Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i w ognistych językach to unosił się w powietrzu i wybiegał aż za ściany skał na zewnątrz, to znów, płynąc na wodzie, ginął razem ze strumieniem w ciemnych otworach w głębi góry. Od fantastycznych szczerbów i załamań ścian niezmiernej jaskini uderzyła rażąca jasność.
Mędrzec zrzucił wielki płaszcz, którym był obwinięty, odkrył głowę, wystąpił bardziej na środek i zwykłym spokojnym głosem wyrzekł kilka wyrazów w nieznanym języku, który pewnie po raz pierwszy odbił się od skał w tem samotnem schronieniu.
Żyjące światło rozszerzało się, jakby ściany jaskini cofały się, oddalały do nieskończoności; jasny krąg księżyca wylewał ze swych brzegów, roztapiał się, iż w końcu wszystko wszystko zostało pochłonięte jednym, światłym obszarem. Na tem tle magicznem niezmiernego obrazu, w odległości, a jednak wyraźnie wystąpiły rozmaite, rozrzucone postacie. Kilkadziesiąt ich tylko było; jedni w wieku podeszłym nad księgami, w pracowniach, lub wzrokiem ku gwiazdom zwróconym, badali ostatnie tajemnice stworzenia; inni wśród dzikiej natury samą potęgą myśli toczyli nieskończoną rozmowę z duchem świata; najmniejsza liczba młodych badała tylko cuda życia ludzkiego; lecz wszystkie te twarze, różne od zwykłych ludzi jaśniały niezatartym wyrazem nieśmiertelności. Na to jedno wezwanie