Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

trwodze utrzymywał umysł. Wreszcie, po nieprzeliczenie długim czasie, słyszy szybki krok biegnącego człowieka, i Jan, zadyszany, wpadł do pokoju.
Stawiając szkatułkę na stoliku, opowiadał, iż jacyś ludzie śledzili zdaleka jego kroki, i kiedy po długiem myleniu, wykręcaniu drogi rozumiał, iż zniknął im z oczu, teraz, wchodząc do domu, o kilkadziesiąt kroków ujrzał ich za sobą. Drzwi zaparł z postanowieniem bronienia się do ostatniej kropli krwi. Po długim jednak czasie, kiedy wszystko dokoła było cicho i w sercach oczekujących obawa tylko o Kosmopolitę i Sędziwoja wzrastała, Jan musiał wyjść na ulicę, aby się dowiedzieć w zamku o więźniu.
W kilka chwil po jego oddaleniu się, Arminia niespokojna do najwyższego stopnia, usłyszała wrzawę, hałas, napaści i bitwy, a wnet Bodenstein otworzył drzwi z trzaskiem, i stanął na środku jej pokoju.
Zapłomienione winem lica, oczy iskrzące, język nieposłuszny, chód chwiejący się, ubiór i włosy w nieładzie, a przytem na całej odrażającej twarzy wyraz złośliwy i zwierzęcy tworzyły z niego w tej chwili godnego posłańca szatana. Arminia spojrzała, krzyknęła, i twarz rękami zasłoniła. Bodenstein, zasuwając za sobą ciężkie rygle drzwi, jąkającym się mówił głosem:
— To niegodne, panno Tholden! bo dla