Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

malowany. — I niechno pan patrzy, jakie oczy, z całej twarzy tak mu coś świeci, jakby za żywota trochę ducha z ciała w malowidle się utaiło.
I gadatliwy Jan wziął łuczywo z komina, zaświecił przed dużym, w całej postaci portretem, co wisiał na przeciwnej ścianie.
Sędziwój powstał, przystąpił i długo wpatrywał się w obraz. Wystawiał on człowieka, co może już zaczął drugą połowę wieku. Czoło wypukłe i łyse, ocienione z boków kępami rzadkich, siwych włosów: z pod czarnych brwi przenikliwe oczy zdawały się utkwione w patrzącego: usta, szyderczym uśmiechem rozwarte, kręta broda i wąsy spadały na piersi. Jedną rękę trzymał na kaftanie, widna w niej była złota puszka; w drugiej, spuszczonej, miał zwój papieru, a postać cała zdawała się z obrazu zstępować naprzód.
— To, panie — mówił dalej służący — był także alchemik; on dom ten cudacki zbudować kazał i tu cały żywot w tej izbie przepędzał. Miał to być niegdyś pan bardzo możny i bogagaty. Ale cóż z tego, kiedy to człek zawsze chce mieć więcej: tak i on, tu, na tym kominie topił, prażył, gotował, dopóki nie przealchemizował wszystkiego. Żona mu zachorzała i nie dziwota; albo to nie boli patrzeć, jak wszystko tak marnieje? — a jego to nie poruszyło, tylko ciągłe dmuchał na węgle. Ale wreszcie, gdy ludz-