Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— На! Jadowita osa! — ryczał Bodenstein przelękniony, pilnie przypatrując się ranie. Niech mię czarci porwą; nie myślałem, że gotowa uderzyć! poczekaj.
Rana nie była szkodliwą. Jak mógł, naprędce zatamował obwiązaniem sączącą się krew i na nowo zapalony żądzą i zemstą, zbliżył się do zemdlonej.
Oczy miała zamknięte; długie włosy, jak aksamitne wstęgi na śmiertelnej bladości szyję i białą suknię spływały, a na skrwawionem łonie trzymała rękę, z której ledwo wypadł sztylet.
I obraz ten uderzył go w inny sposób, niż się spodziewał. Niewinna kobieta wydała mu się groźnym aniołem mścicielem znieważonej niewinności.
Jego własna krew już rozlana, przejęła go trwogą. Może pierwszy raz w życiu zabrzmiały mu jej słowa, wyrzeczone niedawno.
— Bóg cię ukarze!
I chociaż rzucił się na trzymającą sztylet, teraz zemdlonej obawiał się dotknąć. Cisza panująca dokoła, skutek wina, gwałtownego wzruszenia, a może po części i rany sprawiły, iż na chwilę siły go opuszczać poczęły. Oczy mgłą mu zaszły, kolana uginały się, szum w uszach się odezwał.
Chwycił się ręką za stół i, zbierając ostatnie siły, odetkał flaszkę z eliksirem i chciwie pociągnął zawarty w niej napój. Lecz za-