Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

puszczę cię, dopóki mnie nie wyzwolisz! Przeklęte! niech będzie przeklęte złoto, którem władałem, ono mi życie w jedną ciągłą torturę zmieniło! Bo ta straszliwa postać, na której wspomnienie, krew w moich żyłach krzepnie jest jego okropnym stróżem.
Żaden język nie zdolny wypowiedzieć przestrachu i męczarni, które mi sprawia ukazywanie się tego ducha wroga rodu ludzkiego.
W szalonej rozpuście, w którą się rzucałem, aby uniknąć jego prześladowań, w ucztach bachanalskich, albo w letargu zwierzęcego istnienia, potwór nie ukazywał mi się. Jego podszepty, głos, boleśniej od ostrza sztyletu przenikający, zdradziecka mowa, zachęcająca do najokropniejszych zbrodni w sposób kuszący, niepodobny do powtórzenia, w czasie tego zmysłowego życia, nie dawały mi się słyszeć.
Lecz za każdą razą, kiedy umysł do wyższych skierowałem przedmiotów, kiedy sumienie wyrzucało mi niegodne moje życie; kiedy wspomnienia młodzieńcze budziły szlachetną dumę; jeżeli czytając przykłady cnoty, mądrości, poświęcenia, serce moje żywiej uderzyło, wtedy jakby czarodziejska laska wywoływała widziadło! — Gdy jedna myśl szlachetna odosobniła mnie na chwilkę od samolubnego tłumu; gdy sam chcę się od niego oderwać, wtedy straszny, nieopisany wróg staje przede mną widomy! — W dzień zasłoni mi światło słońca, w nocy czarniejszym jest od ciemności.