Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na los i wierzenie w przypadki? Nie byłżebym sam godnym litości, gdybym czynił to, czego nie mam zamiaru?
Sędziwój już ostatnich słów przyjaciela nie słyszał, bo na zakręcie ulicy, gdzie się mieli rozejść, ujrzał nagle o parę kroków przed sobą Kosmopolitę.
Na tle czerwonej łuny nieba na zachodzie poważna jego postać wydała mu się kolosalnej budowy. Rysy jego pogodne, spokojne, postawa niewzruszona, miały w sobie coś nadludzkiego.
— Cudzoziemcze — rzekł do Sędziwoja — idziesz do zamku Wardstein, wieczorem, tembardziej w nocy, drogi niebezpieczne. Przyjmij ostrzeżenie, nie chodź sam.
Nim Sędziwój zdołał odpowiedzieć, zapytać się, co mu grozi, już się oddalił.
Rogosz tem zjawieniem się również uderzony, upokorzyć się przed sobą musiał, czuł bowiem, iż nie śmiałby oskarżyć w oczy tego, którego z jakiegoś instynku nienawidził. A dla zagłuszenia siebie, szydząc z Sędziwoja, uniesiony zapałem, ofiarował mu się towarzyszyć do zamku Wardstein, aby, jak twierdził, urządzone zawczasu szalbierstwo Kosmopolity odkryć i zdjąć urok z przyjaciela; lecz Sędziwój zawołał:
— Ja teraz przypominam sobie, jak dzieckiem jeszcze będąc, widywałem tego człowieka. I tutaj już nieraz go widziałem; a to we