Powieści szlacheckie/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski,
Piotr Chmielowski
Tytuł Powieści szlacheckie
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


J. I. Kraszewski.

WYBÓR PISM.

ODDZIAŁ II.
POWIEŚCI SZLACHECKIE
poprzedzone wstępem krytycznym
przez
Piotra Chmielowskiego.

WARSZAWA.
NAKŁAD I DRUK S. LEWENTALA.
Nowy-Świat Nr. 39.
1885.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 29 Января 1885 г.


WSTĘP.

(Szlachta i panowie w powieściach Kraszewskiego).

Krwawo rozcięta przez rewolucyą francuską z końca zeszłego stulecia sprawa przywilejów szlacheckich, zaczęła się nanowo odradzać i podnosić pod wpływem reakcyi ogólno-europejskiéj po roku 1815, gdy w niéj przerażeni okropnościami terroryzmu i klęskami wojen Napoleońskich ludzie odkryli balsam ukojenia. Pozornie zdawać się mogło, że wracają dobre stare czasy, że szlachta jako przedstawicielka prawa i sprawiedliwości zajmie to polityczne i społeczne stanowisko, jakiém szczyciła się za dawnego porządku rzeczy a jakie w interesie „tronu i ołtarza“ starano się jéj zabezpieczyć na przyszłość.
W historyi atoli nie powtarza się nic. Dawny porządek rzeczy runął i żadna siła podźwignąć go nie była w stanie. Restaurowana z gruzów budowa, pomimo pozorów podobieństwa do staréj, nie była nią bynajmniéj. Mogły sobie dwory i krótkowidzący statyści mniemać, że po strasznéj burzy wszystko, co zasadnicze i wielkie ich zdaniem, pozostało niezmienioném; w istocie jednak było inaczéj: blichtr dawny przywrócić było łatwo, ale nie rzecz samę.
W ciągu rewolucyi i wojen Napoleońskich zmężniał i spotężniał stan trzeci — mieszczaństwo. Wzrost handlu i przemysłu, mnóstwo nowych a do praktyki zastosowanych wynalazków, maszyny zastępujące pracę ludzką, ułatwienie międzynarodowych komunikacyj, rozpowszechnienie się oświaty i tym podobne czynniki wpłynęły z jednéj strony na pomnożenie bogactw tego stanu a z drugiéj na ugruntowanie w nim świadomości swego znaczenia. Mieszczaństwo nie dało już sobie wydrzéć praw raz nabytych i stanęło w ostrém przeciwieństwie przeciw szlachcie z jéj pretensyami do dawnego wyłącznego stanowiska. Ten nowy pierwiastek, wchodzący w grę czynników politycznych i społecznych, nie dozwolił odrosnąć starym i rzeczywiście przestarzałym formom, lecz wpłynął stanowczo na ich znaczną modyfikacyą. Szlachta, chcąc czy nie chcąc, musiała się z nim rachować i w niejednokrotne wchodzić kompromisy. A i rządy, po krótkiéj stosunkowo dobie illuzyj co do nawrotu ku dawnym czasom, nietylko dopuściły pierwiastek ten do udziału we władzy, ale nawet przejęły się silnie jego cechami.
W ziemiach byłéj Rzeczypospolitéj polskiéj, ogólne te prądy europejskie odbiły się w miniaturze z właściwym stosunkom narodowym charakterem. Ponieważ mieszczaństwo nasze w czasie wytwarzania się nowych pojęć o społeczeństwie było bardzo nieliczne, jako propagatorowie tych pojęć występują przedstawiciele stanu panującego, to jest szlachty; oni to na sejmie czteroletnim ograniczają jego przywileje, podnoszą znaczenie stanu trzeciego, rozciągają opiekę prawną nad chłopami; oni to po zburzeniu gmachu państwowego, występują z naganą i krytyką postępowania swoich współbraci w zakresie tych stosunków, które nie uległy zmianie, oni-to rozpowszechniają myśl oswobodzenia wieśniaków od poddaństwa i nadania im własności. Zarówno Wolnomularze jak Szubrawcy, których zasadniczą dążnością było przeprowadzenie idei równości w życie, składają się w przeważnéj części ze szlachty.
Tak więc u nas w łonie tegoż stanu wytwarzają się dwa obozy: jeden obstaje za tém, co przy ruinie państwowéj jeszcze pod jego władzą zostało, to jest za królowaniem nad wieśniakami; drugi zaś za zniesieniem tego królowania. W różnych dzielnicach różnie się stosunek tych obozów objawiał stosownie do tego, jak stała kwestya włościańska. Wolność osobistą zapewnił wieśniakom Księstwa Warszawskiego Napoleon; w Poznańskiem już od 1819 roku rozpoczęła się regulacya włościan, zabezpieczająca im posiadanie ziemi; na Litwie i Rusi poddaństwo pozostało w całéj swéj dawniejszéj sile, a może nawet jego ciężar stał się dla chłopów jeszcze dotkliwszym niż poprzednio.
Wpływ idei reakcyjnych po roku 1815 wzmocnił pozycyą obozu zachowawczego, szczególniéj na Litwie i Rusi, tak, że nawet poglądy reakcyjnego doktrynera De Maistre’a znajdowały tam gorliwych zwolenników. Ale obóz postępowy, gdy tylko mógł, głośno przeciwko takiemu stanowi rzeczy protestował. Dlatego to właśnie w tych stronach, gdzie dawny porządek w stosunkach dziedziców i chłopów najdłużéj się utrzymał, przychodziło do starć słownych i do czynnéj propagandy najczęściéj.
Po roku 1831, gdy w Europie Zachodniéj mieszczaństwo doszło do władzy, u nas obóz postępowy, pod hasłem demokracyi, starał się wszelkiemi sposobami oddziaływać na posiadaczy ziemskich, ażeby swych braci młodszych i biedniejszych, to jest wieśniaków, ku sobie przygarnęli, zrzekając się przywileju wyłącznego posiadania ziemi i rządzenia ludem.
Jakie było stanowisko Kraszewskiego wobec kwestyi włościańskiéj, wiedzą już czytelnicy I-go Oddziału „Wyboru pismu; obecnie postaram się nakreślić jego poglądy na szlachtę.

I.

