Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— На! — zawołał osłupiały — kamień mędrców i eliksir nieśmiertelności.
I wszystkie cuda, przywiązane do tych dwóch nazwisk z krainy nadziemskiej, stanęły mu przed oczami. A na jego twarzy błysnął wyraz lubieżnej, nieopisanej chciwości i żądz zwierzęcych. Jak szalony poskoczył ku Arminii i wołał:
— Czy wiesz, co tu jest w tej szkatułce? — Za to cały świat można kupić! — z tego można tyle zrobić złota, iż przez całe życie policzyć go nie zdołasz! przecież i ja jestem alchemikiem.
O! Sędziwoju! Kosmopolito! teraz na mnie kolej! pokażę, że i u mnie natura nie macochą! Ludzie! teraz wszystko złe, com od was doznał przez całe życie, z lichwą wam oddam! — każde słowo pogardy, coście mnie niemi tak obficie darzyli, teraz w wasze gardła wtłoczę napowrót! — Czy ja śnię? — czy marzę? — Ale nie! dotykam się tego kamienia cudownego! tak, to on jest! — Fraszka niebo! gdzież jest większa rozkosz, jak żyć wiecznie, nie pracować, nie czołgać się, niczego się nie obawiać i deptać tych, co byli wyższymi ode mnie! — Biada wam! ja, król ludzi, teraz gardzę ziemią, ale po karkach waszych stąpać będę! Cudowna! Boska Arminio! ty będziesz moją żoną! tym eliksirem będziemy odmładzali się, ale nie! ty będziesz moją kochanką, nie bój się; ja nie chcę cię na całe życie