Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Kto ma tak pełne kieszenie — rzekł Bodenstein, — to choćby miał serce jak rzymskie katakumby, jeszczeby nie pomieścił wszystkich piękności, co się cisną do niego. Ale on obojętny. Przyznam ci się, iż go wcale nie pojmuję, a nieraz przypatrzywszy się bliżej, podejrzywam, czy też nie zaprzedał duszy swojej czartu? — Bo słyszysz tę muzykę, tę wrzawę, wesele! — to tak ciągle, całe jego życie otacza jeden bankiet bez przerwy. Niema rozrywek, jakichby, jak z rogu obfitości, nie sypano do koła; sławę też ma tak wielką, jaką tylko zapragnąć można, co tylko człowiek żądać może do szczęścia na tej ziemi, ma to wszystko. A jednak chociaż wszyscy się bawią, on jeden smutny, siedzi pośród gości jakby dlatego tylko, iż się obawia sam pozostawać, jakby mu brakło czegoś. Ciągle zamyślony, widocznie trapi go jakaś tajemna troska. Ja go nienawidzę z całej duszy i dlatego jedynie ten jego stan trochę mnie pociesza. Nieraz, kiedy bankiet trwa w najlepsze, wszyscy goście oddychają jedynie rozrywką, on dziko patrzy przed siebie, nieruchomy szklanny wzrok utkwił w przestrzeni jakby co widział przed sobą i nagłe zrywa się, blednie, włosy mu powstają, a wtedy wyraźnie dla zagłuszenia siebie, lub odpędzenia jakiegoś widma, staje się szaleńszym od wszystkich. Spełnia całe puhary, sypie żartami i wesołość jego porywa wszystkich, jakby cały bal pokąsała tarantula. Ale kto mu się wtedy dobrze przypatrzy, tego strach ogarnie!