Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kołem, które cię przywodzi do punktu, z któregoś wyszedł.
Mistrze nie słuchają już twojego głosu! — Synowie światła gwiaździstego nie odwiedzają duszy, w której namiętności ćmią wzrok najczystszej myśli.
Lecz jest jeszcze sposób! — Wahasz się?




Więzień odstąpił od okna w głąb więzienia i zwolna wyrzekł:
— Na potężne zaklęcie nieśmiertelnej sztuki, synowie światła, wszywam was! — Zrzekam się władzy! — Po raz ostatni chcę widzieć was! — Choćbym upadł, jak strącony anioł Państw ciemności, nie możecie opuścić. — Na tej ziemi syn prochu, jednak nieśmiertelny, składam mą potęgę; w jej imię po raz ostatni wyzywam was, ozwijcie się!
Śród brzmienia oddalonych dźwięków w harmonijnych tonach, jakich ludzkie nie słyszało ucho, olbrzymie promienie rażącego blasku błysły w ciemnym lochu. Wszystko co ziemskie, spłynęło z przed oczu na falach światłości. Ściany więzienia cofnęły się w przestrzeń nieskończoną. A śród oceanu eteru wyskakiwały pojedyńczo z zakątów ziemi postacie mędrców. Siedmdziesiąt i kilku ich tylko było.
— Com przepowiedział — ozwał się jeden głos — stało się; widzący, upadłeś!