Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chłodniki. Światło, rozchodzące się ze szklanych różno-kolorowych latarni, w tysiącznych odbite promieniach od zwierciadeł, ćród kwiatów, złota, kryształów i srebra, drżąc na liściach całego gaju drzew, wzdłuż ścian poustawianych, otaczało biesiadników jaśniejących wspaniałymi strojami i pięknością; atmosferą upajającą wszystkie zmysły; a jakby nie dość jeszcze było sztucznego światła, wielkie okno, wychodzące na balkon, przez pożar wyłamane, zostawiono otwarte i tamtędy księżyc szeroki wachlarz promieni wpuszczał aż do środka sali.
Z jednej strony, za zasłoną ponsową, złotem wyszywaną, była ukryta muzyka i kilkudziesięciu śpiewaków; niewidzialni, brzmieniem radości i wesela napełniali cały gmach, dodając truciznę muzyki do upojenia wszystkich zmysłów.
Na najniższym końcu stołu było nakrycie, odznaczające się prostotą od innych. Miejsce to zajmował Sędziwój. Podparty ręką, zamyślony, z zimnym szyderczym uśmiechem, rzadko odpowiadał na pochlebne słówko piękności, na dowcipne odezwy, jego dumę podsycające. Blady, z chorobliwym rumieńcem gorączki, z iskrzącemi oczyma, w prostej czarnej odzieży, wydawał się wśród tego tłumu gości, jaśniejących całym przepychem ówczesnego stroju, jakby był złym duchem, czyhającym na koniec zabawy.
Opodal od sali bankietowej, w jednym z u-