Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mniejszy jego wyraz, poruszenie, obdarzone są jakąś wyższością zadziwiającą, nakazującą mimowolne uszanowanie.
Sędziwój spojrzał się znaczącym wzrokiem na Rogosza, który tylko ruszył ramionami.
— Od pierwszego wejrzenia — mówił dalej obcy — jakaś nieznana siła pociągała mnie ku niemu; nie zapomnę nigdy uroku jego nauczającej rozmowy, która była dla mnie rozkoszą. W niedzielę zeszłą przechadzaliśmy się wieczorem po bulwarze, gdy nagle zastępuje nam drogę jakiś stary i siwy zupełnie człowiek; złożywszy ręce na krzyż na piersiach, upadł na kolana przed Kosmopolitą i w nieznanym mi odezwał się do niego języku. Był to zakrystyan kościoła Panny Maryi, znajomy wszystkim. Człowiek ten, przechodząc różne koleje, przebył dwadzieścia lat w Tunisie, w Afryce, w niewoli u korsarzy. Kosmopolita podniósł go, rozmawiał chwilę, obdarzył pieniędzmi i pożegnał. Nie miałem śmiałości wypytywać się go, skądby znał starca i w jakim języku do niego mówił. Odtąd nigdzie go spotkać nie mogę i nadaremnie szukam.
— Ja sam — przerwał ktoś drugi — słyszałem, jak tenże zakrystyan przysięgał się, że człowiek, którego zowiemy Kosmopolitą, przed trzydziestu laty podróżował po Afryce i wykupił go z niewoli. Opowiada, iż od owego czasu w niczem się nie zmienił, równie był pięknym, jak teraz, jakby dotąd ten sam wiek za-