Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Może być, miłość bez nadziei tak go dręczy? — zapytał Rogosz.
— Toćby przecie starał się uprzątnąć zawady, zobaczyć kochankę, a on o tem ani myśli. Prawda, iż szuka, jeździł, dowiaduje się wszędzie, ale nie o kochankę, nie o kobietę, ale szuka tego, jeśli pamiętacie, co to takie wzbudził zajęcie w Bazylei, ów sławny Adepta...
— Kosmopolita! — zawołał Rogosz. — A więc teraz dopiero otwierają mi się oczy! Jeszcze o tem nie wiesz; to Kosmopolita uwiózł córkę owej wdowy, u której mieszkał Sędziwój. Ja teraz dopiero wierzę, że Kosmopolita był prawdziwym Adeptą; to on nauczył Sędziwoja tajemnicy, a ten teraz może trawiony miłością do Arminii, pomimo bogactw nie może znaleźć spokojności.
— Jeśli tak jest, dzięki ci, panie Rogoszu, i ja teraz rozumiem rzecz całą, a Kosmopolitę wyśledzę! — Ja głupi, zawistny, mniemałem dotąd, że Sędziwój wydarł mi Arminię, że on zabrał rękopisma, pozostałe po Tholdenie i z nich wyczytał tą wielką tajemnicę, a mnie przez to pozbawił i żony i takiego posagu. Rozumiałem, że potem pozbył się Arminii i że jest sprawcą mej niedoli. Lecz kiedy tak, poczekaj, Kosmopolito! choćbyś był w środku ziemi, potrafię cię wynaleźć. — W tej chwili idę do Sędziwoja.
— Zaczekaj! jedno słowo, powiedz mu u-