Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jest najmędrszego, najszczęśliwszego, najbardziej Boskiego. Artysta zowie ją ideałem, — kapłan zowie ją wiarą.
Wracaj się swoją drogą, zbłąkany wędrowcze! uznaj piękność i świętość w Odwiecznym!
Piekielny przestrachu, cofaj się do twej ciemnej otchłani!
Lazurowe niebo jeszcze się będzie uśmiechać do prostego i dziecięcego serca, swoją jedną gwiazdą wieczorem i rano, pomimo podwójnej jej nazwy: wspomnienia i nadziei!
Zdało mu się, iż znowu znajduje się w rodzicielskim domu, w małej izbie, gdzie matka jego, czuwając po nocach, gorącą modlitwę za niego słała do nieba.
Wszystko w pokoju było, jak niegdyś; najmniejszy sprzęt na swojem miejscu przemawiał do niego rozkosznym znajomym wyrazem. Pod oknami rozciągał się stary cmentarz świeży i zielony; słońce przez gałęzie świerkowe ukośnie padało na groby; poznał mogiłę ojca i matki, i kaplicę, której skromna wieża wznosiła się w niebo, jak symbol nadziei tych, którzy oddali popioły swoje łonu ziemi. Do ucha jego dolatywały odgłosy dzwonka, głoszącego dzień niedzielny. Wszystkie myśli dręczące, widma przykre, rozchwiały się i zniknęły; młodość, wiek dziecięcy wrócił do jego łona z orszakiem niewinnych chęci, łagodnych rozkoszy; zdało mu się, że modli się szczerze, niewinnie, jak niegdyś...