Początkowe utwory Kraszewskiego obracają się w sferze mieszczaństwa i inteligencyi (Pan Walery, Wielki Świat małego miasteczka, Pan Karol, Dwa a dwa cztery, Majster Bartłomiej, a nawet obrazy historyczne: Kościół Śto-Michalski w Wilnie, Ostatni rok panowania Zygmunta III). Było to wynikiem otoczenia, w którém żył i kształcił się w latach, kiedy mógł robić swe spostrzeżenia. Pobyt w Białéj, Lublinie, Świsłoczy, Wilnie nasuwał mu obfity materyał do obserwacyi, który téż w powiastkach swoich zużytkowywał.
Dopiéro w r. 1833 jako 21 letni młodzieniec odwiedził Kraszewski rodzinę na wsi, bawił w Dołhem i stamtąd robił wycieczki, przypatrując się braci szlachcie tém okiem, jakiém spoglądał wówczas na całą literaturę krajową. Wyobraźni młodzieńczéj, poetycznemi obrazami karmionéj, przedstawiła się ona jako gromada istot zmateryalizowanych, samolubnych, ciemnych i strasznie głupich. Napisał dla nich w swoich „Improwizacyach“ gawędę o kaszy gryczanéj, nie mającą wielkiego sensu, i tak ją zakończył: „Ten rozdział przeznaczam dla gospodarzy, a chociaż wiem, że z niego i sam Salomon kropli sensu nie wyciągnie; nic mię to jednak nie obchodzi; dla was, panowie gospodarze, to i tak zanadto dobre, dla was, co urodziwszy się w gryce, pożywacie ją całe życie, siejecie i nie umiecie myśléć o czém inném jak o kaszy. Jak wam Bóg da rozum do czytania, i mnie go do pisania dla was użyczy“.
Na tém się jednak nie ograniczył. Wystawił on w jaskrawém świetle szlachtę wiejską i księży w powieści „Cztery Wesela“ napisanej 1833 a wydanéj 1834 r. w dwu tomach. Głupotę, samolubstwo, szachrajstwo, podłość zobrazował w postaciach szlacheckich (Dyonizy, Aleksy, Salezy); a w całéj galeryi dwie tylko odszukał osoby uczciwe, ginące zresztą w cieniu. Odtąd stale przez lat kilka, ilekroć dotykał życia szlacheckiego czy w powieściach (Świat i poeta, Całe życie biedna) czy w artykułach publicystycznych, zawsze ujemne strony jego na plan pierwszy wysuwał. Został wprawdzie sam hreczkosiejem; ożeniwszy się, stale osiadł na wsi i uprawiał rolę, ale długo, bardzo długo nie mógł się zżyć z swém otoczeniem, nie mógł przylgnąć do tego stanu posiadaczy ziemskich, z którego sam pochodził. Zamiłowanie życia umysłowego, zajęcie się piśmiennictwem i nadzwyczaj gorliwy w nim współudział tém dobitniéj uczuć mu dawały brak ukształcenia w swoich sąsiadach.
Istnieje jeden ciekawy list, który Kraszewski z właściwą sobie żywością przesłał do „Tygodnika Petersburskiego“ (1841 Nr. 21), gdzie bez ogródki maluje przykre swe położenie ze względu na odwiedziny spółziemian i troski gospodarskie. Jest to dokument nadzwyczaj ciekawy i ważny; poznać go warto; wyjaśni nam on te ironiczne obrazy życia ziemiańskiego, jakie w powieściach jego z owych czasów znajdujemy.
„U nas literatura — pisał Kraszewski dobiegając trzydziestki — nie daje i nie może dać chleba; każdy jéj poświęcający się zupełnie musi tedy ten chleb albo miéć zapewniony wprzód, albo jedną ręką na chleb a drugą na poczciwą sławę pracować. Kto zaś chce się poświęcić wyłącznie literaturze, będzie niezawodnie chodził bez butów, jeśli nie ma innych utrzymania materyalnego życia źródeł. U nas dotąd literatura jak owe bogi Wschodu i jak bogi dawne Litwy najulubieńszym swym synom w dowód nieograniczonéj łaski zsyła bóle i cierpienia!
„Jest więcéj takich, którzy wolne tylko chwile, niedogryzki życia, umysłowym zajęciom ofiarują; lecz mnie się zdawało, że aby skutecznie pracować, i z siebie dla siebie coś zrobić i dla ludzi być użytecznym, trzeba oddać większą i lepszą część życia. Cóż za tém poszło? Naturalnie zapomnienie o wszystkiém, wyrzeczenie się towarzystwa (po większéj części niewielka ofiara), wyrzeczenie się przyrodzenia, swobody, spokoju, nadziei polepszenia bytu materyalnego, nawet przyjemności familijnych, które nielitościwie wymagająca praca obcina niemiłosiernie. Nie skarżyłbym się na to, nie mówiłbym nawet, gdyby komukolwiek na myśl przyszło nie już ocenić poświęcenie, ale choćby zrozumiéć je. Ci panowie uważający literaturę za rozrywkę, książkę za słaby surogat wista; te panie, które śmiechu tylko szukają wszędzie, dowcipu na każdéj karcie; młodzież nasza rozpróżnowana; starcy, literatów po większéj części na jednéj szali z komedyantami kładący: — jakże seryo mają pojąć takie poświęcenie i zrozumiéć, że ono egzystuje, gdy przekonani nawet o niém, nie potrafią go nazwać chyba szaleństwem i obłąkaniem... Proszę pana — powiadają — całe dnie, całe noce trawi nad książkami, nad pisaniem, gospodarstwo opuszcza, sąsiadom uchybia, bo u nich nie bywa, z ludźmi nie żyje: czysty waryat, panie dobrodzieju! — Biedny człowiek — odzywa się głos drugi — wyraźnie ma jakiegoś szusta, nieborak! Żeby tym dzieciństwom całe życie poświęcić! — Drudzy, choć w oczy wstydzą się nawracać na drogę zbierania grosza, gospodarowania i t. d., choć w oczy wysoce chwalą takie poświęcenie się, za oczy zarówno z innemi ruszają ramionami. Trzeci, że nigdy nie próbowali pracy podobnego rodzaju, nie pojmują, nie rozumieją, utrzymują, że możnaby było pogodzić oddanie się literaturze i mamonie. Wystaw pan sobie, co to w téj nieszczęsnéj głowie się dzieje, gdy z jednéj strony biją w nią myśli z pięknego świata, a z drugiéj — kłopotliwe przypomnienie jutra, przyszłości, starości! Człowiek porywa pióro i rzuca, siada pisać i wstaje, chciałby tworzyć a nie może. Gdy się wreszcie zdecydował, machnął ręką i odpędził natrętne myśli, usiadł i począł, wtém wpadł ktoś, wszedł z potrzebném zawsze pytaniem o stodole, owcach, gorzelni i wszystko popsuł...
„Ala nareszcie otrząsnąłeś się z gospodarstwa, zdałeś się choćby na złodziei, spodziewając się, że przynajmniéj niewiele ci ukradną, i pokończyłeś interesa, zapłaciwszy dla spokojności dwa razy jedno, wróciłeś do domu, odpocząłeś, uśmiechnęła się żona, przywitało cię dziecko, rozruszały cię książki nowe, któreś czytał, siadasz do pracy, roją cię myśli, układasz plany, różowo widzisz ten utwór przyszły, który dokonany, wyda ci się pewnie popielatym tylko, znowu jesteś w swoim żywiole... Trzask z bicza, ktoś przyjechał! Pędza owce, chwała Bogu, ale już śmiertelne dreszcze przeszły cię od stóp do głowy, zimno ci się zrobiło, przeląkłeś się, no, ale nic, niema nikogo... Trzask z bicza! o, ktoś przyjechał. Tak — odpowiada ci żona pocichu — istotnie ktoś przyjechał. A więc precz książki, precz papier i pióra, precz myśli! Wypogódź czoło, idź podziękuj gościowi, że cię odwiedził, że o tobie pamiętał. I tak się téż robi. Trzeba być uprzejmym, uśmiechającym się, zapraszającym, trzeba nie puszczać, trzeba rozmawiać o pogodzie, o urodzajach, o sąsiedztwie, trzeba siedziéć jak na mękach, udawać wesołego, szczęśliwego! Trzeba, mówię, bo inaczéj ogłoszą cię za człowieka, który nie umie żyć z ludźmi, powiedzą, żeś dumny, zarozumiały, żeś... ale kto to wszystko zliczy, co gadają!... Zbyłeś gościa jednego, wjeżdża drugi. Przyjacielu, jak się masz? Niéma co mówić, wszyscyśmy przyjaciele! Bierze na sekret, ważne wiadomości: tam mówiono o tobie to i to, ten a ten odpowiedział tak a tak, sprzeczali się. Niepodobna, żeby najrozumniejszego nawet człowieka, najgłupsza czasem plotka nie dotknęła. Otóż i po spokojności! Wije ci się po głowie myśl niepotrzebna i dręczy jak soliter. Wyjechał nareszcie roznosiciel plotek, z nowemi plotkami daléj i już jesteś wolny....
„Nadjeżdża posłaniec. Czego tam? Pan i pani proszą o książki. Dajesz książki, bo oddałbyś duszę, żeby się uwolnić. W tydzień odbierasz książki oszarpane, poplamione, podarte i, zamiast podziękowania, list z wymówkami, żeś chyba na szyderstwo i żart dał takie rzeczy do czytania; jedna książka była zanadto rozumna, druga za głupia, trzecia nieprzyzwoita, czwarta nie nowa, a piąta usypiała skutecznie. Pożyczajże drugi raz książki!... Już znowu siadasz.
„Wieczór nadchodzi, swobodny wieczór, bo wieczorem rzadszy gość, nie przychodzą listy i nie latają daleko plotki; pewny jesteś odpoczynku. Gdzie tam! Oto wchodzi ekonom, któremu sto razy powtarzać musisz dyspozycyą na jutro (a jednak jéj nie spełni); sotnik wnosi ogromny pęk kursoryj do podpisania; dozorca magazynowy przysłał jakieś formuły, które potrzeba przepisać; dają ci znać, że przyszli żołnierze, a ty ich musisz rozstawiać; tu znowu potrzebują furmanek pod przechód i t. d. Otóż i wieczór ci przepadł! Szczęśliwyś, jeśliś skończył to wszystko do dziesiątéj, i już, spojrzawszy na zegar, liczysz sobie cztery godziny wolne, bo ledwie spoczniesz o drugiéj. Ale w téj chwili, jakże nie pomówić z biedną żoną, która cały dzień w milczeniu strawiła nad robotą i książką? jak nie pobawić się z dziecięciem, które ku tobie rączki wyciąga?... Tak prędko biegną godziny...
„Północ; ucichło, wszyscy spać idą — godzina pracy. Wtém czujesz, jak całodzienną wrzawą, niepokojem, rozdraźnione nerwy drgają w tobie, jak głowa ci się płomieni, jak oczy pieką, krew wre po żyłach. Siadasz i wstajesz, padasz wreszcie bezsilny na łóżko, bo ci sił nie stało. Ciągle chciałeś coś robić, a jednak nic nie zrobiłeś, dzień przepadł. Tyś codzień bliższy grobu, a dzień ten minął niezapisany w księdze żywota... Niepodobna! niepodobna! Zrywasz się, oblewasz zimną wodą, chłodzisz się powietrzem i siadasz do pracy. Bardzo jednak wątpię, abyś co dobrego napisał.
„Nazajutrz przychodzi poczta. Dzień cały zajmie ci czytanie przysłanych pism peryodycznych, ksiąg, gazet i listów. A! listów, na które odpisywać trzeba, a bywa ich dziesięć, piętnaście i więcéj. Dodawszy listy gospodarskie, przyjacielskie, w interesach i familijne, sformuje to jakich 2000 półarkuszy do napisania na rok. Tymczasem siadasz tylko czytać; już i to robota. A naprzód wpada ci do rąk gazeta z Warszawy, opieczętowana, nadesłana bezimiennie: jest-to ekstrapocztą wyekspedyowana zjadliwa krytyka; wyrachowano wybornie, aby nie zawieruszyła się na poczcie i najprędzéj doszła... Popsuty humor: co gorsza, rodzi się na jakiś czas niechęć do pracy, zrażenie, odpada ochota, radbyś wszystko porzucił. Ale zaprzężony koń nie rzuca szlei, choć mu boki obciera. Czytasz daléj: listy z komplementami — nudna potrawa, która wcale nie osładza goryczy głupich recenzyj. Listy z wierszami — uchowaj nas, Panie! ciężkie-to listy! jednakże, aby nie zawieść zaufania, potrzeba odpowiedzieć! Listy z prośbą o radę literacką — trzeba dać radę. Listy z wymówkami — trzeba przyjąć wymówki. Listy z reklamacyami — trzeba wrócić temu literę, a tamtemu półtoréj, opuszczonéj gdzieś wypadkiem. Listy z poznajomieniem się — trzeba podziękować; a koniec końcem: trzeba na wszystko odpisać. Aby się prędzéj zbyć z głowy ciężaru, siadasz i piszesz półtora dnia; jedzie z niemi na pocztę posłaniec, i drugie ci tyle przywozi. Nie mówię, co to kosztuje pieniędzy; — gorsza szkoda czasu“...
Gdy kto tak odczuwa przykre albo bolesne strony stosunków wiejskich, trudno mu malować sielankowe ich obrazy, trudno bezstronnie patrzéć na przedstawicieli téj klasy, wśród któréj żyć się musi.
Ale to wszystko odnosi się tylko do towarzyskich właściwości szlachty; rzecz ta ma charakter indywidualny, zależy od wrażeń osobistych. Wrażenia te muszą choć w części pójść na bok, gdy będzie mowa o spółeczném znaczeniu klasy zajmującéj majątkiem i stosunkowém wykształceniem ważne w kraju stanowisko.
Pomiędzy r. 1840 a 1850 mówiono u nas i pisano bardzo dużo o arystokracyi i demokracyi. W tych dyskusyach, które w wysokim stopniu zajmowały ówczesny intelligentny ogół, Kraszewski zabierał głos niejednokrotnie, a zawsze z widoczną dążnością umiarkowania daleko idących zapędów. W całym szeregu utworów przedstawiał smutną dolę ludu, dopominając się u dziedziców o wyrozumiałość, spółczucie i litość, ale nie dotykając nigdzie kwestyi ekonomiczno-społecznéj, kwestyi własności włościańskiéj. W innych znów utworach kreślił swe poglądy na szlachtę i arystokracyą, nie przechylając się z bezwzględném uwielbieniem lub potępieniem ani na jednę, ani na drugą stronę.
Znamienne cechy swego poglądu w téj mierze przedstawił najprzód w I oddziale Latarni Czarnoksięskiéj, napisanéj 1842 a wydrukowanéj 1843 r. w Warszawie. Rozpatrzył tu autor wszystkie niemal strony życia szlacheckiego: jéj stosunki rodzinne, towarzyskie i społeczne. Ogólny rezultat tego rozpatrzenia się wielostronnego jest wielce dla klasy przewodniczącéj niepochlebny, a da się ująć w rysach następnych:
Szlachta ma serce najlepsze, ale jest mało, zbyt mało na swe potrzeby ukształcona i o obowiązkach swoich nader słabe ma pojęcie. Wybory na urzędy honorowe, jedyny cień dawnego samorządu, traktuje jak zabawę lub jak interes. Oto obrazek jednéj z najważniejszych chwil w czasie téj czynności — wybór marszałka. Deputacya całego powiatu zaprasza pewnego pana, co się wielce nadął w galowéj sukni. On się cofa, kłania i... nie przyjmuje. Dlaczego? Nie ma czasu służyć powiatowi, bo musi służyć żonie, która nie pozwoliła mu zostać urzędnikiem, gdyż chce wyjechać do Warszawy... Znowu tedy zwraca się powiat do drugiego. Ten drugi wymawia się, całuje, ściska wszystkich, dziękuje, zakłada ręce, nachyla głowę, płacze z rozczulenia, ale nie przyjmuje chlubnego wezwania współobywateli... bo interesa familijne odwołują go gdzieś w inną stronę... Trzeci wezwany, i trzeci napróżno... zdrowie mu nie pozwala; jakoż rumieniec na twarzy świadczy, że musi miéć silną gorączkę... po obiedzie, który zjadł niedawno i od którego jeszcze miłém wspomnieniem pozostała niepohamowana czkawka, przerywająca mu mowę. Już niéma kogo wybrać, gdy biedny, Bogu ducha winien, wyprostowany jak kij, szanowny Żegota, który w téj chwili myśléć musi o żonie i dzieciach pozostałych w domu, o ciepłym kominku swoim, szlafroku i pantoflach... nawija się na oczy. Proszą go na marszałka. Osłupiał! Tego się nie spodziewał. Mógł być dozorcą magazynowym i toby sobie poczytał za wielki zaszczyt, pojmuje podsędkowstwo, jako wysokie dostojeństwo, którego czuje się niegodzien, ale marszałkowstwo!... tego się nie spodziewał. A tu go zapraszają...
— Jeśli moja żona nie będzie temu przeciwną — odzywa się — ja... z całéj duszy na rozkazy...
Wszyscy w śmiech i... naturalnie wybierają go na marszałka.
Dlaczegoż wybrano poczciwego Żegotę, kiedy oto pozostało jeszcze kilku kandydatów, którym-by przystało być na tym urzędzie? Dlaczego? Bo ci panowie należą do tak zwanéj arystokracyi: szlachta nigdy ich nie wybierze.
— Mnie się nie ukłonił... — powiada jeden.
— Mnie udaje, że nie zna... — dodaje drugi.
— A mnie teraz dopiéro, kiedy potrzebuje, to wita, ale nie stoję o twoje powitanie...
— E! to pan — wołają z boku — to jak zostanie urzędnikiem, szlachcic się do niego nie dociśnie, każą stać u drzwi, będą jeszcze meldować! Licho wié co. Do swojego brata, to człek przyjechawszy do miasteczka bez ceremonii na obiadek, a do tych panów to w białych rękawiczkach potrzeba... Na co nam taki marszałek!...
Możnaby mniemać, że ta niechęć do arystokracyi jest wynikiem jakiéjś zasady, która się wyrobiła na podstawie wiekowych stosunków. Bynajmniéj. Szlachta, wieszająca psy na magnateryą poza oczyma, gdy się znajduje wobec przedstawiciela arystokracyi, czuje dla niego jakiś dziwny respekt, poczytuje sobie za szczególny zaszczyt, gdy jest do zabaw pańskich przypuszczona i t. p. Nie przeszkadza jéj to naturalnie drwić potém z magnatów, gdy się znajdzie w swém kole. Czasem znowu, głucha na przyjazny głos pański, odpycha grzeczności, gardzi niemi i wyszukuje w głowie powodów nienawiści, zmyśla doznane jakoby upokorzenia, aby tém swobodniéj gniewać się i dąsać mogła.
Co się tyczy panów, ci chcieliby tylko bawić się, bawić się nadewszystko, a niektórzy jeszcze chcieliby... jako tako pokończyć interesa dokuczliwe, ku czemu dążąc w środkach nie przebierają. Pędzą życie próżniackie, bez celu, bez związku z innemi klasami, z zupełną obojętnością na dobro ogółu. Z uraz szlacheckich śmieją się półgębkiem, ale lubią bardzo, gdy się im składa oznaki uszanowania i czci, sądząc, że jako potomkowie zasłużonych w kraju rodzin niezaprzeczone po temu mają prawo.
Kraszewski prawu temu przeczy. „Arystokracya każdego kraju — mówi on — gdy przestanie brać udział w rządzie, gdy ją okoliczności odsadzą od dawnych prerogatyw i przywilejów, powinna wybrać sobie cel jakiś, starać się działalność swoję zwrócić w inną stronę; inaczéj nigdy jéj nawet nie pojmą, egzystencya jéj zostanie niczém nieusprawiedliwioną; co więcéj arystokracya taka nie wyżyje długo. Jakiś czas cherlać będzie życiem nabraném z dawnego, resztką sił przyzbieranych w czasach czynności, ruchu, działalności swojéj; potém obumierać zacznie, poniży się, zbezcześci, straci szacunek publiczny i egzystencyę nawet. Nie mówimy tu o wszystkich w szczególności panach, gdyż wielu a wielu obrali cel swojemu życiu, wzięli się do przemysłu, gospodarstwa, handlu, literatury (!)... większość jednak gorszącym sposobem próżnuje i bawi się tylko, wyobrażając sobie zapewne, że życia celem najwyższym bawić się, śmiać, jeść, pic i spać... Tego jednak, aby się nazwać człowiekiem, za mało“. (Latar. Oddz. I, t. III, roz. 1.)
Takie jest zdanie Kraszewskiego o szlachcie i arystokracyi w ogólności. Przejdźmy teraz do szczegółów. Nie będziemy tu naturalnie odtwarzali w miniaturze całego zasobu typów i charakterów wybornie nakreślonych, jakie w każdéj niemal jego powieści znaléźć można; nie prowadziłoby to bowiem do celu obecnego studyum; zaznaczymy tylko rysy, któremi określił przedstawicieli szlachty z wszystkich prowincyj dawnéj Rzeczypospolitéj. Obrazek ten odnosi się do r. 1842. W rozwinięciu jego szczegółów trzymać się będziemy porządku nadanego przez autora.
Oto naprzód mamy przed sobą Podolaka, który wielu cechami do Galicyanina się zbliża. Oba mają żyłkę do państwa, usposobienie do téj choroby; ale gdy Podolak kontentuje się hrabiostwem tylko na listach, Galicyanin ma je formalne, kupione, opieczętowane, na pergaminie. Oba lubią wystawę, dobre jadło, smaczny napój, swobodne i wesołe życie bez troski o jutro, bez zastanowienia się nad użytecznością swoją i misyą na świecie. Poznasz Galicyanina po wybornym a niesmacznym stroju, ekwipażu, po herbowéj liberyi, po tysiącu fraszek, któremi się otacza, a nareszcie (z niewielu wyjątkami) po umysłowéj jego nicości... Podolak więcéj czyta i umié, Galicyanin więcéj się zna na kuchni i winie... Cywilizacya galicyjska cała jest materyalna, arystokratyczna... W Galicyi niéma prawie szlachty; wszyscy są panami albo niczém... Galicyanin jest chełpliwy i próżny, często nawet dozwala sobie naddatków w opowiadaniu o sobie, swoich stosunkach, majątku i t. d.[1]. Podolak jest skromniejszy, ale ma wszystkie skłonności brata Galicyanina, tylko nierozwinięte jeszcze, w pieluszkach. Literatura w Galicyi nie jest powszechném zajęciem, uprawia ją kilku chudych literatów i kilku wielkich panów, co zbierają książki, wydają swoje i nie swoje dzieła, formują zbiory artystyczne, może trochę przez próżność. Mało się u nich wydaje, niewiele się czyta i kupuje książek. Podole w tym względzie przewyższa Galicyę, chociaż niebardzo.
Wyżéj daleko stoi Ukrainiec. Ukraińscy obywatele są w rzeczy saméj panami, gdyż są zamożni a nawet bogaci, a przecież nie mają do pańskości pretensyi; pracują nad powiększeniem majątków skrzętnie, z pewnym rodzajem zapału; majątku nabytego używają jak ludzie prawdziwie ucywilizowani. Na Ukrainie piszą wiele, zajmują się literaturą, czytają i kupują książki: życie umysłowe w tym kątku jest może na wyższym niż gdzieindziéj stopniu. Nie tylko nasza ale i obce literatury znajome tu są oświeceńszéj klasie, stanowiąc jednę z najmilszych dla niéj rozrywek. W obejściu się Ukraińca znać człowieka pełnego życia, wykształcenia, zapału; co mu nie przeszkadza do spekulacyj na wielką skalę i bogacenia się. Żyje wystawnie, ale w miarę swéj możności i zawsze z tą oględną przezornością na jutro, którą zbrojny niełatwo się rujnuje. Majątki na Ukrainie są mniéj obdłużone niż gdzieindziéj w naszym kraju. Na Ukrainie mniéj tych wielkich zbiorów, bibliotek, obrazów i ciekawostek, na które się w innych stronach przez fanfaronadę rujnują... Tu naprzód zbierają pieniądze, a potém używają ich, nie na dogodzenie próżności, ale na prawdziwe uprzyjemnienie życia... Zamożność i zapewnienie niezależności pod względem materyalnym utorowało może drogę wykształceniu umysłowemu. Jest to może jedyne miejsce, gdzie dziś literaturę biorą seryo, gdzie tylu pisze i pisze tak dobrze; gdzie tylu czyta i pojmuje tak wybornie, gdzie wreszcie książka poważniejszéj treści przyjętą bywa i osądzoną. Ukraina żyje prawdziwie głową.
Spojrzyjmy teraz na Wielkopolanina, głębokiego polityka z brodą, w rejtfraku, z laską o gałce złocistéj, gazetą w kieszeni i drwiącym uśmiechem na ustach. Ma on wysokie wyobrażenie o kulturze swojéj, oświeceniu i wyższości nad braćmi. Ze wzgardą i politowaniem pogląda na innych, pół-barbarzyńców jeszcze. Skończył uniwersytet w Berlinie i kocha się w Heglu, pozbył się wiary a nabył filozofii, któréj tylko wyniki i wnioski zapamiętał, niewiele się troszcząc o resztę niezrozumiałą dla niego i przyjętą na słowo nauczyciela. Najczęściéj mówi o polityce, udziela wielce stanowczych nowin, które mają ot, ot, świat do góry nogami wywrócić. Chwali się oświatą swojéj prowincyi, swobodném nauczaniem, pismami peryodycznemi, wychodzącemi dziełami, profesorami. Jest prawie zawsze nieprzyjacielem herbów (chyba, że sam ma nazwisko choć pół-historyczne). Wielkopolanin anti-arystokrata nienawidzi z całéj duszy hrabiego (może E. Raczyńskiego) i dowodzi mu fałszowania, dla jakichś widoków, pomników historycznych; radby zaszczepiać wszędzie filozofię Hegla, a wykorzeniać pacierz i mszę, uważając cześć obrzędową oddawaną Bogu za dzieciństwo dowodzące w nas zacofania umysłowego. Wielkopolanin nie jest bogaty, ale nie jest téż ubogi, najczęściéj skrzętny i rachujący się dobrze; nie ma téż czém szumiéć, bo od swojéj głowy i tytułu dziedzictwa płaci, jak powiada, tysiąc talarów... O panu Garnier-Pagés mówi z przejęciem się, czyta gazety opozycyi umiarkowanéj z zapałem... Jest on trochę „humanitaryusz“ i gdy w dobrym humorze zwłaszcza, socyalista.
W Koroniarzu niéma nic wybitnego, nic prawie charakterystycznego, prócz jego uwielbienia dla Warszawy, miasta, w którém się żyje tak wygodnie, jé tak smaczno i widuje tak piękny balet w Wielkim teatrze. Koroniarz ściśle trzyma się mody, ubiera się wykwintnie i słucha swego krawca jak wyroczni, czyta wiele francuskich książek i dotąd przekonać się nie mógł, żeby po polsku jako tako znośnie... pisać było można. Z uśmiechem politowania bierze w rękę książkę polską i z uśmiechem politowania ją rzuca: C’est si barbare. Pod względem finansowym Koroniarz stoi na stopniu miernym; lepiéj się ma w ogólności od Litwina, gorzéj od Ukraińca, chociaż nie szczędzi pracy w zbieraniu grosza i ma do tego sposobność wszelką; ale moda i książki francuskie zjadają go. Królestwo pod względem przemysłu i fabryk mianowicie stoi wyżéj od innych prowincyj. Tutejsze wyroby równają się zagranicznym prawie; maszyny, przedmioty zbytku wytrzymują porównanie z przywoźnemi, a często niektóremi zaletami je przewyższają. Wystawy przemysłowe są tego dowodem.
Gdzie może najmniéj jest cywilizacyi nawet powierzchownéj, to na poczciwéj ubogiéj Litwie, ale zato jest tu wiele serca, wiary, uczucia i poczciwości. Litwin niepozorny, niewytwornie ubrany, nie pojmujący życia dzisiejszego, jest jeszcze prostoduszny po staremu. Tu gościnność jest jeszcze obowiązkiem nałogowym. Życie — ciche, spokojne, wiejskie... nie wystawne; rzadkie domy pańskie a rzadsze jeszcze nieusprawiedliwione do pańskości pretensye. Więcéj tu niż gdzieindziéj rozdrobnionych majątków, małych fortun; gospodarstwo wiejskie na wysokim stopniu. Gdy w innéj stronie na Wołyniu, Ukrainie, Podolu, Pobereżu niewiele ziemia potrzebuje pracy koło siebie, na Litwie mozolnie ją wyrabiać trzeba, aby się wywdzięczyła za staranie. Pracują też nad nią i nie sarkają. Wielkich fortun pańskich i świeżo dorobionych mało jest; policzyć je można. Na Litwie, mianowicie w klasach niższych, życie umysłowe nie upowszechniło się jeszcze, ledwie tam czytać zaczynają, ledwie zaczynają kupować książki i myśléć, że się literatura na coś zdać może.
Na Wołyniu nie mniéj a może i więcéj zakochania się we francuszczyznie jak w Warszawie. Wielkich panów i pnących się do nich, pałaców, wykwintu jest tu więcéj niż gdzieindziéj. Ale stan majątkowy jest niemal w ruinie. Ażeby się utrzymać przy swéj świetności, ażeby miéć zaco się bawić, nie jeden pan gotów popełnić podłość, byleby tylko nie rozgłosiła się ona wśród „towarzystwa“. Ucisk chłopów dla wydobycia z ziemi jaknajwiększéj intraty nadzwyczajny. Zarozumiałość przy braku rzeczywistego wykształcenia ogromna. Próżnowanie, wśród młodzieży zwłaszcza, epidemiczne. Przez czas jakiś królował nad nią bałaguła z biczem furmańskim w ręku... Wielki świat wołyński udaje panów cudzoziemskich. Jeżdżąc do wód, przywożą z sobą najświeższe pańskie mody do kraju i zdaje się, że usiłują do niepoznania zcudzoziemczéć. Była chwila na panów za granicą, że się wyrzekali państwa i grali rolę demokratów — zaraz ta moda przeszła na Wołyń i wszczepiła się doskonale. Nadeszła chwila wzmożenia się arystokratycznych wyobrażeń — panowie wołyńscy zostali zawziętemi arystokratami. Za granicą malują herby, popisują się z niemi — na Wołyniu robią toż samo. Za granicą przyjęli obserwancyą religijną ścisłą, tak samo robią na Wołyniu, udając wiarę, gdy jéj w sercu niéma; z religii uczynili sobie modę. I ci, co w nią nie wierzą, żyją nie wiedzieć po jakiemu, nie pojmują wiary i obowiązków, jakie wkłada, udają nabożnisiów, stawiają kaplice przy pałacach i codzień słuchają mszy, czytając modlitwy z pięknie oprawnéj książki, na gotyckim opartéj klęczniku... W najdrobniejszych nawet rzeczach arystokracya wołyńska naśladuje zagraniczną: aż do kroju liberyi, aż do listowego papieru, aż do sposobu zaczesywania włosów, aż do manij spekulacyjnych. Stopniem niżéj ci, co nie są panami a chorują tylko na państwo lub pod imieniem pół-panków są znani, udają i małpują całych panów we wszystkiém. — Niżéj stopniem jeszcze naśladują półpanków. — Szlachta, prawdziwa szlachta, wrzeszcząc nieustannie na całe gardło na panów, chwyta, co może, od nich, studyuje ich obyczaje, stara się im zrównać wystawą, wytworem. Na kilku chatach męczący się biedak, jak może znowu, udaje zamożnego obywatela. Ostatni pan rządca, ekonom, pisarz małpują szlachetkę, i tak daléj a daléj wszystko udaje, gra komedyę, siebie oszukuje i nikogo więcéj. Wolą być śmieszni, niżby się mieli stopniem zniżyć w oczach świata... Wszyscy śmieją się ze wszystkich, a nie poprawia się nikt. (Latarnia, Oddz. I, t. III, roz. V; t. II, roz. VIII).
Streszczając to, cośmy poznali, można powiedziéć, że wedle ówczesnych wyobrażeń Kraszewskiego świat szlachecki, nie mając żadnego wyższego celu życia nad jego uprzyjemnienie, będąc zamało wykształconym, ażeby mógł zasmakować w literaturze i sztuce, zabijał czas z dnia na dzień, cenił więcéj pozór i blichtr nad wartości istotne, zbierał grosz, ażeby go rozproszyć, o obowiązkach obywatelskich seryo nie myślał, o lud nie tylko nie dbał, ale go eksploatował czasami w sposób oburzający; w bezczynności i bezmyślności wegietował i marniał.

