Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kania i nędzy! wspomnij okropny zgon ojca mojego!...
I posuwała syna ku mężowi; dziecię słabą dłonią schwyciło za szklanne naczynie z płynem; flaszka spadła i roztrzaskała się o podłogę.
Dźwięk szkła dokazał więcej, niż łzy matki i uśmiech dziecięcia. Sędziwój ocknął się z uniesienia.
— Jezus Marya! — zawołał Jan, przybiegając od ognia i chwytając dziecię na ręce. W tej flaszcze był rozpuszczony ostatni szczątek kamienia mędrców; dwieście dni pracy, wszystko zgubione.
Sędziwój porwał Arminię i, wskazując palcem w ciemny kąt pokoju, przytłumionym głosem rzekł:
— Zawołałaś go, oto jest.
W ciemnym rogu komnaty zawieszony był portret Tholdena, ten, który w Bazylei, w jego pracowni się znajdował. Teraz światło węgli z komina rzucało na niego dziwny blask, zdawało się, że ożył i szyderczym uśmiechem, iskrzącemi oczyma spogląda na swą córkę.
— On wszędzie sprowadza przekleństwo — mówił Sędziwój.
Arminia zakryła rękami przed tym wzrokiem obrazu swoje blade, kroplami potu okryte czoło i upadła, nie wydawszy ani jednego głosu.