Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jak zwyczajnie, w święto, gromadziła się, ale coś między niemi szły szepty i namowy nie tak, jak zwyczajne. Na niebie zabierało się na srogą nawałnicę i dobrze. Wystaw sobie pan, kupa bezbożnych namawiała się, jakoby przeszkodzić nabożeństwu i wszcząć zamieszanie. Ja przed kościołem tylko się pomodliłem Panu Bogu. Gdy wtem oto pioruny zaczęły bić i w czasie nabożeństwa grom uderzył w kościół. Tłok, wrzawa, Boże, ratuj! — podwoje lud, cisnąc się, zawarł, co tam naginęło! Wiadomo to; od pioruna ognia niczem nie ugasi, a tu się tak zajęło, by siarka. Przypadam ja do domu, a tu lament, hałas. Wie panicz, — ta chorowita gospodyni nasza, matka tej ładnej dziewczyny spaliła się w kościele. Abo to ona jedna, teraz tam, biedacy, liczą, szukają się, każda rodzina ma kogoś, co niedostaje!
— Jakto? — zawołał Sędziwój — Beata Tholden zginęła?
— Tak, panie, jak tu żyw stoję; i nie jedna ona. Mnóstwo ludzi się podusiło i popaliło w tym natłoku, a wielu wieża, jak spadła, zabiła. Panie Boże, ciężkie twoje dopuszczenie!
— A córka jej, Arminia?
— Ta jakoś przypadkiem, widno już takie było przeznaczenie, onego dnia nie była w kościele i ocalała. Ale i ona się zaraz Bóg wie, kaj podziała i to, jakby cud. Bo tylko, com ją widział, cała była we łzach; ledwiem ją u-