II.

Takie mniéj więcéj pojęcie o świecie szlacheckim trwało u Kraszewskiego, z bardzo drobnemi modyfikacyami, aż do r. 1849. Przez te lat kilka, pomimo pewnego odosobnienia, w jakiém żył, interesa musiały przecież zbliżyć go do braci szlachty, a zbliżenie to musiało oddziałać na ocenę jéj charakteru, jéj przymiotów i wad. Dawniéj patrzył na nią jak literat, teraz spojrzał jak spółobywatel. Przytém doniosłe wypadki takie jak rzeź galicyjska, jak rewolucya europejska z r. 1848 zwróciły jego myśl do rozważania z różnych stron sytuacyi ziemian i do wskazania jéj zadań. Gdy socyalizm i komunizm zakwestyonowały własność indywidualną, wykazując, jak ona dla niewielu jest prawdziwie użyteczną, należało we własnym nawet interesie zejść ze stanowiska ironicznego w poglądzie na znaczenie szlachty, jedynéj naówczas posiadaczki ziemi na Litwie i Rusi, i udowodnić możność jéj odrodzenia, a zatém jéj prawo bytu i władania ziemią.
Uczynił to Kraszewski w powieści p. n. Dziwadła, drukowanéj r. 1840 w „Tygodniku Petersburskim“. Na tle zapadłego Polesia, wśród tłumu bezdusznego obywatelstwa, wśród marszałków powiatowych cenionych nie według głowy i charakteru, ale według kucharza i piwnicy, wśród ziemian nie znających innéj przyjemności nad karty lub pijatykę w miasteczku, wystawił typ dobrego i rozumnego obywatela, zacnego człowieka i dzielnego gospodarza w osobie pana Graby. W téj postaci, kreślonéj niewątpliwie więcéj z fantazyi niż z obserwacji, górującą myśl jest służba dla społeczeństwa, dla kraju, służba, która jedynie może usprawiedliwić choć w części te przywileje, jakiemi obywatel ziemski nad resztą klas społecznych przewodził. Praca nad sobą, miłość kraju: oto dwa hasła ściśle z sobą spojone, któremi Graba kieruje się w swojém postępowaniu. Lubo dziedzic bogatych włości, jada przy jednym stole z czeladzią, chodzi za pługiem, kiedy trzeba parobka do orki przyuczyć; wolne zaś chwile przepędza w zbrojowni lub w bibliotece pełnéj książek i obrazów. Pracuje, bo kocha; kocha, bo się poświęca: gdzie samolubstwo tam śmierć. Ta zasada przyświeca mu na każdém polu pracy społecznéj. Nie ma on i nie szuka żadnéj za czyny swoje nagrody; wszystko robi z własnego przekonania, dla zadosyćuczynienia głosowi rozumnie pojętego obowiązku. Sąsiedzi nie lubią go i postępowanie jego piętnują nazwą dziwactwa; są wszelako i tacy, co znieść go nie mogąc, czują przecież dla niego uszanowanie.
W panu Grabie chciał dać Kraszewski współziemianom wzór, według którego postępując, mogliby pozyskać cześć całego kraju: obowiązek kształcenia siebie, pracy na roli, obowiązek zajęcia się gorliwego losem włościan, jako członków społeczeństwa, jako podstawy bytu narodowego: — oto co zalecał szlachcie, jeśli zmarniéć nie chce.
Jakby własnemi słowy zagrzany Kraszewski postanowił w tym czasie oddać się gorliwie gospodarstwu sam, bez wyręczania się rządcą. Sprzedawszy jeszcze w lipcu 1848 r. ulubiony swój Gródek, nabył pod koniec tego roku majątek Hubin, o dwie mile od Gródka, w prześlicznéj ziemi wołyńskiéj. „Jest to najlepszy folwark w kraju, gdzie wszystkie są dobre — pisał do rodziców. — Ma na 121 dusz 113 włók ziemi w łanach a około stu korcy pszenicy i na gruntach osadę szlachecką, płacącą czynsze; 35 włók lasu, 50 sążni siana, zabudowania gospodarskie dobre, dom tylko lichy. Wszyscy mi winszują kupna, choć zapłaciłem 165000 złotych i wszystkie koszta — moje. Z majątkiem biorę gotową cegłę, młyn, wiatrak i młockarnię. Obejmuję Hubin 25 stycznia v. s.“ Do przyjaciela zaś od serca, Konstantego Podwysockiego, pisał obszerny list tchnący jakiémś ożywieniem i energią niezwykłą: chwali się w nim polepszeniem stanu zdrowia i dodaje: „Już-to najgorszy symptomat, gdy czas swoją drogą a człowiek sam w dodatku wieku sobie przydaje. Jesteśmy młodzi, póki młodemi być chcemy; a póki młodości, póty życia... Ja jeszcze jestem tak młody do pracy, że materyał do niéj prawie do szału mię pobudza... Czekają mnie rachunki, spisy, rejestra, układy i t. p. W téj atmosferze żyję od kilku miesięcy. Wszystkie książki w pakach; wszystkie rękopisma w pudłach, obrazy powiązane, papier odesłany do Hubina; a ja na stosie śmiecia, téj nieuniknionéj pozostałości wszelkiego życia, na kulawym stoliku piszę tych kilka słów do ciebie i wzdycham. Gdybym nie miał trojga jasnych główek dziecinnych przy sobie, zrzekłbym się interesów i wszystkiego, co truje dni tak drogie; ale dla nich — potrzeba!“ Gospodarstwo było ciężkie i pracowite i zamiłowania do niego nie miał Kraszewski, ale chciał się przymusić dla spełnienia obowiązku. „Ja — pisał do brata Lucyana 17 marca 1849 r. — ja już na nowém gospodaruję i biorę się szczerzéj do gospodarstwa nie z upodobania, ale z potrzeby. Rąk mam mało, więc gospodarstwo trudném będzie, ale obiecuje być korzystném. Kupiłem sobie trochę owiec i folwarczne konie, bez których się tu nie obejść. Wydatki ogromne mam, a jeszcze i młocarnia i poprawa budowli mnie czeka; nie wiem, jak temu podołam“.
Zapalił się jednak do gospodarki i zabrał się do niéj z niesłychaną energią; w każdym nieledwie liście do ojca, matki i braci najwięcéj odtąd o gospodarstwie rozprawiał. „Jestem prawie jak ekonomem — pisał w maju — bo Rozbicki dziwnie ociężał, a młody jego pomocnik niewprawny do gospodarstwa; sam więc dysponuję, objeżdżam, obchodzę. Może to mamy i nie będzie obchodzić, ale już tak-em się zagospodarował, że mi trudno o tém nie pisać“. Żona zaś w dopisku zauważyła: „Szeroko Józio opisał, co się tu z nami dzieje, co porabiamy; nic więc mi nie pozostaje do doniesienia; chyba dodam, jak mi jest bolesne oddanie się jego takie gospodarstwu, interesom. Może to być z dobrem naszém; lecz jak nie dla niego takie zajęcia, jak go utrudzać muszą! Dzięki Bogu, że przynajmniéj zdrowie jego teraz znacznie lepsze, lecz pracy nad siły. Do gospodarstwa kłopotliwego zaprowadzającego się, przybyły jeszcze i literackie niemałe zajęcia; chwili jednéj nie ma biedak do odetchnienia. Inny jużby uległ pod ogromem ich lub je odrzucił; a on jak mrówka krząta się i garnie wszystko do siebie“.
Długo atoli wysiłki te trwać nie mogły; gospodarstwo szło ciężko i niepomyślnie; skłonności literackie odrywały powieściopisarza od roli. To téż już w lutym 1850 roku złożył niefortunne swe rządy, o czém donosząc bratu, tak swą sytuacyą ówczesną skreślił: „Przekonawszy się, że sobie nie dam rady z gospodarstwem i literaturą zarazem, dziś właśnie installuję kogoś, com go na swoje miejsce do ogólnego zarządu wziąć musiał i na małéj wiosce płacę mu 135 rubli, a prócz tego i ekonoma trzymać będę musiał. Bardzo mnie boli ta kosztowna moja niezdolność; ale tyle strat tego roku przez zły zarząd poniosłem, że był-to jedyny sposób — ostatni“.
Wprawdzie i ten ostatni sposób nie zapobiegł klęskom gospodarczym; zarówno r. 1850 jak i dwa następne były dla Kraszewskiego jak i dla jego sąsiadów bardzo niepomyślne; ale bądźcobądź pozbywszy się kłopotów wglądania w każdy szczegół, mógł swobodniéj o tworzeniu literackiém pomyśléć. Wtedy to powstały kontury bardzo wielu powieści, a niektóre z nich wykonał i wykończył autor.
I znowu los i stanowisko szlachty i arystokracyi zajęły jego uwagę.
W „Ostatnim z Siekierzyńskich“, napisanym właśnie po złożeniu rządów gospodarskich, przedstawił siłę zakorzenionego przesądu szlacheckiego, który nie dozwalał herbowemu dziedzicowi zająć się łokciem i miarką bez zelżenia klejnotu.
W „Komedyantach“ (z r. 1851) najczarniejszych użył barw do odmalowania rodzin arystokratycznych. Zygmunt August Dendera, syn jego Sylwan, córka Cesia, żona Eugienia, inna znów hrabina Czeremowa, jéj matka — oto grono najważniejszych komedyantów. Nikczemne strony charakteru, pozbycie się wszelkich zasad moralnych, wyzyskiwanie wszystkiego i wszystkich dla uratowania pozorów przed światem, dla utrzymania pozycyi towarzyskiéj; próżniactwo, zdemoralizowanie, polowanie na bogate ożenienie, brak serca, brak wyższych dążności, marnotrawienie sił, talentu, ojcowizny, a przytém pewność siebie, przekonanie o przyrodzonéj wyższości, zarozumiałość i buta: wszystko to znajduje się w tych rodzinach pasorzytnych, ciągnących soki z wielkiego pnia narodowego. Dla samego kontrastu musiał naturalnie Kraszewski przedstawić jakieś postaci dodatnie — i znalazł je w téj sferze, z którą się już zżył i do któréj skutkiem długoletniego obcowania nabrał sympatyi. W „Komedyantach“ szlachta jest otoczona spółczuciem autora, który nie tając bynajmniéj jéj wad i śmieszności, widzi w niéj przecież pierwiastki zapewniające jéj żywotność i znaczenie w rozwoju narodu. Taki pogląd zastąpił dawniejsze lubowanie się w odkrywaniu samych ujemnych stron w obu klasach i poprowadził wreszcie do przeciwstawienia ich sobie w jednéj z najpiękniejszych powieści, zatytułowanéj „Dwa Światy“.
Ta zmiana w zapatrywaniach i w malowaniu życia szlachcica nie była bynajmniéj zjawiskiem odosobnioném. Żarliwe rozprawy o demokracyi i arystokracyi, prowadzone namiętnie przed r. 1850, po upadku ruchu rewolucyjnego, po zapanowaniu reakcyi w całéj Europie przycichły a nawet ustały zupełnie; na dalszym Zachodzie mieszczaństwo, u nas szlachta zajęły najważniejsze miejsce w myślach i poglądach intelligencyi. Malowanie życia szlacheckiego, uwielbianie idei szlacheckiéj, stało się tematem niewyczerpanym dla publicystów, poetów i powieściopisarzy. Wincenty Pol występuje ze swemi staroszlacheckiemi gawędami; Kaczkowski Zygmunt w barwnych obrazkach przedstawia życie szlachty sanockiéj; Syrokomla śpiewa o szlachcie szaraczkowéj, Nowosielski, Padalica, zapomniawszy o swoich dążnościach demokratycznych, rozprawiają i piszą o znaczeniu szlachty, unosząc się nad tém, co powieściopisarce i poeci o nich naopowiadali. Uidealizowany stosunek szlachty do chłopów, przezwany patryarchalnym, wydaje się publicystom najlepszym, o jakim pomyśléć można; zabezpiecza bowiem od zepsucia i od biedy, chroni od klęski proletaryatu niszczącéj społeczeństwa zachodnie. Bez arystokracyi można się obejść, ale bez idei szlacheckiéj — nie.
W „Dwu Światach“ (1855) zobrazował Kraszewski zarówno własne spostrzeżenia i doświadczenia jak i te prądy przekonań, jakie w owych czasach wśród inteligencyi popłacały. Nie mamy tu do czynienia z kompletnie złemi przedstawicielami arystokracyi, ani z idealnie doskonałemi wyobrazieielami szlachty; ale w pierwszych soki żywotne już się wyczerpały, tak, że oni czują to sami, a w drugich istnieje świadomość swojéj siły.
Główny reprezentant wyższego świata, Julian Karliński, wywnętrzając się przed kolegą swoim uniwersyteckim, szlachetką z rodu i majątku, Aleksym Drabickim, powiada: „Myślisz, że ja nie czuję, nie znam choroby całego plemienia, do którego należę... Dziś my niedobitkami tylko jesteśmy pułku, który wiódł niegdyś do zdobycia cywilizacyi i przewodniczył w szeregach, pierwszy krew przelewając za nią; aleśmy zapomnieli podań, które wiodły jak gwiazda i przerobili się w bezczynne istoty, których żywota celem użycie, spokój, próżnowanie“.
Inny znów przedstawiciel rodu Atanazy obznajmiwszy Juliana z całym szeregiem dzielnych przodków, co głową i ręką krajowi służyli, starając się w każdéj ofierze, w każdém poświęceniu być pierwszemi, wskazuje, jak stopniowo karlały postacie, paczyły się charaktery, aż doszły do rozkładu. W końcu téj długiéj przykładami objaśnianéj mowy, powiada Atanazy: „Nie sądź, żeby historya ta rodziny Karlińskich była im wyłączną; mniéj więcéj tak upadli wszyscy zapomnieniem wielkiego i świętego celu, egoizmem i rozpieszczeniem. Powoli wygasł duch stary, stygły serca, odzywały się pragnienia zwierzęce, malał człowiek i sobie tylko żył samemu... Jak długi i szeroki spojrzyj na kraj nasz... ruiny, same ruiny tylko; gdzieniegdzie na zwaliskach zamczyska dymi komin cukrowarni lub gorzelni... potomkowie hetmanów warzą syropy i pędzą truciznę dla swoich poddanych, a grosz wyciśnięty z buraka i zboża na co używają? Zapytaj! Nie! nie pytaj już lepiéj... boby się rozpłakać potrzeba... Posłannictwem ich, misyą jest kuć pieniądz, by go używać bezmyślnie, bawić się, śmiać i w niewiadomości przeznaczenia własnego kopać grób sobie i rodzinie... Gdzie są dziś panowie i czém się różnią od bogatych żydów i bankierów? ja nie widzę: jednakowo palą cygara, na jeden grosz targują, o jedném myślą... nie poznasz ich i znać nie warto!“ Atanazy (a wraz z nim i autor naówczas) nie rozumié możności a nawet konieczności przemiany zajęć, gdy niéma pola do dawniejszych zasług, gdy się warunki bytu rdzennie przeinaczyły. On zapatrzony w obrazy, które dopiero co przed Julianem rozwijał, ma przed sobą jeden tylko dawny typ arystokraty. „Rozumiesz mnie teraz — powiada do Juliana — jeżeli wierzę w posłannictwo arystokracyi, to z warunkiem poświęcenia bezwzględnego, zupełnego, wierzę w nią jako w sługę czasu i kraju, przewodniczącą do ofiary, jako w kapłanów przyszłości. Jak skoro zabywa misyi swéj, pracuje dla siebie, robi pieniądze lub pieniędzy używa, staje się narością, chorobą, zgnilizną i odpaść musi od ciała społecznego... Jako ludzie pojedyńczy, potomkowie wielkich rodzin, dla siebie, w swojém kółku mogą być nieposzlakowanéj uczciwości, wielkich cnót domowych; ale nie dosyć na tém; — chybiają celu, gdy sobie tylko żyją. Zgnuśnieliśmy i stracili to uczucie potrzeby poświęcenia, które jak gwiazda świeciło niegdyś i na wyżynie trzymało... Upadek nieuchronny... Winniśmy a może i mniéj winni, niż zrazu rozżalone serce przypuszcza; ogólny kierunek ludzkości odbił się i na jéj przedstawicielach... Co dziś zajmuje świat? czém on żyje i dyszy? — Postępem wedle ciała, dobrym bytem, materyą, pomnożeniem ogólnego dostatku, urojeniem szczęścia na ziemi. Duch zgasł; zapomnieliśmy o duszy, a choć się czasem ktoś zwróci w tę krainę opuszczoną, ducha już nawet pojmuje i sądzi cieleśnie, czyniąc go zależnym od warunków materyalnych... Mówimy tylko o dobrym bycie, o bogactwie, o przemyśle, studyujemy kwestye społeczne ze stanowiska filozofii i ekonomii, a to, czém człowiek podnieść się i istotnie niezależnym uczynić może, odrzuciliśmy na stronę... Stworzono wszystko, co według tych panów stanowi warunek szczęścia, i dziwią się, że niéma skutku. Jestto zupełnie, jakby dziecię zdumiewało się, że koń z papieru wyklejony nie rży i nie prycha... Pusto na świecie, pusto!... i coraz gorzéj być musi... Nauka Chrystusowa martwém jest słowem i duch umarł; nie wierzym, nie pragniem, nie pojmujemy nic nad to, co się da dotknąć i zważyć... i to tylko zyskamy, czegośmy się dobijali... trupa bezwładnego, proch i nicość!...“
Karlińscy w powieści nie upadają wprawdzie materyalnie; ale ratunek znajdują kosztem uczuć szlachetniejszych. Julian, słaby, do pracy nieuzdolniony, używać tylko umiejący, łamie kochające go serce, a żeni się z bogatą dziedziczką. Jego siostra, piękna, niby z gruntu szlachetna istota, pełna litości dla nędzarzy, nie widzi ani cierpień Poli, ani miłości Aleksego, bo jéj duma arystokratyczna przesłania oczy; idzie za lalkę salonową, błyszczącą pożyczanym blaskiem w tém mniemaniu, że będzie bogatą, że ród swój poratuje. W całym zresztą tym świecie widać osłonięte ładnemi pozorami, udaną lub rzeczywistą niedomyślnością gonienie za pieniędzmi nie dla nich samych naturalnie, lecz dla tych wygód, które one dają, dla podtrzymania tradycyonalnéj świetności domu. Wyzyskują serce, czas i mienie innych, ażeby tylko nic nie utracić ze swego znaczenia, ażeby nie zejść ze stanowiska.
Inaczéj jest w światku szlacheckim. Nie ma on wykwintnych obyczajów, ani wogóle mówiąc, ogłady i wykształcenia; pracuje ciężko; a w skutek ciągłéj pracy, przebywania z ludem, staje się rubasznym, szorstkim; ma swoje śmieszności i uprzedzenia; ale z niego wychodzą ludzie, którzy mogą się stać przewodnikami narodu, gdy się oświecą i sprawy kraju i cywilizacyi poznają. Takim człowiekiem mógłby zostać Aleksy Drabicki, ukształcony w uniwersytecie, zamiłowany w nauce, czujący głęboko, zdolny do poświęcenia czasu i pracy na usługi bliźnich, nieprzyjaciel próżnowania. Na jego drodze atoli staje ów świat wyższy. Wciągnięty do niego, wszystkich sił używa, ażeby rodzinę Karlińskich podźwignąć z ruiny. Usługi jego przyjmowane są jakby obowiązkowo należne; a w końcu odpłacają mu wymówkami i upokorzeniem. Pokochał piękną hrabiankę, ale ta udawała, że uczucia tego nie spostrzegła, a może nawet dotyla zaślepiona była dumą, że istotnie, mimo zwykłéj przenikliwości kobiecéj, nie dostrzegła nic nad towarzyskie hołdy w słowach i postępowaniu Aleksego. Zawiedziony w uczuciu, upokorzony w dumie szlachcica, dorównywającego ogładą i wykształceniem téj sferze, został wciągnięty, zmarnował siły, stał się niezdolnym do dalszéj użytecznej pracy i musiał już nadal tylko... wegietować. Kwiat pasorzytny wyssał z niego soki.
W dziewiętnaście lat po napisaniu Dwu Światów powrócił Kraszewski do tegoż przedmiotu, przedstawiając upadek świetnego niegdyś w dziejach rodu książąt Brańskich, w powieści p. n. Morituri. Przedstawiciele tego rodu w osobach szambelana, gienerała, sufragana i rotmistrza, posiadając ogromne majątki, nie lubili wglądać w rachunki, pewni, że państwo ich tak wielkie i potężne, iż nigdy-przenigdy nie tylko upaść, ale nawet zachwiać się nie może. Przekonani o dostojeństwie swojém i ufni, że sama Opatrzność niejszą opieką otacza Brańskich, nosili się wysoko, zostawali niegdyś w poufałych stosunkach z najarystokratyczniejszemi rodzinami w Europie i mieli związki z domami panującemi. A lubo w chwili rozpoczęcia powieści znajdują się jakoby osamotnieni, a majątek ich dla obcych przynajmniéj oczu wydaje się mocno poderwanym tak, że lada chwila runąć może, oni sami o tém nie wiedzą, a przynajmniéj wiedziéć nie chcą; sądząc, że to chwilowe tylko dopuszczenie boże, za pośrednictwem którego Stwórca wszechrzeczy doświadcza swoich wybrańców, ażeby niebawem przywrócić im blask pierwotny. Szambelan, jako najstarszy w rodzinie, prawom swoim, uznawanym dobrowolnie przez resztę członków, zawdzięczał powagę bezwzględną i cześć najgłębszą; na niego zwracali ciągle baczne wejrzenia bracia, dzieci i całe otoczenie; jemu starano się oszczędzić za jakąbądź cenę trosk i kłopotów. A szacunek ten i poważanie jednały mu nie tyle osobiste jego przymioty, ile stanowisko jego w rodzinie: był on niejako symbolem władzy prawowitéj, był najwyższym szczytem w hierarchicznéj budowie rodzinnéj. Żeby utrzymać przygasającą świetność rodu, gienerał zrzekł się dobrowolnie praw do dziedzictwa i został kawalerem maltańskim; młodszy brat ułomny przywdział suknię duchowną i znaczne dochody biskupie oddawał na dwór szambelana; książę Robert, syn szambelana, gotów był opuścić kobietę, którą kochał i ożenić się z bogatą hrabianką całkiem mu obojętną; siostra zaś jego, księżniczka Stella, ofiarowała rękę synowi dorobkiewicza, którymby w innych okolicznościach pogardziła z lekceważeniem. Nawet szlachcic Gozdawski, plenipotent książąt, przez długoletnie z niemi zetknięcie tak się przejął ideą wielkości Brańskich, że na chwilę nie przypuszczał możności ich upadku i w rachunki nie wglądał. Ażeby zaś zapotrzebowaniom gotówki ze strony dworu i wypłaty procentów ze strony wierzycieli uczynić zadość, pożyczał wszędzie, dopóki tylko znajdował kredyt, zapewniając każdego, że niéma pewniejszego umieszczania kapitałów jak na majątkach książąt.
Gdy rysy zwiastujące ruinę ukazują się na gmachu pomyślności Brańskich, oni łudzą się jeszcze ciągle, rachując nie na siebie, lecz na pomoc obcą. „Zobaczycie — mawiał książę gienerał — że to jeszcze wszystko jakoś szczęśliwie się skończy. Jeszcze jest tysiące środków, o których się w pierwszych chwilach nie pomyślało. Ja mam rozległe stosunki; nasza rodzina znaną jest całemu światu; nie dadzą jéj upaść. Esterhazowie, spokrewnieni z nami, są niezmiernie bogaci. Napiszę do cesarza austryackiego, do króla bawarskiego, do Rotszyldów. Ze starym Rotszyldem byłem za pan-brat; lubił mię bardzo... To są ich listy”...
Rachuby te zawodzą. Obcy o rodzie Brańskich oczywiście ani pomyśleli; swoi nie widzieli powodu ratowania rodziny, która nie pełniła w społeczeństwie innéj funkcyi prócz funkcyi konsumenta. Ci, co jaśniéj patrzali, musieli chwycić się innych środków. O sprzedaniu części majątków dla oczyszczenia reszty z długów słyszéć nie chciano; więc powstał środek zwykły: bogate ożenienie; ale i to nie dało się ułożyć tak jak w „Dwu Światach“. Książę Robert doznaje upokorzenia i dwukrotnie musi odstąpić od ręki bogatéj panny.
Ażeby w całéj okazałości i jasności dzieje upadku Brańskich przedstawić, autor nie przeciwstawia im poczciwego i rozumnego światka; ale ludzi, dla których sympatyi czuć nie możemy. Głównym wierzycielem Brańskich, psującym im wszystkie interesa, jest Leon Zembrzyński, szlachetka, niegdyś pokojowiec szambelana, niesłusznie znieważony przezeń policzkiem. Wszystkie dni swoje i noce poświęcił na zbieranie grosza, ażeby kiedyś w przyszłości wywrzéć zemstę na wielkim panu. Działa on pocichu i niewidomie, a rolę swoję w sprawie ruiny książąt, określa wobec ich plenipotenta temi słowy: „Mój Mości dobrodzieju, widziałeś asindziéj kiedy stary dąb, który pastuszkowie wypalą... utrzyma się to na pasemku kory... przychodzi leciuchny wietrzyk... i olbrzym się wali. Mówią, że burza dąb obaliła! A, nie!... spróchniały był, spalony był... Ja jestem tym wietrzykiem, panie dobrodzieju!
Więc nie ma już ratunku dla możnych? Owszem jest. Znajduje go Kraszewski tam, gdzie go potajemnie szukał „Ostatni z Siekierzyńskich“, ale korzystać z niego nie mógł, gdyż przesąd szlachecki był jeszcze zanadto zakorzenionym. Arystokracya w dawnéj formie istnieć już nie może, ponieważ nie posiada podstawy bytu; ale, jeżeli zechce tylko, ma przed sobą otwarte pole pracy wspólnie i na równi z innemi członkami społeczeństwa. Coby Atanazy Karliński odrzucił jako przeniewierzenie się idei, to robi hrabianka Cecylia; ratując zubożałą rodzinę, bierze się do pracy i ciągnie pożytek z tego, co niegdyś, w dniach szczęśliwszych, było dla niéj rozrywką jedynie. Zajmując się ogrodnictwem, Cecylia Horyszkówna nie traci nic ze swéj podniosłéj energicznéj natury, ani téż z powabu, jakim tchnie każdy jéj ruch i każde słowo. Praca jéj nie zmateryalizowała, nie zabiła uczuć szlachetnych, ale jéj nowego uroku przydała, uroku pewnéj samoistności, godności własnéj opierającéj się nie na urojonych pretensyach, ale na rzetelnéj zasłudze. Jéj słowa do brata Julka wypowiedziane, zawierają, jak się zdaje, ostatecznie w umyśle Kraszewskiego sformułowane zdanie o stosunku zabiegów materyalnych do udoskonalenia duchowego; może tylko forma, w którą je hrabianka przyzwyczajona snąć do mglistéj frazeologii przyobleka, jest właściwością jéj saméj, nie zaś autora. „Nie pracą — mówi ona — nas Bóg ukarał, praca jest dobrodziejstwem; ale walką poezyi ducha z prozą powszedniego życia. Poddać się jéj, a nie zbrukać nią... dłonią grzebać w ziemi, a duszą i myślą być w niebie — to nasze zadanie!... Patrz, mój bracie: jedni padają w tym boju na błotnistym zagonie, twarzą w kał... i już nad kał nic nie widzą; drudzy idą z oczyma podniesionemi ku niebu... i lecą kędyś w przepaści! Nam skazanym na walkę trzeba jedną ręką orać na życie powszednie, drugą na wieczne się modlić“.




