Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pozłacana (Bóg wie, dlaczego?) szubienica była nagrodą ich oszukaństw.
— Nie byłoż i między Boskimi posłańcami fałszywych proroków? — Czyż mamy równać Daniela, Jeremiasza z Nostradamem?
— Ja nie sięgam tak daleko, lecz sądzę z tego, co widzę. Ty nigdy nie zostaniesz takim mistrzem. Nie tyleś piękny, abyś mógł podobny zapał wzbudzać, nie tyle zręczny kuglarz, abyś mógł niby robić złoto, z prostem sercem poświęcając się zwodniczej nauce, stałbyś się wreszcie laborantem, wędrownym alchemikiem, który dla bogatych panów robi złoto za kilka groszy dziennej zapłaty! — Oto godny cel tylu usiłowań!
— Jakto — rzekł zdziwiony Sędziwój — czyliżbyś nawet nie wierzył, iż Kosmopolita jest prawdziwym adeptą?
— Wierzę, iż, znając sztukę robienia złota, zapewneby się sam nie włóczył po świecie, jak mara, leczby bogactw używał. Zapewneby z innym jeździł dworem i postarał się o piękną towarzyszkę życia; zapewnebyśmy go widzieli książęciem, a nie tajemniczym, bez jednego nawet służalca, wędrowcem.
I były to pierwsze słowa Rogosza, które trąciły tajemną strunę w sercu Sędziwoja. Sam przed sobą zawstydził się, spostrzegłszy, iż nie potrafiłby używać tak skromnie nieprzebranych bogactw, gdyby ich był panem. Poznał, iż wspólny ceł łączył go z Rogoszem, chociaż je-