Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wielkie rzeczy buduje, ale abo to potrzebne koniecznie? — Jest ci scheda po rodzicu niezgorsza i kamienica piękna w Krakowie, i stolnie pod Kromołowem bogate, toć na życie szlacheckie wystarcza, paniczu! — A teć tam, z tyglów bogactwa, bez obrazy pana, nie wiem, czy to Jezus przenajświętszy błogosławi — mnie się nie tak widzi! — Albo i te barony! ani słowa, pan sam lepiej wie, do kogo się udać, aleć nieraz ja słyszał, że córki nie dadzą; nieraz ich dworskich przekąsy...
— Przestań — przerwał niechętnie Sędziwoj — już mówiłeś, abyś o tem nie wspominał. Lubię słuchać twej mowy, to mi strony rodzinne na pamięć przywodzi! ale jeśli nie chcesz milczeć, o baronie ani słowa!
— Wybacz pan, ja szczere, nieuczone mam serce, i co słyszę, i czuję, wypowiadam szczerze, ale, jeśli obrażam, przestanę. Bo, jak pan wyjdzie na miasto, mnie samego ostawi, to tak nudno i strasznie w tym domisku zaklętym, że co tchu umykam do karczmy: a tam człek nieraz rad co usłyszy. Ale, bo też wybrał pan sobie mieszkanie! — a chociaż to całe heretyckie gniazdo, to w całej Bazylei niema straszniejszego. Dom cały czarny, jakby z kuźni wywleczony, a te smoki na dachu, to gadziny kamienne nad drzwiami, — człowiek, co spojrzy, to żegnać się musi. Jakeśwa się tu tylko wprowadzili, ja spojrzał na ten obraz i zaraz mi coś szepnęło, że nie święty to człowiek, co tu