Z powyższego przeglądu ważniejszych utworów Kraszewskiego odnoszących się do kwestyi znaczenia społecznego szlachty i arystokracyi w naszym kraju, widzimy, że w pierwszym, młodzieńczym okresie swego zawodu patrzył on ironicznym wzrokiem zarówno na jednych jak i na drugich, cokolwiek tylko bardziéj akcentując swój sarkazm co do arystokratów; — w drugim okresie zżywszy się ze szlachtą wiejską, przeniósł swą sympatyą do niéj i starał się jéj podać wzór rozumnego obywatelskiego postępowania, równocześnie wskazując, jak panowie sami zwątpili o swojém stanowisku przeniewierzając się powołaniu; — nareszcie w trzecim okresie odmalowawszy świetnie a bezstronnie ruinę znakomitych rodów wskazał i im także środek odrodzenia się w pracy spólnéj około dobra publicznego, bez żadnych wyróżnień i prerogatyw. Tym sposobem zaznaczył jako powieściopisarz i publicysta, że dawne uprzywilejowane rody drogą spokojnego społecznego rozwoju musiały dojść do téj pozycyi, jaką im brutalnie, posługując się ogniem i mieczem, zakreśliła rewolucya francuska z końca zeszłego stulecia. Długiego było potrzeba czasu, ażeby przekonać ludzi, iż formy przeżyte odrosnąć w całym swym pierwotnym blasku już nie mogą.

P. Chmielowski.
OSTATNI Z SIEKIERZYŃSKICH.
HISTORYA SZLACHECKA.



W r. 1850, jeśli się nie mylę (lata płyną tak nieubłaganie szybko), Władysław Syrokomla z księgarzem B. M. Wolffem odwiedzili mnie w Hubinie. Na pamiątkę téj bytności Kondratowicza, o któréj mówiłem, pisząc pośmiertne o nim wspomnienie, wdzieczen za to, że mi rękę przyszedł uścisnąć, posłałem mu powieść tę o ostatnim z Siekierzyńskich, przysłowiowéj postaci, przedstawiającéj jeden z momentów żywota szlachty naszéj, w chwili przełomu, w przededniu upadku. Powieść tę drukował pan B. M. Wolff, towarzysz podróży Syrokomli.
Dotknięta w niéj kwestya wcale wyczerpaną nie jest... jest to kwestya szlacheckich wspomnień i przywilejów wobec wymagań wieku. Szlachta u nas miała wieki zaszczytnego posłannictwa, które przeżyła, rosnąc w siły i skarbiąc sławę krwią, miała żywot wyrobiony odrębnie, oryginalnie, pociągający barwami, jakie przybierał, lecz misya jéj wyłączna, przedłużana sztucznie, skończyła się wreszcie. Inny ustrój społeczeństwa nowe żywioły powoływał do równego życia, do walk, do samoistnéj pracy. Z przodowników trzeba było przejść na szeregowców. Smutnem to było, ale konieczném. Szlachectwo zostało piękną pamiątką, a upierało się być przywilejem. Uporne trwanie to na nieuprawnioném stanowisku, przyprawiło je o ciężkie losy... co gorzéj o sponiewieranie, a kraj o skutki straszne zepsutego, osłabionego organizmu, który co rychléj wlaniem weń nowych sił ratować było potrzeba... Było więc zadaniem powieściopisarza, który patrzał na smutne upory resztek dawnego rzeczy porządku, aby przygotowywał nowy i zwolna z gruzów oczyszczał pole do budowy.
W Siekierzyńskim i w innych wielu opowiadaniach, dotknęło się nieraz téj drażliwéj strony, choć z boleścią, bo sprawa szlachty wolącéj umrzéć na stanowisku dawném, niż żyć na nowém... była własną pisarza sprawą... domową a rodzinną... a tak trudno się było dać zrozumieć i być rozgrzeszonym!
W ciągu przeszło czterdziestoletniego zawodu ileż chwil twardych do przebycia, ile przykrości, ile rąk usunionych, ile wejrzeń nieprzyjaznych, ile potwarzy i ukłuć, ile mściwych przeżyć trzeba było napaści! Malowano nas czerwono, czyniono z kolei czém było można najwstrętliwszém... nieraz wyłączano z towarzystw lub błotem i kamieniem karano za sumienne stanie przy prawdzie. W milczeniu znieśliśmy walkę o usamowolnienie włościan zagajoną w Latarni, w Ostapie, Jarynie, a zamkniętą Kotkiem w Płocie... o stanowisko szlachty, o kwestyę równouprawnienia i tolerancyi, które czytelnik znajdzie rozpierzchłe w powieściach z tych lat, gdy się te zadania rozwiązywały... Czas sam porozplątywał te węzły, a często gdzie my rąk własnych użyć do nich nie chcieliśmy, obca dłoń ze szkodą naszą je rozcięła... Powieść szła jak pług pierwsza podnosząc skiby w pocie czoła... mulając ręce i oblewając się potem... Jak skromny parobek siadła późniéj pod piecem zapomniana, a ekonomowi przyznano zasługę gospodarstwa i jakiego takiego urodzaju...
Lecz nie o zapłatę nam tu chodzi. Jeden poczciwéj ręki uścisk płacił, jak wówczas Syrokomli w Hubinie, za długie lata znoju... Wyrwały się wspomnienia mogilne lat przeszłych... zaniknijmy im wrota, niech w pole nie wychodzą! A, do domu... Dosyć...

