Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dze dwóch przeciwnych sobie pierwiastków; złego i dobrego; a zarazem ten pożar przemawiał do duszy jego, jakby był symbolem zniszczenia marzeń o szczęściu, z tej pory, dla której jedynie warto żyć na ziemi — młodości!
Przypomniał sobie przepowiednię Kosmopolity o zniszczeniu świątyni i tajemna jakaś trwoga wstrząsła nim. Obejrzał się dokoła, nie rad był sam zostawać ze swemi myślami.
Wkrótce dał się słyszeć tętent konia i Jan wiodąc za sobą drugiego konia luźnego, przybiegł przed kuźnię; Sędziwój z radością go powitał.
— Ach, panie! — zawołał służący, patrząc na miasto i żegnając się — Bogu Najwyższemu niech będzie chwała: w szczęśliwą godzinę przyszła panu chęć porzucenia tego bezbożnego gniazda! uciekajmy czemprędzej, póki czas, licho nie śpi, a to przestroga Najwyższego!
— Cóż się stało? — zapytał Sędziwój.
— Teraz pana śledzą, szukają na drodze. Co się stało: albo pan nie wie? — Rano, jak tylko pan kazał mnie uwiadomić, co mam robić i gdzie znaleźć, pobiegłem na miasto kupić konie. Patrz-no pan, ten białonóżka, jak na niemiecką szkapę, niezłe bydlątko...
— Cóż dalej? — przerwał niecierpliwie Sędziwój.
— Otóż, kupiwszy konie od Niemca, przybiegam do domu, pana niema! — gospodyni wyszła i ja też poszedłem na rynek. Kupa ludu,