Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

je odwiedziny niemiłe? Arminie! Ja ciebie tak kocham! bodaj mnie wszyscy szatani porwali, ja ciebie tak kocham, jak mojego Paracelsa... Nie załamuj dłoni.
Mówiąc to, klękał przed swoją ofiarą, ale żona Kosmopolity, uciekając w kąt pokoju, błagającym głosem, z rozdzierającą boleścią rzekła:
— Panie Bodenstein, ulituj się nad słabą kobietą! Jeżeli miałeś co drogiego w życiu! rodziców, brata, przyjaciela — jakiś cokolwiek na świecie kochał prawdziwie, w to imię zaklinam cię, uwolnij mnie, ja w tej chwili czuję, jakby mi głos jakiś szeptał: Bóg cię ukarze! wyjdź! — Chcesz skarbów? — patrz, oto w tej szkatułce ich jest więcej, niżbyś mógł marzyć o tem; weź je, a uwolnij mnie.
I padła w szerokie krzesło, nieruchoma, oczy zamknęła, a wszystkie cierpienia całego życia w jedną iskrę się zmieniły, i uderzyły jej serce w tej chwili.
Bodenstein podniósł się z głupowatym uśmiechem, poszedł do stołu, otworzył szkatułkę leżącym na niej kluczykiem i zamilkł z podziwienia.
Szkatułka pełna była złotych puszek znacznej wielkości, napełnionych czerwonym, szklistym proszkiem. Na wierzchu leżała niewielka flaszka kryształowa, pełna karmazynowego przezroczystego płynu.