10 sierpnia, 1872.
Drezno.

J. I. Kraszewski.


WŁADYSŁAWOWI SYROKOMLI
na pamiątkę bytności jego w Hubinie
przesyła
Autor.



Trzeba wiedziéć, że rodzina Siekierzyńskich, tak dobrze, jak inne szlacheckie, jeśli nie rodowodem nieprzerwanym, to herbem przynajmniéj do XI wieku sięgnąć ma prawo. Na nieszczęście ksiądz Niesiecki dla zbytku familij, o których pamiętać musiał, z powodu, że były dobrodziejami oo. jezuitów, o Siekierzyńskich całkiem zapomniał i omyłki w tém nieprzebaczonéj Bartosza Paprockiego i S. Okolskiego nie poprawił. Zaglądałem nawet do Suplementów i tam o Siekierzyńskich głucho; a że Bobrowiczowi nie było komu posłać wiadomości o zgasłéj już rodzinie, odrodzony Niesiecki lipski, zaniemiał także o mojéj poczciwéj szlachcie. Co dziwniejsza herb ich nawet heraldykom naszym nieznany, już to dla tego, że go z innemi łatwo pomieszać było, już, iż sami tylko Siekierzyńscy go używali. Mieli oni w czerwoném polu prostą siekierę, jaką dzisiaj stróże drwa rąbią, nie Okszę i nie Topor, które całkiem inaczéj wyglądają, ale narzędzie to niezmiernie starożytne, bo, jak wiadomo, w grobach tysiąc-letnich, jeśli nie żelazne to krzemienne znajdują siekiery. Nad hełmem unosiła się taż sama siekiera...
Srogiéj krzywdy, jaką heraldycy nasi wyrządzili téj przezacnéj i bardzo starożytnéj rodzinie, inaczéj sobie wytlómaczyć nie można, tylko późniejszém jéj rozrodzeniem i, co za tém szło, ubóstwem; a może niechęcią osobistą. Tymczasem wiem to z pewnością od nieboszczyka Piotra Kornikowskiego, stolnika nurskiego, że Siekierzyńscy mieli się, nie bez słusznych racyj, za najstarszą może szlachtę w Polsce i swój klejnot zapomniany wyżéj innych cenili. Powiadali oni, że pierwszy ich przodek, Sobiesław Siekiera, za Bolesława Wielkiego, gdy z Pragi uchodzili w małym poczcie przed powstaniem narodowém, z poduszczenia niemieckiego wszczętém, bardzo walecznie króla bronił od Czechów i za owe męstwa dowody w herbie na polu krwawém siekierę otrzymał. Mianowany dowódcą, mając sobie nadane obszerne ziemie, założył miasteczko Siekierzyn i posiadał pięćdziesiąt wiosek osadzonych jeńcami z Rusi, Moraw, Łużyc i Niemców spędzonemi. Tenże nieboszczyk pan Piotr Kornikowski, stolnik nurski, który miał wielkie zachowanie u ostatniego z Siekierzyńskich i od niego to wszystko directe słyszał, opowiadał, że w familii ich zachowywało się nawet podanie, iż niegdyś tytułu książęcego używali, ale że lapsu temporis, przy rozdrobieniu majątku sami go dobrowolnie porzucili.
Nie ulega zaś najmniejszéj wątpliwości, że w poczcie znakomitych rodzin inter Comites et Barones, zaliczali się już w XIII wieku, jako świadczy akt bolesławski, w którym Comes Sulislaus Szickiera jest wymieniony.
Siekierzyńscy, jakkolwiek im późniéj zubożéć przyszło, pamięć pochodzenia swego pielęgnowali starannie i stosowną dumą wieńczyli skronie. W domu ich widział pan stolnik nurski olbrzymiéj wielkości, mocno zczerniałe arbor genealogiae, na którém z lędźwi leżącego na ręku spartego, w zbroję żelazną okutego i siekierę w ręku piastującego rycerza, wyrastał dąb (symbol długotrwałości) mający na liściach swych imiona wszystkich Siekierzyńskich od owego Sobiesława alias Subislaus’a pochodzących. Byli tam między XI a XIV wiekiem żyjący mężowie wielkiemi godnościami zaszczyceni, takiemi nawet, o których dziś w historyi nie słychać, były koligacye jako konstelacye (wyrażenie pana stolnika, nie moje) świetne, buławy, krzesła, pieczęci, mitry i infuły w niezliczonéj mnogości.
Ale jak to zwykła koléj rzeczy ludzkich, od XIV wieku rodzina ta, dostarczywszy krajowi dosyta mężów godnych i niewiast płodnych, poczęła nachylać się ku upadkowi widocznie, tak iż ani lustr przedziwnych koligacyj, ani wysiłki jéj członków, podnieść jéj pristinam magnitudinem nie mogły (wyrażenie pana stolnika Kornikowskiego). Znali urodzeni Siekierzyńscy instabilitatem fortunae i zwykłe onéj obroty; poddali się woli bożéj, ale niemniéj walczyli o sławy dawnéj utrzymanie. Ehcu! napróżno. Jako z góry staczający się powóz, zrazu powolnie się zsuwa, potém coraz nagléj pędzi, wreszcie gwałtownie lecąc o kamienie się rozbija, tak i wielkość, sława, znaczenie przezacnego domu, z impetem runęły ku nieuchronnéj rzeczy ludzkich kolei. (Zawsze słowa pana stolnika).
Jak gdyby nieprzyjazna fortuna szydzić chciała z upadających, w początku rozrodzili się niezmiernie, zwłaszcza mnogością córek, które substancyą dziedziczną w rozmaite domy świeżo ex obscuritate wyrastające, rozniosły; wreszcie od kilku pokoleń, zeszli na jednę linią i jednego tylko męskiego reprezentanta. Bolało to Siekierzyńskich, ale w chrześcijańskiéj pokorze powtarzali sobie praeterita respicientes i pocieszając się wielkością ubiegłą: — Sit voluntas Tua! I nieboszczyk pan skarbnikowicz czerski, Longin Siekierzyński, mawiał przed stolnikiem nurskim, często tu wspominanym panem Kornikowskim: upadły państwa assyryjskie, babilońskie, runął Tyr i Sydon i Palmira i Troja, czemużby rodzina nasza losu wszystkich wielkości doznać nie miała?...
A mówił to (jak opowiadał nieboszczyk stolnik) z takiém przejęciem, z taką powagą, z taką wielkością tytaniczną, że częstokroć sam pan Kornikowski, zwłaszcza nie będąc naczczo, łzami się zalewał słuchając. I stało się jeszcze, że uprzedzając grobowe zapomnienie i jakby dając go wcześnie Siekierzyńskim skosztować, los sprawił, że wszyscy prawie dawnéj ich wielkości zapomnieli; owszem śmieli się z niéj niedowierzliwie i szlachta nierównie świeższéj daty często prym przed niemi brała, insultując upadającym...
Sąsiad pana skarbnikowicza czerskiego, ultimi descendentis prosapiae magnae, niejaki Wichuła herbu Zabawa (który jak wiadomo i nie tak stary w Polsce jest i advena tylko), wbrew przyzwoitości, z insolencyą wielką natrząsał się z Siekierzyńskich i w kościele, na sejmiku, na zjazdach szlacheckich wszędzie ich podsiadał. Znosił to pan skarbnikowicz wielkim animuszem, jakoby nie widział, nie chcąc zwady z podlejszym od siebie poczynać, ale jak go to srodze bolało, nieraz sam-na-sam przed panem Kornikowskim się wynurzył.
— Patrzaj waćpan — mawiał — nie jest-że to świat przewrócony, żeby Wichuła, który niewiedziéć z czego powstał i prapradziada swojego wskazać nie może, chodził przede mną, hetmanów i senatorów potomkiem! Ale taka rzeczy koléj i poganin Horacy niejednę aluzyą do tego prawa powszechnego mieści w wierszach swoich, i Pismo nam liczne stawi upadku rodów najświetniejszych przykłady. Cadent quae nunc sunt in honore...
Na te i tym podobne skargi pan Kornikowski, z którego ust to mam, moderując zawsze żal wielki pana skarbnikowicza, odpowiadał stosownemi konsolując uwagami; i często wieczory całe zasłuchiwał się opowiadań o liściach dębowych owego drzewa, które na ścianie izby jadalnéj wisiało. Oprócz pewnych i wypróbowanych powieści, były tam i zajmujące podania z ust do ust ab antiquo podawane o Siekierzyńskich przed Bolesławem Wielkim, a nawet jedno dowodne bardzo, jakoby z Lechem przybył pierwszy przodek domu, i jeden z dwunastu wojewodów był tegoż sławnego rodu.
Tandem téż, opowiadał mi pan stolnik nurski, XVI saeculo decrescente, Siekierzyńscy siedzieli na jednéj wiosce tylko, która in vim miasta ich Siekierzyna, Siekierzynkiem się zwała; a leżała w Mazowszu. Używali oni jeszcze wziętości wielkiéj i mieli przewagę między szlachtą, dla pamięci przodków, ale coraz ją z fortuną, jak to bywa, tracić poczęli. Wszelkiego rodzaju nieszczęścia zwaliły się na utrapioną rodzinę: ogień, nieurodzaj, źli sąsiedzi, procesa, dzieci stratne, starcy nieopatrzni, nieprzyjaciele możni... Walczyli panowie Siekierzyńscy do upadłego, ale siła złego wielu na jednego. Przyszło na to, że pan wojski Celestyn Siekierzyński już tylko na części wsi Siekierzynka gospodarzył, druga wyszła z imienia i, co gorzéj, w podłe ręce. Ożenił się przecie, przestrzegając, jak wszyscy jego antecesorowie, by czystość krwi szlacheckiéj zachować i nie łączyć się — jedno ze starą szlachtą: z ubogą, ale illustrae originis łowczanką Izabelą Żmigrodzką, z któréj jednego tylko zostawił syna, pana skarbnika Sobiesława Zygmunta. Ten także wybierał długo, zanim znalazł sobie życia towarzyszkę, pannę Annę Korczycównę, ubogą téż, ale wielkich cnót i wielkiej niegdy familii matronę, po któréj miał jednego téż syna saepe nominatum skarbnikowicza czerskiego, Longina.
Część wioski Siekierzynka zawsze jeszcze pozostawała w dziedzicznéj dzierżawie rodziny, ale obciążona długami i procesami to o granicę, to o sumy. Oprócz tego, po pradziadzie mieli Siekierzyńscy ciągle popieraną sprawę po trybunałach wznawianą co sesya, o spadek znacznych bardzo dóbr, które była z domu ich wyniosła Agata Siekierzyńska primo voto Kossobudzka, secundo Lędzka, która zmarła sterilis a majętność ta iniquo modo zatachlowana dostała się w ręce Lędzkich i ich spadkobierców. Proces ten, na który się w części panowie Siekierzyńscy stracili i, coraz go popierając a forytując, do ostatka hartowali, trwał już lat przeszło sto, a upaść mu nie dawano, chociaż do czynienia było z możnemi rodzinami. W ostatku pan skarbnikowicz czerski wiedząc dobrze, że po kilkakroć pars adversa czyniła kroki do zgody, któréj dotąd przyjąć nie chciano; a razem rachując się z uszczuploną fortunką, skłonił się do układów, ale Lędzcy teraz ani mówić o nich nie chcieli. To było poniekąd powodem choroby i śmierci skarbnikowicza, który podówczas syna już mając, a przewidując, jak przeciwne zagrażały mu losy, wielce się tém zgryzł, wziął do serca i od téj pory, jak uważano, cherlać i niedomagać zaczął.
Longin Sobiesław Siekierzyński, skarbnikowicz czerski, hacres na Siekierzynku, miał za sobą godną niewiastę, ubogich rodziców, ale starożytnéj szlachty córkę, pannę Kunegundę Pilecką, z familii, która z Jagiellonami jakoby miała nawet koneksyą. Z téj to, jakeśmy mówili, Bóg dał mu syna Tadeusza Sobiesława.
Mieszkali naówczas potomkowie téj przezacnéj rodziny w starym dworze siekierzynieckim, który, jak powiadał mi pan Kornikowski, podpierany, łatany, przybudowywany, podmurowywany, dokrywany, obmazywany, stał już blisko lat dwóchset. Sam téż widziałem go i o wieku jego sądzić mogę: było to domostwo wprawdzie znacznie w ziemię zapadłe tak, że do sieni wchodziło się po dwóch czy trzech stopniach jak do piwnicy; okna jego ledwie na piędź nad ziemię się wznosiły, a ogromny, spiczasty, czarny dach widoczniejszy był z daleka od ścian samych; przybudówki, podpory, dyle w różnych kierunkach opasujące je, dziwnie się bardzo wydawały, ale za to miał dwór ów jakąś minę poważną, niby zgrzybiałego starca w staroświeckiém rozpartego krześle i otoczonego wnuczęty. Wnuczęta przedstawiały wspomniane podpory, dyle i belki popodstawiane ze wszystkich stron pod chylące się i wypaczone ściany. Dach niegdyś na dwie kondygnacye, tak osobliwszym sposobem pogarbił się, powychylał, połamał, a z gontów w skromniejszą i to już porosłą mchem przeszedł słomę, że cudem zdaje się trzymał jeszcze na téj budowie. Okna poddasza oprawne w drewniane wyrabiane wystawki, schylały się jedno, jakby przychodzącym pokornie kłaniało, drugie na wznak padając. Żadne drzwi wewnątrz nie zamykały się szczelnie i łatwo; jedne podpiłowywać musiano co lato, drugie sztukować co zima. Podłogi uchylały się pod nogami tak dziwnie, jakby je sztukmistrz na postrach gościom na sprężynach poukładał. Stare, ogromne piece kaflowe niebieskie i zielone, reperowane cegłą i gliną, straciły także kształty pierwotne i podostawały niepotrzebnych brzuchów i garbów. Ale za to jak ślicznie rosły dokoła zamaszysto i bujno podnoszące się stare lipy, świerki, jabłonie i grusze! ile cieniu było w ogrodzie!
Wewnątrz domostwa ciemnego od otaczających je drzew i krzewów, od zniżenia ścian, wilgotnego i smutnego, czułeś wszedłszy ów zapach ruiny, owę woń ubóstwa zbutwiałą i przegniłą, która w starych budynkach jest zwiastunem upadku — swędem trupa. Ponuro wyglądały izby puste, zimne, milczące i po większéj części nagie; budowała je zamożność, zamieszkał niedostatek.
Za każdym przechodzącym wlokło się podrzeźniające kroki jego echo, z szatańskiém naigrawaniem powtarzając długo i przeciągle jego stąpanie. Wiatr świszczał nieustannie po kominach i jęczał w piecach, dzwoniły szyby okienek za najmniejszym wiatru powiewem, a w czasie burzy trząsł się dom cały, jakby się lękał zawalić. W ogromnéj sieni z tych jeszcze czasów pozostałéj, kiedy panowie szlachta przyjeżdżali z licznym orszakiem pachołków co ją napełniał, stały jakieś próżne i porozbijane skrzynie, połamane sprzęty, wisiały łachmany malowanego płótna, a parawan szary, kulawy, szeroko rozpościerał napróżno ramiona, by je ukryć przed wchodzącym. W pierwszéj izbie nalewo, niegdyś najporządniejszéj, sufit płótnem podbity, szczury i myszy ścieląc gniazda, poociągały jak worki; w dwóch czy trzech miejscach rozdarły płótno i czarna dziura zdawała się okiem ciekawém zaglądać na pustą komnatę. Jedno okno nadbite wiecznie zasłonione było okiennicą, przez któréj serduszko tylko wciskał się chorowity światła promień przez misterną siatkę pajęczyny; drugie calsze ale skrzywione w spróchniałych ramach, miało szybki drobne bez koloru, zbielałe i jakby mgłą zaszłe. Kanapa odarta, stół chwiejący się i kilka krzeseł różnych wielkości, wybicia i kształtów rozpierzchłe po izbie stały bez życia, bez związku. Wielki komin przy piecu zamurowany był i zabielony, stała w nim tylko beczułka octu i butel bibułą przytknięty. W rogu u drzwi stara szafa pusta z poodmykanemi drzwiczkami, ukazywała głodne i zbrukano wnętrze, na którego jednéj półce walał się talerz stłuczony. Pająk zasnuwał kąty, a myszy wcześnie gospodarzyły przechodząc z dziury do dziury wśród białego dnia. Na ścianie wisiało ogromne owo drzewo gienealogiczne w czarnych ramach, ale krzywo, na długim sznurku, jakby co chwila oberwać się miało i upaść. Z całego malowania tylko kilka jaśniejszych miejsc zbroi rycerza świeciło się jeszcze, resztę muchy zapstrzyły i pył zasunął gruby. Dwóch czy trzech przodków co najcalszych, bo podarte portrety wysłano na przeciwek, z poważnemi minami, podgolonemi czuprynami, ręką w bok lub na orężu opartą, dziwowali się nędzy, która ich otaczała. Znać było po ich twarzach, że za innych żyli czasów, że lepiéj im było i zamożniéj. Jeden pan cześnik zwłaszcza, któremu dziwna plama koło gęby nadawała wyraz szyderski, przerażający, miał minę jakby chciał skoczyć i ryknąć zapytaniem: jakiém prawem śmiecie być ubodzy, potomkowie moi? Drugi był chmurny i poważny, jakby dumał, co poradzić; trzeci zdawał się gromić, a zapchnięta w ciemniejszy kąt matrona we wdowim stroju, z książką i paciorkami modliła się... modliła już sto lat napróżno za powodzenie prawnuków.
