Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kiem, a żyć, jak jedno kółko machiny bezduszne, bez woli, bo gdybyś własnem życiem się poruszył, to cały rój wyrzuci cię ze swego mrowiska, jako przestępcę praw, wiszących na szyldach ulicznych. — Żadna pierś czująca nie odetchnie w mieście; tam czołgaj się, jak robak, w ślady za drugimi, a jeśli chcesz skrzydła rozwinąć, lub ulżyć oddechem duszy, uciekaj za miasto!
Sędziwój mijał już bramę Bazylei, czarowny widok okolic roztaczał się przed jego oczami i gwałtem go ciągnął do siebie. Zszedł z głównej drogi i boczną ścieżką udał się w dolinę, wiodącą między góry. Słońce całym blaskiem wypełniało lazurową przestrzeń, jakby złote iskry światła widocznie krążyły w promienistym eterze. Wszystkie świetne barwy i odgłosy z gajów i skał i strumieni rozkosznie łączyły się w jeden obraz, jeden akord i biegły do duszy, dzwoniąc pieśń chwały i pokoju natury. Śród doliny nad strumieniem stały rzędem ładne chaty wieśniacze; młodzieniec spostrzegł je i odwrócił się, tak życzył sam pozostać. Środkiem wąwozu szła ścieżka i gubiła się w łożysku wyschłego potoku. Wszystko było ciche, spokojne, a on z rozpaczą się patrzył dokoła, jakby burze z całej ziemi do jego piersi teraz się schroniły. I wściekle się rozśmiał, a echo i ten chrapliwy śmiech goryczy, oczyszczony i dźwięczny oddało mu napowrót. Podwojonym krokiem postępował wyżej. Wy-