Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

belgi, jakie bezprzykładna, pijana zapamiętałość mogą podszepnąć. Kosmopolita zimno, z wyrazem niesłychanej wyższości, obojętnie nawet odpowiadał; wtedy Grandorf porywa za sztylet, podnosi go i zapieniony od złości, rzuca się ku Kosmopolicie, gdy ten utkwił tylko w nim wzrok. Ja stałem naprzeciwko, ale nie; takiego wzroku już drugi raz nie ujrzę; Boże, co za oczy! mnie grobowe zimno przez żyły przebiegło, do śmierci tego nie zapomnę.
Grandorf naprzód stanął, jak skamieniały; nagle zbladł, zamilkł; sztylet wypadł mu z ręki, usiadł i zakrył twarz rękami.
Kosmopolita powstał i, wychodząc, rzekł:
— Albercie, godziny twoje policzone; nim jedna minie, pokuta twoja się skończy; dziś jeszcze raz go zobaczysz!
W tych czasach kłótni i zabijatyk, ode mnie zawsze i wszyscy bez szwanku wychodzili; ale z tego, co się stało, nic dobrego wróżyć nie mogłem. Tu się stało coś nieludzkiego. Kosmopolita już się oddalił; Grandorf tylko, jak obłąkany, spoglądał dokoła siebie i czasami mruczał:
— To jest szatan!
Wszystkie niedobre myśli o Kosmopolicie przyszły mi do głowy; przyznam się, wątpiłem; kto wie, a może to nie człowiek? I nie bardzo mile powagę Złotego Bociana skompromitowaną widziałem. Kiedy już namawiałem gości do porozchodzenia się i pozostał tylko