Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mnie, miły ptaszku, ty zawsze jesteś panną Tholden. Tyś moją narzeczoną; pamiętasz w Bazylei? — przyrzekłać mi dać swoją rękę za uzdrowienie twej konającej matki! — A potem oszukaliście mnie! — Nieprawdaż, kochanko, że zapominasz o tym twoim niby mężu, przeklętym czarnoksiężniku? — ha! ha! spodziewaliście się, że wam się uda zręcznie uniknąć pułapki. Ale nie tak łatwo podejść Adama von Bodenstein! Oho! nie tak łatwo takich się ludzi oszukuje.
Ja też to siedzę sobie spokojnie i bawię się w gospodzie pod zielonym lisem, a ci tu wymknęli się cichaczem, jak prawdziwe lisy! Szczęście, że wyszedłem przypadkiem i dostrzegłem tego Tatara, — wiesz, tego służącego u waryata alchemika, z piekielnem nazwiskiem! Tak, kochanko! spostrzegłem, że unosi się coś z gospody. O! bo ja, chociaż tak! — rozumiesz mnie, chociaż trochę piję, jednak dobry mam wzrok. Ja w tej chwili lecę do twego mieszkania, a tu otwarte drzwiczki, i klatka pusta, ptaszek uleciał! — Dalejże więc, zawołałem moich kamratów, dwóch pachołków od miejskiego oprawcy; dzielne chłopaki i dalej w ślady za jegomościem. Zwijał się, jak kot przed chartami, ale i ja nie w ciemię bity; złapałem go i tam na rogu, związany, leży na bruku; kamraci moi pilnują go.
Ale cóż to milczysz, płaczesz? — nie bój się kochaneczko, nikt tu nie przyjdzie. Czy ci mo-