Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rozmawiających. Trzech ich siedziało przy osobnym stole, z zaciśniętymi na oczy kapeluszami, owiniętych w wielkie płaszcze, z pod których długie rapiery i ostrogi wyglądające, dawały poznać ludzi uzbrojonych. Ich ostrożna rozmowa, niecierpliwość w poruszeniach, czasem przekleństwo, nie były zdolne natchnąć wielkiej ufności. Ze wszystkiego mógł się Rogosz domyślać, iż oczekują kogoś.
Mimowolnie przyszło mu na myśl ostrzeżenie Kosmopolity i przypomnienie w podobnem miejscu przykre zrobiło wrażenie. Wtem jeden z biesiadników, uniesiony, rzekł głośniej, uderzając pięścią w stół:
— Hrabia tak chce i tak być musi, wiecie, iż hrabia nigdy napróżno nic nie chciał.
— Zresztą — zawołał drugi — my nie będziemy odpowiadać.
Tętent konia przed karczmą przerwał ich dalszą rozmowę; porwali się od stołu, a przez odmykające się drzwi jakiś obcy dał znak i wszyscy wyszli. Rogosz, nie czekając dłużej, przeklinając wypadki, prawie pewny, iż jakieś nieszczęście grozi rodakowi, wyszedł, aby przynajmniej wybadać, czy może mu pomódz, nie narażając siebie.
Od karczmy ciągnął się wąwóz. Po jednej i drugiej jego stronie były drogi, obie wiodące do zamku. Jedną z nich, sporym kłusem jechało pięciu jeźdźców o kilkadziesiąt już kroków oddalonych; tąż drogą udał się Rogosz. Pośpie-