Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chwili bezpiecznej, ani spokojnej, bo ciągle czekałem, rychło mnie schwytają i stracą, jako złodzieja, a przecie Bóg, co mnie osądzi, widzi, iż ja zawsze brzydziłem się niecnotą! Teraz, panie, wydaj na mnie sąd; że ja oszukiwałem, niech się dowiedzą, że ty, panie, nie wiedziałeś o tem; ja błagam cię, niech mnie ukarzą, zamęczą, bo zasłużyłem na to, życie będzie mi teraz męką.
Ja, głupi, myślałem, że złą drogą dojdzie do dobrego, a to była zbrodnia! chciałem ciebie, panie, ratować i zgubiłem cię: ja, biedny, stary służący!
I tarzał się u nóg swego pana w prochu, a ten, zimno niewzruszony, patrzał się przed siebie. Rogosz nawet, skostniały od młodości samolubstwem, drgnął na chwilę, widząc to, czemu nigdy nie wierzył: zaparcie się samego siebie dla drugich.
Sędziwój pierwszy przerwał milczenie.
— Pozostały mi jeszcze moje księgi i pracownia alchemiczna, zbierane z takim trudem przez lat tyle; to wystarczy na zaspokojenie długów. Panie dworski, czekam cię jutro dla spełnienia rachunków; dziś za łaskę proszę, pozostaw mnie, chcę sam pozostać.
A ty, wierny sługo, nędzna ofiaro twej czci bałwochwalczej, ty, któryś mi tyle złego twoją miłością wyświadczył, — jedyna istoto na ziemi do mnie przywiązana! — oby Bóg, który wgląda w tajniki ludzkiego serca, tak ci przebaczył, jak ja ci przebaczam w tej chwi-