Cóż powiedzieć o innych izbach, kiedy taką była najporządniejsza? Z dużego domu kilka tylko zajmował skarbnikowicz czerski z żoną, synkiem i nieliczną czeladzią; reszta służyła za składy rzeczy, których składać już nie było warto, za kurniki, drewutnie i schronienie nocnych strachów, które tu na rachunek przodków chodziły, niepokojąc gospodynie i chłopców. Wszędzie taż sama panowała dezolacya, zrujnowanie i smutne opuszczenie; a najzaciszniejszy pokój skarbnikowiczowstwa winien był swe przymioty odwrócenia od wiatru, osłonie drzew i zapadnięciu w ziemię. Broń Boże ulewy, nie było kąta, gdzieby misek, hładyszek, necułek i garnków podstawiać nie potrzeba było; a z sieni często wynoszono wodę cebrami, gdy się jéj z podwórza obficie nalało.
Taki to był dwór pana Longina-Sobiesława Siekierzyńskiego, z którego ubóstwa a dumy ośmielał się szydzić i drwinki sobie stroić pan Wichuła, nabywca części Siekierzynka i sąsiad o miedzę, a co za tém idzie, nieprzyjaciel. Ale żadne w świecie żarty i szyderstwa nie mogły upokorzyć człowieka tak pewnego swojéj wielkości, tak przejętego dumą rodową, jak pan skarbnikowicz czerski. W ich krwi to uczucie godności własnéj było, rzec można, dziedziczne i, skutkiem starannie dobieranych związków małżeńskich, szlachecka duma ich przelewała się w potomków, coraz w miarę zmniejszania fortuny wzrastając..
Skarbnikowicz, najuboższy z Siekierzyńskich, nie ustąpiłby był kroku żadnemu Lubomirskiemu, Potockiemu, a cóż dopiero świeższym pankom z Rusi i Litwy, choćby z Jagiellonów pochodzącym? Mawiał z uśmieszkiem, że Czartoryscy mają dwie gienealogie, co znaczy, jakby żadnéj nie mieli, a zresztą... piękne mi szlachectwo czy księstwo, co za XIII wiek wyjść się lęka, bo mu ciemno? Z Poniatowskich śmiał się razem z Radziwiłłem, ale i na Radziwiłłów głową kiwał, zowiąc ich popadiukami od czasu jak kronikę Stryjkowskiego przeczytał i dowiedział się o ich pochodzeniu od Lezdejki.
Mało bardzo rodzin, na którychby uznanie pięknego pochodzenia zezwolił; a za świeżo podniesionych miał wszystkich, co od XIV wieku głośniejsi być poczęli, nazywał ich nowemi sitkami. Zresztą drobnéj ubogiéj szlachcie chętnie wynajdywał Longin i przodków i pochodzenie stare i illustracye; ale dla panów był nielitościwy, ruszając ramionami, ile razy mu o nich mówiono. Wszystko to ludzie ignoti nominis, mówił, nie wiedziéć skąd to się pobrało, lepsze rodziny poupadały, powymierały, pogasły, a to robactwo na trupach wylęgłe... i kiwał głową i wargę spodnią odymał i chodził szerokim krokiem po skrzypiącéj podłodze największéj izby, z założonemi w tył rękoma. Skarbnikowicz był człowiekiem głęboko myślącym widocznie, całe bowiem życie spędzał po większéj części na myśleniu: nie robił nic nigdy, tylko myślał i myślał. Postać jego zapowiadała sensata; słusznego wzrostu, szerokich ramion, senatorskiéj postawy, nie otyły, ale w miarę okrągły, na karku wyniosłym miał głowę podługowatego kształtu, z piękném czołem wysokiém, którą nosił zawsze trochę na tył i ramię prawe zarzuconą. Oczy jego przykrywała powieka wypukła, długą rzęsą otoczona; usta miały budowę austryackich i dolna warga oddymała mu się naturalnie, zwłaszcza gdy uczuł więcéj, gdy był mocniéj wzruszony. Na portretach starych można się było przekonać, że i przodkowie pana skarbnikowicza mieli też same rysy familijne, które on otrzymał po nich w spadku. Długi wąs jasny wśród wygolonéj twarzy spadał mu na brodę owalną, jak gałęzie brzozy zawieszonéj nad pagórkiem. Mowa jego była powolna, umiarkowana, sentencyonalna, czasem trochę ironiczna, zawsze uczucia godności własnéj pełna; spojrzenie zgóry i długie, chód wolny a majestatyczny; ręce zawsze założone nosił z tyłu. Co do charakteru, nic mu zarzucić nie było można; uczciwości był nieposzlakowanéj, dobroczynny i wspaniały nawet w miarę siebie aż do zbytku; cierpliwy bardzo na obelgi, dwie miał tylko wady: dumę przepotężną i zbytek myśli, a brak ochoty do pracy. Co najlepiéj lubił, to chodząc po izbie cedzić po słówku, lub sam-na-sam z sobą dumać a dumać. Czasem najszczęśliwsze myśli przychodziły mu do głowy, ale jak przyszło do wykonania... odkładał od dnia do dnia; zwlekał, przeciągał i w końcu nic nie począł, bo gdy się zebrał do dzieła, już było po czasie. Naówczas mężnie zniósłszy diram adversitatem, jak mówił, westchnął i dumał sobie znowu, spokojnie, cicho, poważnie, jak gdyby nic nie stracił, a nadewszystko, jak gdyby sam nic nie był stracie winien.
W panu skarbnikowiczu acz upadłego znać było możnych potomka; wzbudzał poszanowanie choć wzbudzał i litość razem, a źli ludzie, co słabości jego znali, często z niéj korzyści dla siebie ciągnęli. Przez wrodzoną owę dumę nigdy wedle możności nie dał jałmużny, zawsze ją musiał sypnąć wspaniale, a serce miało téż udział w uczynku, bo był poczciwy i litośny. Ubóstwo swoje zakrywał i pobielał jak mógł, bo mu go przy świetném imieniu niezmiernie wstyd było; a że nie miał tak dalece czém przybrać nędzy, zataczał na nią dumę swoję, którą jak złocistym płaszczem się okrywał. Potrzeba go było widziéć, gdy parą szkap kulawych i ślepych, świeżo z pastwiska schwytanych, powiązaną sznurkami i łykiem taradajką, w wytartym kontuszu jechał do kościoła; rzekłbyś, że magnat w pozłocistéj kolasie, tak pogodne wysoko niósł czoło. A gdy jako kolator do pierwszéj wchodził ławki i sunął przez środek nawy, ledwie racząc spojrzéć na zgromadzonych, nawet złośliwy Wichuła ustępował mu z drogi. Do ucałowania patyny i krzyża nikt téż nad niego nie występował poważniéj i uroczyściéj.
Sama jéjmość, z domu Pilecka, imieniem Kunegunda, wychowana w sąsiedztwie, a znająca tradycyonalny szacunek dla Siekierzyńskich, których wszyscy jako kwiat nobilitatis uważali; poszedłszy za pana Longina, miała sobie za wielkie szczęście, że to imię nosiła, i męża szanowała, czciła prawie jako wyższą jakąś istotę. Sprzeciwienia mu się nie pojmowała, do porady nie ośmieliłaby się nigdy, uważając ją za uwłaczającą tak wielkiemu mężowi i całe życie skinienia tylko jego i woli wypatrywała. Co było najprzykrzejszego w życiu to dla niéj, co najlepszego to dla niego; starania około zdrowia, dostatku, wygód, spokojności kochanego Longina — główném jéj godzin zajęciem. Cicha, pobożna, trwożliwa, potulna, na najmniejszą niecierpliwości oznakę drżała i przerażała się, a za największe miała sobie szczęście, gdy się jéj raczył uśmiechnąć, gdy do niéj dłużéj przemówił. Walczyła ona pocichu z ubóstwem, z wytrwałością anachorety, z pracowitością niewolnicy, z przemysłem żyda; ale na cóż się to wszystko przydało, gdy mozolnych trudów owoc, jeden występ, jedna jałmużna pańsko dana, jedno przyjęcie pożerało. Nie sarkała ona widząc strwonione zabiegów swoich długich, często i ofiar osobistych zapasy; ale z cierpliwością anielską rozpoczynała nanowo jak mrówka rozrzucone szybko odbudowywać mrowisko.
Tymczasem dzień za dniem cięższe było w Siekierzynku życie: ów miły sąsiad Wichuła, że go skarbnikowicz przypuścić do siebie na stopie równości nie chciał, zajadły, chciwy zemsty, co godzina srożéj dojadał, co dzień nowe płatał figle, a siedząc o miedzę, miał tysiąc dokuczania zręczności.
Siekierzyński opędzał mu się z rodzajem wzgardy, jakby dojadającéj muszce lub brzęczącemu komarowi, co to i gniewu nie są warci. Ten animusz wyniosły najgorzéj niecierpliwił szlachetkę, i zaciskając pięści, tupiąc nogami, poprzysięgał, że upokorzy dumę sąsiada, choćby, jak powiadał, miał pójść z torbami lub wieżę odsiedziéć. Znaczyło to, że się wydatku, ani nawet odpowiedzialności osobistéj nie zlęknie.
Skarbnikowicz odpierał donoszone mu usłużnie pogróżki, mira cum superbia, milczeniem — powiadał nieboszczyk pan Kornikowski. Kilkakroć pleban, poczciwy starzec, który z obudwoma chciał żyć w zgodzie, a nieustannie narażał się obu, usiłował napróżno pojednać zwaśnionych sąsiadów. Wichuła odpowiadał bez ogródki:
— Kpię z tego hołysza!
A Siekierzyński najzimniéj:
— Ja się na niego nie gniewam, ale żyć z nim nie chcę.
Nazajutrz schwytane gęsi Wichuły w pszenicy pana Siekierzyńskiego wisiały na długich tykach, a karmny wieprzak pani Kunegundy, podobno na ulicy złapany, zabity i w proso wciągnięty, leżał nade drogą w pokrzywach. A gdy taradajka skarbnikowicza przejeżdżała mimo dworku sąsiada, Wichuła wychodził umyślnie do bramy i siadał na ziemi w nieprzyzwoitéj postawie... czego zresztą patrzący w górę Siekierzyński nie widział. Ludzie ich, nieustannie panów drażniąc, psoty wyrządzali niegodziwe, wojna wrzała nieustanna; w dodatku wywiązał się z niéj proces brudny i nudny...
Wichuła, którego ojciec gdzieś na wielkim dworze niedawno marszałkował i dobrze się obłowił, zamożny, rządny, skąpy, z gębą wyszczekaną, z czołem wytartém, ale sprytny, zwinny i przebiegły, wiele łez panią Siekierzyńską kosztował. Z jéj strony byłaby wszelka gotowość do zgody, ale śmiałaż ją nawet zaproponować mężowi?! On lepiéj wié, co robi — mówiła — a juściż musi się szanować i nie ustąpić szlachetce!
Więc wtąż grając, nie ustępowała kroku pani Wichulinie, ani na procesyi, ani w kościele, ani u sąsiadów, jeśli się gdzie spotkały, i choć pokorna w duszy, musiała do góry głowę nosić, dla pana małżonka.
Wśród takich okoliczności, po kilku latach pożycia, pan Bóg z wielką radością skarbnikowiczka, który się lękał, by na nim dom nie wygasł, i ślubował do wszystkich obrazów o syna, któremu niedostatek tylko i troski miał przekazać — pan Bóg dał mu płci męskiéj potomka.
Wielkaż to była w Siekierzynku radość! Sama pani, która się ciągle modliła, żeby jej Bóg dozwolił życzeniu męża zadość uczynić, tak była wzruszona swojém szczęściem, że je odchorowała; a skarbnikowicz latał po pustych izbach jak szalony, powtarzając sobie, portretom i stołkom: — Syn, chwała Bogu! syn! — Natychmiast postanowił, nie zważając wcale na stan kieszeni i spiżarni, nad któremi się nigdy nie zastanawiał, obchodzić hucznemi chrzcinami przyjście na świat potomka starożytnego rodu. Radby był wspaniałą ucztą na mil kilka wszystkę szlachtę braci u siebie zgromadzić; ale piwnica, zapasy domowe i pusty woreczek stawały na przeszkodzie; a oddawna Siekierzyński, choć bardzo słowny i uczciwy, kredytu nie miał, bo wiedziano, że broń Boże na niego śmierci, mająteczek na długi nie starczy. Nie wstrzymało go to jednak od przyborów wielkich i zapraszania wszystkich znajomych.
Kunusia (tak nazywał żonę), leżąc w łóżku, płakała nad tém, wiedząc, jak znaczny dla nich uszczerbek te huczne chrzciny uczynią, ale jak zawsze tak teraz, nie śmiała się męża woli sprzeciwić.
Proboszcz, jak się tylko o synie dowiedział, pośpieszył zaraz do Siekierzyńskiego w nadziei, że przy téj wielkiéj radości potrafi go może nakłonić do zgody z Wichułą. Sąsiad stał właśnie, jak był nawykł dnie całe, we wrotach dziedzińca, ręce za pasem, noga na nogę założona, o słup oparty poświstując... Szkoda mówić, żeby był piękny: mały, krępy, zwięzły, dość tłusty, raczéj szeroki niż długi, z włosem najeżonym czarnym, nisko zarastającym, z oczyma wilczemi głęboko wpadłemi pod czoło, zawsze uśmiechnięty złośliwie, miał minę zbója, jak powiadał nieboszczyk Kornikowski, że trochę téż po zbójecku obchodził się z ludźmi, z któremi miał na pieńku. Gwałt go nic nie kosztował i złe słowo także; bo nawet z przyjaciołmi waśnił się, a we dworze począwszy od żony, która się z nim ujadała dnie całe, nie było człowieka, z którymby się dwa razy w dzień nie skłócił, któregoby nie wytuzał. Pomimo téj prędkości, która go strasznym czyniła, nawet właśni ludzie nie obawiali go się i nie szanowali, jakby myśleć można; odpowiadali mu po grubiańsku i były wypadki gorsze jeszcze. Życie Wichuły schodziło na tuzaniach i łajaniach; to był jego właściwy element.
Proboszcz, zbliżywszy się do bramy, pokłonił się panu Wichule i z uśmiechem, który miał zawsze na ustach, bo to był człowiek aż do słabości dobry, rzekł:
— Dzień dobry panu!
— A dzień dobry, mości dzieju! i dokąd-że to?
— Do Siekierzyńskich.
— Jak zwykle! ha! a do mnie to nie łaska! czy to ich spleśniały chleb smaczniejszy od mego?
— Naprzód — rzekł proboszcz zastanawiając się — wiesz pan, że ja Bogu dzięki nigdzie dla chleba nie chodzę, bo mam swojego kawałek, a powtóre powiem otwarcie, że tam idę, gdzie mnie mile przyjmują.
— Wiem ja, wiem, mości dzieju! — odparł Wichuła — że nie mam łaski u proboszcza, a tamten hołysz bardzo blisko jego serca, a cóż robić, nie powieszę się z desperacyi!
— A chcesz waść prawdy — dodał żywo proboszcz — no to ją posłyszysz: tam ja gdy przyjdę, nie spotkają mnie w progu przekleństwami na ludzi, groźbami, dyabłami, których u waści zawsze gęba pełna; ludzie z Bogiem żyjący.
— A ja to już bez Boga mości dzieju?
— Nie ujmuję waści — kończył proboszcz zażywając tabaki — ale gniew masz ciągle w sercu, a to nic potém.
— Po cóż mnie jątrzą, po co mnie do niecierpliwości przyprowadzają?
— A waść sam?
— Któż począł? nie ja.
— Ot! co to gadać długo! po co darmo się rozwodzić. Pan Bóg dał syna Siekierzyńskim, pogodzilibyście się, zrób tylko krok ku temu.
— Ja! wrzasnął Wichuła — ja! żebym ustąpił temu hołyszowi... a! rychléj się mości dzieju ziemia pode mną zapadnie! o! co nie, to nie. To mówiąc splunął i rzucił się jak dzik skaleczony. — Zalał on mnie, zaleję i ja jemu za skórę gorącego sadła! a zobaczymy czyje będzie na wierzchu!
— A to po chrześcijańsku? — rzekł ksiądz.
— Już niech to będzie jak chce — odparł gwałtownie szlachcic — ale prędzéj niebo się na ziemię zwali, niżeli ja podam rękę pierwszy Siekierzyńskiemu...
Nie było co mówić więcéj; proboszcz pokiwał głową i poszedł do skarbnikowicza. Zastał go chodzącego wedle zwyczaju wielkiemi kroki po pierwszéj izbie, z głową do góry, z ręką na plecach jedną, za pasem drugą, z uśmiechniętą błogo twarzą.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus...
— Na wieki wieków, ojcze! a! a! wiecie wielką nowinę! Pan Bóg mi dał syna... myślę, jakie mu dać imię, w samę porę przychodzicie.
— Winszuję i życzenia składani ze szczerym afektem, dla całego ich domu, jako sługa i bogomodlca...
Skarbnikowicz się skłonił.
— Błogosławieństwo boże — kończył ksiądz — warto szczęśliwą chwilę pięknym uczynkiem oznaczyć.
— Chrzciny będą solenne...
— E! to nie o chrzciny chodzi, skarbnikowiczu dobrodzieju... ale żebyś tak w imię boże... pogodził się z Wichułą, toby to była w niebie radość, żeby się to zgorszenie ukróciło.
Twarz Siekierzyńskiego zasępiła się, milczał.
— Żebyś mu tak po bratersku... — mówił ksiądz.
— Jak-to po bratersku? — przerwał urażony gospodarz.
— Alboż nie jesteśmy wszyscy braćmi w Chrystusie?
— Tak, tak, ale są starsi i młodsi, i Kainy między braćmi... Ja się z nim nie kłócę — rzekł Siekierzyński — ale on ze mną! zresztą mój ojcze, to dla mnie obojętny człowiek, a żyć z nim nigdy nie myślę i nie będę.
— Czemu?
— Bo, prawdę rzekłszy, znajdzie on sobie równych.
— Ej! duma, duma, skarbnikowiczu, nie chrześcijański sentyment! porzucić-by to, porzucić!
— Duma nie duma, ale kiedy kto zna swoję godność...
— Skarbnikowiczu, taki on szlachcic jak i wy — rzekł nieostrożnie ksiądz proboszcz.
Na te słowa jakby go sparzył, odskoczył Siekierzyński, zaciął usta, zgóry spojrzał i odparł z dumą wyraźną, krótko i sucho:
— Przepraszam, nie taki szlachcic jak ja... bo takiéj szlachty jak Siekierzyńscy, mości proboszczu, w całym kraju jest tylko cztery familie... Zresztą dajmy temu pokój.
Nie nalegał ksiądz więcéj, bo widział, że i tego obraził, co zresztą najczęściéj mu się trafiało, poszedł więc pokorny i cichy powinszować jéjmości i pobłogosławić nowonarodzonego. W ślad za proboszczem przybyli i inni sąsiedzi, którzy kochali i poważali skarbnikowicza i mój pan Piotr Kornikowski, stolnik nurski, który ze szczególną był czcią dla téj familii, a przyjaźnią poufałą Siekierzyńskiego się zaszczycał. Wszystkich na chrzciny, nieco odłożone dla przygotowań, pozapraszał gospodarz; jakoż w miesiąc potém odbyły się, jak można było, najuroczyściéj, z wielkim natłokiem sąsiadów i powinowatych, których we wrotach stojący Wichuła liczył ze złością i zawiścią niewymowną, znajomych nawet usiłując odciągnąć, ale napróżno. Całą pociechą dla niego było, że się nałajał i nakrzyczał. A że chrzciny syna Wichuły, pomimo usilnych zaproszeń, ani przez połowę nie były tak ludne, bo się wszyscy obawiali tego człowieka, u którego nigdy bez awantury się nie obeszło, można sobie wyobrazić, jakiém sercem patrzał na wózki, półkrytki, bryczki i taradajki do starego dworu ciągnące. Jéjmość choć w łóżku jeszcze leżała, bo się rozchorowała, potrafiła przecie tak wszystko urządzić, aby się skarbnikowicz przyjęcia nie powstydził, i było porządne, można powiedziéć wystawne, a jak na nich, to bez miary kosztowne. Wichuła, jak zwykle zawistni sąsiedzi, miał tak doskonałych szpiegów we dworze Siekierzyńskich, a tak był ciekawy wszystkiego, co się tam działo, że nazajutrz mógł najdokładniéj opisać: co jedli, pili, mówili, robili, co się stłukło, czego nie stało i jak się dla przyzwoitego przyjęcia sztukować musiano.
Po chrzcie Tadeusza-Sobiesława, gdyż takie imię nadano nowonarodzonemu, skarbnikowicz zapalczywiéj niż kiedy począł chodzić i myśléć a rozmyślać, znać o losach syna, którego przyszłość niepokoić go mogła. W istocie interesa były bardzo w złym stanie, niedostatek w domu tylko pracą i przebiegłą troskliwością Kunegundy się ukrywał; gospodarstwo szło opieszale i licho, bo pan skarbnikowicz ani się na niém znał, ani je lubił. Całemi dniami po wielkiéj izbie pustéj chodził zadumany, aż kroków jego ścieżka w pokoju była widoczną. W téj dziwnéj, upartéj przechadzce co dzień rano witał go biały grzyb ogromny, który z kilką mniejszemi w ocienionym kątku pokoju przez noc wyrastał, jak przepowiednia upadku domu, jak symbol zniszczenia. Zaledwie go ujrzał skarbnikowicz, leciał i dusił go nogą z całéj siły, rozrzucając starannie szczątki nieprzyjaciela z wyraźnym gniewem i zapalczywością; ale nazajutrz uparty grzyb odradzał się znowu w tém samém miejscu i tak stokroć gnieciony powtarzał swoje nieme proroctwo. Walka z tym grzybem rozpoczynała dzień każdy, a wieczorem odchodząc na spoczynek, pan Siekierzyński pilnie się przypatrywał, czy nieprzyjaciel nie podniósł głowy; nie było ani śladu, dopiéro przez noc uwinął się tak, że zawsze dobry dzień szyderskie gospodarzowi powiedziéć musiał. Grzyb ten skarbnikowiczowi truł życie po części, ale nie było na niego rady jak na Wichułę, i kto wie, czy milczące przechadzki całodzienne nie z powodu tego grzyba się odbywały? Skarbnikowicz cały dzień prawie deptał chwiejącą się podłogę wielkiéj izby, czasem zajrzał do żony i syna, a gdy podstarości przyszedł wieczorem po dyspozycyę i stanął w progu z batogiem, Siekierzyński popytał go tylko, co robić myśli, i na wszystko się zgadzał, co ten mu podsunął.
Z nałogowego milczenia i dumania wychodził tylko skarbnikowicz, gdy mógł mówić o upadłéj wielkości swojego rodu, o jego dziejach i przeszłości. Naówczas stawał się wymowny, niewyczerpany, obfity, wesół, słowem, nowy człowiek; lecz zaledwie przerwano mu ten przedmiot jedyny i zwrócono ku innemu, wpadał w zamysły znowu i martwiał.
Sądziła jéjmość sama, że urodzenie syna doda mu ochoty do gospodarstwa, nakłoni do pracy i zajęcia interesami, ale wszystko się kończyło na dumaniach i odkładaniu na jutro. Kiedyś późniéj miało się wszystko najgładziéj, wszystko poułatwiać, i powinny były lepsze nastąpić czasy. Siekierzyńscy acz lente, jak powiadał Kornikowski, popierali od bardzo dawna proces ze spadkobiercami Lędzkich o posagową sumę bezpotomnie zeszłéj Agaty Siekierzyńskiéj; przyszło i panu skarbnikowiczowi, aby rzecz nie uległa przemilczeniu, wnieść jakiś pozew na trybunale lubelskim; potrzeba było jechać do miasta. Długo się bardzo wybierał, odkładał, ociągał, ale w ostatku, gdy już zagrażały zwłoki, musiał ruszyć z trochą grosza do Lublina, pobłogosławiony na drogę przez proboszcza, z wielkiém podziwieniem jego wynurzywszy mu na odjezdném, że byleby Lędzcy okazali szczerą chęć układów, on także gotów na nie przystać.
— Widzisz waćpan dobrodziéj — rzekł skarbnikowicz po cichu — nie mówiłem o tém nikomu, ani nawet Kunusi, ale postanowiłem, po dojrzałéj refleksyi, zostawić synowi raczéj spokojny kęs chleba, niż olbrzymie nadzieje z kłopotami.
— Święte są słowa twoje, skarbnikowiczu dobrodzieju — odparł szybko proboszcz — gódź się, gódź, jużciż-cie się i tak na ten proces zrujnowali...
— I wygralibyśmy go, gdyby tylko trochę cierpliwości jeszcze, ale ja się starzeję, chłopcu potrzeba chleba, my trochę ścieśnieni w interesach, wolę ze stratą kończyć.
— Śliczna myśl, którą omnimodo pochwalam! tak, lepiéj poły obciąć a od sprawy uciekać.
— Jużciż żeby jak — poważnie rzekł Siekierzyński — to wezmę więcéj niż połowę mojéj pretensyi.
— Gdyby i czwartą część to dobrze! — powiedział proboszcz.
— O! co to, to nie! Posag Agaty Siekierzyńskiéj primo voto Kossobudzkiéj, secundo Lędzkiej, wynosił z wyprawą 50,000 złotych ówczesnych, a licząc procenta i co lat dwadzieścia tylko alterum tantum, należy nam jasno i oczywiście zgórą półtora miliona.
— Jeżeli na takiéj stopie chcesz się waszmość układać — przerwał proboszcz — wątpię, żeby z tego co było.
— A na jakiéj-że chcecie? — rzekł skarbnikowicz — jużciż to należność święta, a gdy jéj połowę ustępuję dla świętéj spokojności...
Ksiądz ruszył ramionami, a Longin Siekierzyński siadł na taradajkę i w głębokich rozmysłach pojechał do Lublina. Tu znalazł prawników, co mu głowę nabili, że z jego pretensyą można się jeszcze sto drugie lat prawować; ale trwał w postanowieniu zgody i adwokatowi strony przeciwnéj oświadczył gotowość do układów... Posłano do spadkobierców Lędzkich, ale ci cum stupefactione (powiadał Kornikowski) pana skarbnikowicza, rozśmieli się, ruszyli ramionami i odrzucili propozycye. Zaniósł więc pozew i manifest nowy, nazad do domu pociągnął, milczący, ale silnie przejęty i zmartwiony widocznie.
Jak wyjeżdżając nic żonie nie wspomniał o zamiarze kończenia zgodnego ze spadkobiercami Lędzkich, tak wróciwszy nic téż jéj o upokorzeniu swém nie mówił; a na zapytanie plebana, zbył go milczkiem i ruszeniem ramion. Wkrótce jednak i jéjmość i proboszcz postrzegli, że się z nim coś osobliwszego działo: pospolicie bowiem był pogodnego choć zamyślonego oblicza, a teraz zasępiał się co dzień chmurniéj, często nie słyszał, co do niego mówiono, trafiało się, że na pytania, których niby słuchał, nie odpowiadał i pogrążony w zadumie nietylko dnie całe, ale część nocy chodząc po izbie wzdłuż i wszerz, mrucząc coś niezrozumiałego, przepędzał. Nic go nie zajmowało, nawet to dziecię, którego przyjścia na świat tak oczekiwał; a łagodne prośby żony, ażeby się szanował, żeby rozerwać się starał, przyjmował, jakby ogłuchł. Poczciwy proboszcz, który dawniéj miał niezawodny sposób rozochocenia go, naprowadzając rozmowę na historyę rodu Siekierzyńskich, teraz nie umiał nic z niego dobyć, prócz kilku słów zimnych. Mówiąc nie patrzał na niego jak przedtém, ale słupem oczy wlepiał to w ścianę, to w podarty pułap, to w okno. Widocznie opanowała go melancholia, jak to podówczas zwano, czyli inaczéj hipochondrya, wedle wyrażenia pana Kornikowskiego, z którego ust mam te wszystkie szczegóły.
Zlękła się wielce jéjmość widząc ten stan umysłu skarbnikowicza, a co gorzéj, że nagle chudnąć począł; była cicha narada z księdzem proboszczem i stanęło na tém, żeby doktora Niemca, niejakiego Vogelwiedera, Szlązaka, zamieszkałego w pobliskiém miasteczku wojewody mazowieckiego, przywołać. A że nie chciano przestraszać Siekierzyńskiego i aprehensyi w nim wzbudzać, udała pobożnie pani skarbnikowiczowa, że doktora tylko dla dziecięcia sprowadza. Pojechał tedy proboszcz sam po Niemca i przywiózł go do Siekierzynka; a stojący we wrotach Wichuła rozśmiał się na całe gardło, widząc, że go wieziono do sąsiada i rzekł zajadle:
— Taki zagryzę bestyę!
Ksiądz słysząc to, aż się przeżegnał, jakby szatana spotkał.
Fizyk Vogelwieder, bo tak podówczas zwano lekarzy jeszcze, był to otyły Niemiec, ubrany po swojemu kuso, śmiesznie, w peruczce pudrowanéj z ogromnym harbajtlem, z wielką trzciną w ręku, w kapelusiku; przystrojony łańcuszkami, dewizkami od ogromnego zegarka, mający kieszenie pełne leków, bo był razem doktorem, farmaceutą, chirurgiem, dentystą i apteką chodzącą. Nie wiele umiał, i dlatego właśnie wyjechał do Polski, gdzie podówczas brak było lekarzy; śmiało leczył, dumny był bardzo ze swego głupstwa, i narodem, który po niemiecku nie mówił, gardził, zgóry nań patrząc; zresztą lubił pieniądze nadewszystko, a kartofle i piwo kładł zaraz po nich. W młodości okulawiał był z przypadku, co nieuchronnym czyniło dlań użycie trzciny, a dla pospólstwa nóżka jego przyschła i kopytkowéj małości do dyabléj bardzo była podobna. I wyraz téż twarzy miał coś szatańskiego: biało-blada, pospolicie nieruchoma, gdy mówił konwulsyjnie wykręcała mu się na wszystkie strony, brwi tańcowały po czole, peruka ze skórą głowy chodziła po czaszce, oczy latały, usta gdyby ryjek, wywracały się dziwacznie... po chwili wracały znowu do nieruchomości kamiennéj. Dzieci jak strachu obawiały się Vogelwiedera, tém bardziéj, że miał szczególną pasyą męczyć je, straszyć i do płaczu doprowadzać. Uniżony aż do podłości z wyższemi, przypadający przed panem, ze szlachtą obchodził się dumnie i bez żadnéj grzeczności, z chłopem i żydem nieludzko...
Takiego lekarza, w niedostatku innego, wiózł proboszcz do Siekierzynka, całą drogę mu kładąc w ucho, żeby udawał, jakoby dziecięciu radził, a nie spuszczał z uwagi ojca i powiedział szczerze, co o jego stanie myśli. Zdawało się, że pan fizyk zrozumiał, bo ciągle powtarzał:
— Dobra! dobra! niek bęzie spokojna! ja szytko wie i zrobi jak powinna! dobra! dobra!
Skarbnikowicz już był o przybyciu doktora uwiadomiony i wcześnie talara ostatniego nagotował uwinąwszy go w czysty papierek; zapowiedziawszy tylko proboszczowi, że ręki nie poda szołdrze i że do stołu z nim nie usiądzie.
Jakkolwiek Niemiec zwykł był poczynać sobie ze szlachtą ubogą bez ceremonii, a dom w Siekierzynku nie zwiastował dostatków, ujrzawszy poważną postać Siekierzyńskiego, który i w wytartym makowym kontuszu miał minę pańską, fizyk ukłonił się pokornie i uczuł jakąś potrzebę obejścia się przyzwoitego.
Pod pozorem rozmowy wlepiał oczy w skarbnikowicza, badał jego oddech, blask jego oczów, niby dla obejrzenia kształtów pięknéj jego ręki pomacał pulsu, na co milczący gospodarz pozwolił choć ze wstrętem, bo nie lubił Niemców, mając ich wszystkich za nieszlachtę i wyrwigroszów; nareszcie poszedł do dziecka z proboszczem i tu spytany przez jéjmość o stan zdrowia męża, powiedział bez ogródki:
— Barzo zła! barzo zła! hypochondriacus! puls febryczny... ciężka sprawa! bęzie bryk!
Tego bryk szczęściem nie zrozumiała skarbnikowiczowa, proboszcz zagadał i spytał, co robić choremu. Fizyk Vogelwieder miał na wszystko trzy tylko lekarstwa: krwi puszczenie, pigułki czyszczące i womitif, jak go nazywał, a że choroba była silna, zadysponował wszystko troje razem. Pozostawało przekonać Siekierzyńskiego o potrzebie użycia leków, o chorobie, któréj nie czuł, i skłonić go do posłuszeństwa. Różnych i wszystkiego rodzaju próbowano sposobów, ale wszystkie napróżno: zaklinała i prosiła żona, prawił kazania proboszcz, na wszystko Siekierzyński odpowiadał krótko i stanowczo:
— Dajcie mi pokój, jestem zdrów!
Tymczasem w oczach niszczał, słabł, sechł i wszystko składając na narodową słabość, z któréj jednego z królów straciliśmy, utrzymywał, że lada dzień zdrów będzie jak ryba. W ostatku do łóżka się zwlec musiał i zakaszlał, pokazała się krew, posłano znowu po Vogelwiedera, który nawpół przemocą upuścił talerz krwi, obiecując sobie najlepszych skutków. Ale w tydzień skarbnikowicz nie wstawał i proboszcz dysponował go na śmierć.
Biedna żona klęczała z dzieckiem na ręku u łóżka, płakała i modliła się, a rozpacz jéj była tak straszna, że Niemiec nawet krzywił się na jéj widok. Tymczasem Wichuła zawsze we wrotach dziedzińca stał i śmiał się, witając proboszcza przechodzącego z najstraszniejszemi wiadomościami o zdrowiu skarbnikowicza.
— A co, dyabli go biorą, ja-m mówił.
— Dałbyś pokój, człowiecze! — rzekł ksiądz — upamiętałbyś się; jak ci nie wstyd zajadłości twojéj? Przynajmniéj na łożu śmierci chrześcijanin nieprzyjaciela widziéć nie powinien.
— Ej! księżuniu, i na katafalku jeszcze mu będę dojadał! — odparł zajadły sąsiad — żonie i dzieciom nie daruję!
— Waćpan jesteś szatan! — zawołał uciekając pleban, zatkawszy sobie uszy...
— Gardzi on mną, niechże wié, kim gardzi i kogo ma za gorszego od siebie! — wołał Wichuła — ja mu i po śmierci spokoju nie dam...
Gdy się zbliżyła uroczysta godzina pożegnania, skarbnikowicz nie pokazał po sobie zbytniego wzruszenia; uważano to i wprzódy, że do stoicyzmu czuł się obowiązanym i często powtarzał historyą zgonu heroicznego Jana Sobiesława, który od Turków na pal wbity żył dwa dni w mękach klnąc niewiernych. Gdy inni otaczający płakali, on się pocichu i spokojnie modlił.
Potém obrócił się do żony i rzekł poważnie:
— Nie płacz asindźka, Kunusiu, nie rozpadaj się, Pan Bóg nad nami, nad wdową i sierotą, a takiego wielkiego imienia dziedzica za zasługi ojców nie opuści. O jedno cię proszę, nie daj mu się zwalać i pilnuj, by przyzwoite stanowi swemu prowadził życie. Zostawuję ci w puściznie lepiéj niżeli wielkie dobra, bo imię piękne, starożytne, na którém się muszą w świecie poznać. Edukuj Tadeusza, jak mu przystało, a niech zawczasu albo do wojskowości, albo do gospodarki się sposobi, w ostatku z lichem do palestry, bo i tam szlachta, choć żaden Siekierzyński jeszcze nie mecenasował... ale pilnuj jéjmość, by nasza siekiera w błoto nie wpadła...
Gdy to mówił, a głos mu słabnął i proboszcz do modlitwy wzywał, uśmiechnął się łagodnie, powieki zmrużył i Bogu ducha oddał. Lament i płacz rozległ się po pustym dworku, bo, powiadał pan Kornikowski, i żona do niego bardzo przywiązana była, i ludzie téż kochali nieboszczyka serdecznie, poważając go i szanując. Ale wprędce potrzeba zajęcia się wszystkiém nie dozwoliła pani skarbnikowiczowéj rozpadać się i płakać, musiała nieboraczka, acz chora i niedomagająca, myśléć naprzód o pogrzebie stanowi nieboszczyka przyzwoitym, potém o losie dziecka i swoim.
Wichuła jak się o śmierci z powszechnego krzyku dowiedział, plunął tylko ze złości, widząc, jak go żałowano, i zawołał:
— Macie po kim się rozdzierać! Zdechł, to mniéj jednym psem na świecie, a teraz pogramy z jéjmością i synaczkiem...
Ludzie, co to słyszeli, zgrozą byli przejęci i z przestrachem pogadali na rozbestwionego gniewem człowieka.
We dworze Siekierzynka, w chwili zgonu dziedzica taki był niedostatek, że gdyby nie proboszcz i nie stolnik nurski, pan Piotr Kornikowski, nie byłoby za co przyzwoicie zmarłego pochować. Ale bracia szlachta i dalecy powinowaci Siekierzyńskich, dowiedziawszy się od księdza o biedzie wdowy, podesłali, czego było potrzeba, pocichu, tak, że i księży sprowadzić i katafalk piękny postawić i trumnę obić było za co galonem i stypę jeszcze sprawić sutą. Pocieszyła się tém żona, a zwłaszcza frekwencyą wielką ludu zewsząd przybyłego, który, jak mówił pan Kornikowski, okazałości niemałéj dodawał; a Wichuła o mało się, patrząc na to, nie wściekł ze złości, bo pogrzeb był przepyszny, jakby jakiego magnata. A gdy kondukt przechodził mimo dworku sąsiada, swoim zwyczajem stał we wrotach Wichuła, w czapce, w koszuli tylko i butach, urągając jeszcze zwłokom, tak był niepowściągliwy, a głośno, nie zważając na wdowę, krzyczał: — Bywaj zdrów sąsiedzie! dobranoc! dobranoc!
Nikt tam na niego nie spojrzał nawet, ale dziwnym trafem wóz żałobny, na coś zawadziwszy, podskoczył przeciwko samych wrót, wieko trumny źle umocowane osunęło się na bok i biała trupia ręka nieboszczyka, jakby na zgodę, wyciągnęła się ku Wichule, który zbladł i cofnął się mrucząc.
Żona, która to z ganku widziała, przybiegła i gwałtem prawie pociągnęła z sobą do dworku męża, który zdawał się jakby obłąkany i przerażony i śmiejąc się ciągle powtarzał:
— Nie da mi pokoju i po śmierci! nie da mi pokoju!
W kilka dni doktor Vogelwieder jechał na bułanym stępaku do pana Wichuły, który już w gorączce bredzić poczynał; zobaczył mu język, pomacał pulsu i rzekł chłodno: — Caput!
Jakoż się nie omylił, bo w kilka dni już i ksiądz proboszcz był u łóżka chorego i w imię Chrystusa ukrzyżowanego zaklinał go, by wszystkim przebaczył i ze wszystkiemi się pojednał. Wichuła mruczał tylko:
— Jeszcze po śmierci mi urąga, jeszcze po śmierci mnie prześladuje! Nie daruję żonie, nie daruję dzieciom!
— Proś lepiéj Pana Boga, żeby tobie darował! — odrzekł proboszcz — a nie myśl o starych waśniach.
Bredząc coraz dziwniéj, klnąc i złorzecząc bezprzytomny, ciągle prawie zły sąsiad, w tydzień po skarbnikowiczu, o téj saméj godzinie co on, ducha wyzionął; a wszyscy to zapewniali i pan stolnik nurski na swoje oczy widział, że w izbie, w któréj skonał, sufit się nad łóżkiem zawalił. Na pogrzebie Wichuły mało było osób i pomimo zamożności, gdy się jéjmość ze stypą wysadziła, nie było jéj komu jeść, a podwójnych galonów na trumnie nikt prawie nie widział.
Poczciwa wdowa po Siekierzyńskim, za namową księdza proboszcza, dla okazania, że nie chowała w sercu żalu dla sąsiada i przebaczyła mu po chrześcijańsku, poszła za pogrzebem. Ale jak to czasem najlepsze uczynki ludzkie opacznie sobie tłómaczą, brat pana Wichuły, pan Protazy z Wierzbolowa, zawadya jak oni wszyscy (bo rodem kurki czubate), wziął to za insultę — powiadał Kornikowski — i poprzysiągł, że się pomści. Napróżno pleban, który tę myśl poddał, tłómaczył i okazywał, że to w duchu chrześcijańskim uczynione było, pan Protazy uparty i zażarty, zaklinał się, że chyba żyć nie będzie, jeśli nie pokaże Siekierzyńskim, co Wichułowie znaczą.
Otóż tak drobna ta na pozór okoliczność stała się powodem nieskończonych dla wdowy utrapień. Jużeśmy to mówili, bo wiemy dowodnie z ust stolnika, że pani Siekierzyńska pozostała w bardzo przykrych post decessum nieboszczyka interesach, a to tak dalece, że i raty podatkowéj i procentów różnych i sumek rękodajnych zalegało na Siekierzynku więcéj niżeli wioseczka była warta. A tu nikogo krewnego bliższego nie było, coby poratował, bo wdowa, która była aż z krakowskiego, z tamtych Pileckich, co około Kielc się gnieżdżą antiquitus, i tu nie miała prawie familii. Gdy ksiądz proboszcz zawezwał stolnika nurskiego dla przepatrzenia dokumentów i ułożenia statum długów, procesów, włosy na głowie powstały Kornikowskiemu, wejrzawszy na nieszczęśliwy stan wdowy i sieroty. Cudem tylko Siekierzynek trzymał się przy nich, bo ich rugować mogli wierzyciele w jednéj chwili. Co tu było radzić? Stolnik życzył układy, przewłokę i nadzieję w Bogu i przyszłości; ale wściekły brat nieboszczyka Wichuły, któremu podobno i wdowa zmarłego smakowała, że się do niéj rad był przybliżyć, począł nabywać długi na Siekierzynku z zamiarem wypędzenia Siekierzyńskich. Nie było na to sposobu ani ratunku, a stolnik opisując to powiadał, że mu się łzy w oczach kręciły, gdy na nieszczęśliwą wdowę i sierotę, tam magni nominis haeredis, spojrzał, w ucisku, nędzy i co chwila zagrożonych, że ich z pod zbutwiałego dachu, pod którym od lat dwóchset pokolenia przodków mieszkały, wypędzą. Uwijał się młodszy Wichuła, że w kilka miesięcy już Siekierzyńskiej nie pozostało, tylko go prosić o folgę.
Poszła do niego z proboszczem i dla dziecka nie wahała mu się do nóg rzucić a błagać o litość, ale nie tylko on, ale wdowa wybiegła do niéj z wyrzutami, że nieboszczyk był przyczyną śmierci jéj męża, że całe życie im dojadali i że teraz przyszła kolej na nich... pójść z torbami. Powstała więc z niejaką dumą prosząca i poszła w milczeniu do pustego dworu, który opuścić miała i poczęła z wielką umysłu stałością ostatek fantów sprzedawać, aby jaki grosz zebrać na drogę do Lublina, gdzie dawniéj kupiony, dla pilnowania procesu z Lędzkiemi, mieli jeszcze drewniany dworek na Winiarach, w którym osiąść z dzieckiem myślała. Szlachta okoliczna choć uboga, sprzyjając Siekierzyńskim, pokupowała wszystko aż do łomu krzeseł i kanap, pustych skrzynek i ladajakich sepetów, tak, że się z tego kilkaset złotych insperate zebrało. Ludzie wiejscy płakali, przychodzili do dworu, póki mogli, kto z kurą, kto z jajami lub prosięciem i tak ich do ostatniego dnia żywili. A gdy w połamaną taradajkę siadła skarbnikowiczowa ze starą Dorotą i synkiem, żegnając stary dom, w którym lat kilkanaście przeżyła, który widział jéj szczęście i niedolę, gdy za łzami dojrzéć nic nie mogąc, tuliła dziecko do siebie, płacz całéj gromady Siekierzynka rozległ się po dziedzińcu i wieśniacy przeprowadzili ją aż do krzyża za wioskę. Tam jeszcze natkali jéj, co kto mógł, do taradajki i długo stali patrząc drogą na odjeżdżających, dopóki Wichuła młodszy bizunem ich rozpędzić nie kazał.
Jako jedyną pamiątkę przy gratach swoich, wiozła do Lublina skarbnikowiczowa owo drzewo gienealogiczne i wszystkie portrety dziadów, jakie tylko zebrać mogła gdziekolwiek, podarte, popalone, bojąc się, by Wichułowie nie urągali im jeszcze.
Potrzeba było widziéć, z jak złośliwym tryumfem Wichulina ze swojemi dziećmi i bratem mężowskim, po odjeździe wdowy, wpadła do pustego dworu; z jaką radością szatańską przechadzali się wszyscy po izbach smutnych i ciemnych, w których długo rozlegało się ich stąpanie. Nigdzie żywego ducha... pustka i ruina! Włóczyli się tak do nocy, szydząc i opatrując komnaty, przypominając, co ucierpieli od Siekierzyńskich i pocieszając się zemstą nasyconą. Czy to zrządzeniem bożém, czy złych ludzi sprawą, ledwie za próg wyszli ze starego dworu, domostwo, które jakby cudem dotąd się trzymało, runęło na ziemię. Było z tego wielkie badanie, podejrzenia różne, długie sądowe śledztwa, ale z nich nic się nie okazało; bo żadnego nawet dyla podpierającego oddawna dwór nie brakło, i nigdzie śladów ani podpiłowania, ani podkopania nie było.
Wichułowie kazawszy potém rozebrać do szczętu ruderę, zrobili w tém miejscu ogród i dziką promenadę dla swoich panienek.
Jechała tedy Siekierzyńska powoli się wlokąc do Lublina, w Panu Bogu pokładając utrzymania swego dalszego nadzieję; bo innego sposobu do życia nie miała, tylko pracę własną, a za całą majętność ów dworek na Winiarach. Droga była długa i smutna; wdowa przywykła do siedzenia w domu i krótkich tylko przejażdżek w sąsiedztwo, obawiała się wszystkiego, rozbójników, wywrotu, burzy, żydów po karczmach, złodziejów, nocy... Dorota i stary Maciej, który powoził, a Andrzej, co drugim wozem kierował, napróżno starali się ją uspokajać: sami także w obcéj stronie, często rady sobie dać nie umieli. Matce chodziło więcéj jeszcze o dziecię jak o siebie: zdawało jéj się, że trzęsienie wózka, upał, niewygoda, zaszkodzić mu mogą; a choć chłopak miał lat siedm i więcéj się bawił podróżą niżeli męczył, wdowa upatrywała codzień coś zastraszającego, to w czerwoności jego policzków, to w śnie, którego potrzebował, to w nienaturalnéj, jak mówiła, wesołości jego. Co chwila stawano, pakowano, przepakowywano, dobywano jadła, sukienek, zrywano mu kwiatki, przynoszono wody. Poczciwi ludzie, przywiązani do swojéj pani, jak mogli i umieli, dogadzali jéj żądaniom, często najdziwaczniejszym. Stary Maciej, niegdy stangret, póki było czém powozić, późniéj fornal, nie myślał już nawet powracać do Siekierzynka, choć tam braci i zgrzybiałą matkę zostawił. Czuł się w obowiązku służyć pani i paniczowi, dopóki sił stanie, bo ich kochał jak rodzinę swoję. Był to jeden z tych ludzi, co się przywiązują do panów jak do rodziny i gotowiby im zapłacić, byleby od siebie nie odpędzili. Stary był poczciwy ale gdera wielki, tak, że nieraz i nieboszczyka pozwalał sobie w żywe oczy nudzić i czynić mu wymówki, zresztą z najlepszego serca pochodzące. Skarbnikowicz z uśmiechem znosił starego sługi nauki, a wdowa zawsze je odpłacała kielichem wódki i podwieczorkiem. Maciej był bardzo poważny, z dumą pielęgnował długi was szpakowaty, który trochę czernił i do góry podkręcał, czoło miał zmarszczone, twarz posępną, wejrzenie groźne, a ktoby go nie znał, wziąłby go za złego i popędliwego człowieka. Tymczasem nie było poczciwszéj duszy a większego gaduły, i byle mu się dano wygderać, nagadać i nawyrzekać dowoli, więcéj nie żądał. W braku ludzi gadał do swoich koni głośno, a w ostatku sam do siebie, a nigdy inaczéj jak spluwając i wymówki czyniąc surowe. Maciej miał jeszcze i tę wadę, że używanie tabaki i robienie jéj uważał za wielki i ważny obowiązek, który szedł przed wszystkiemi innemi; nie trzeba go było zaczepiać, gdy tarł ją, ani lekceważyć, gdy nią traktował. Pewien był bowiem, że jego sposób robienia tabaki przewyższa wszystkie znane zapachem, smakiem, kalibrem, kolorem i, jeśli raczył zażyć cudzéj, to tylko, by się wzgardliwie nad nią uśmiechnąć, a swoją potém pocieszyć. Sławnego tego wiercenia cudownego proszku, nauczył się był od bernardyna kwestarza i krył się z nim, jak z największym sekretem. Wszyscy słudzy w Siekierzynku szanowali go bardzo, a w drodze teraz rej wodził i z niezmierną powagą nieustannie coś pod nosem mrucząc, wywijając batogiem, gadając do koni różnemi głosami, popędzał trzy chude szkapy, które biedną wdowę do Lublina dowieść miały.
Niekiedy odwracał się do swéj pani z jaką perorą, lub dla zgromienia Doroty, na którą równie jak na konie zły humor swój spędzał; a na wszystkie żale pani i dziecka, ofiarował jako jedyny specyfik tabakę, którą i małego Tadeuszka gotów był poczęstować.
— Spać się chce dziecku? a no niechby panicz sprobował bernardynki, to i sen odejdzie! — Jeść się chce? podawał różka, pić? różka; słowem na wszystko miał odpowiedź: różek i tabakę. Ale nie dziw, bo Maciej tabakę uważał za lekarstwo od wszelkich chorób i dolegliwości; od febry dawał tabakę swoję w wódce, od bólu głowy tabakę, rany posypywał tabaką, słowem radził ją wszystkim i zawsze. Kilka razy w drodze na smutek i łzy wdowy podsuwał przez Dorotę różek swój, dając jéj do zrozumienia, żeby go podała pani, a gdy się ta wzbraniała, ruszał ramionami i łajał.
Dorota, ulubienica pani i piastunka Tadeuszka, równie szczęśliwie była wybraną za towarzyszkę wygnania i nędzy, bo serca poczciwszego nad jéj trudno było znaléźć; żyła wychowańcem swoim, nad którego nie wiem czyby własne dziecię lepiéj kochać mogła. Była-to już nie młoda, silna i barczysta kobieta, pospolitych rysów twarzy, jasnego włosa, poszpecona bardzo od ospy, rumiana, żywa, gadatliwa i pracowita. Jak Maciej chmurne miał oblicze, tak Dorota wesołe i jasne, a humoru jéj nic zmienić nie mogło na długo. Zasępiła się, zapłakała, otarła oczy, biegła do roboty i śpiewała. Żywiołem jéj była praca: nigdy nie próżnowała chwili i w drodze nawet plątała pończochę, choć nad tém niezwykłém zatrudnieniem często zadrzemała, wolała inne zajęcie ruchliwe i cięższe. W domu ona była wszystkiém: kucharką, służącą, klucznicą, piastunką Tadeuszka, ogrodnikiem i nie wiem czém jeszcze, a zawsze utyskiwała, że niéma co robić. Widziałeś ją wszędzie, co chwili na lamusie, w piwnicy, w pokoju brzękały jéj klucze i głos raźny a wesoły dawał się słyszéć; zjawiała się w kuchni, leciała do ogrodu, często i w pole poszła jeszcze zobaczyć, jak tam robotników pilnują i powstydzić próżniaków. Z panem Maciejem, jakkolwiek wzajemnie się cenić umieli, wojowali nieustannie. Dorota wymawiała mu, że wszystek czas trawi na pasemkowaniu tytuniu, suszeniu liści i wierceniu tabaki; on ją zwał wszędobylską; ale gdzie chodziło o rzecz państwa, godzili się doskonale.
Taki był dwór biednéj wdowy dobrowolnie towarzyszący jéj w podróży. Konie, stary szpak dyszlowy, gniada zwana płocką i kasztanka znacznie mniejsza od poprzedzających, pięć lat w szóstym na przyprzążce, w szlejach krakowskich jako-tako poreperowanych, wiozły taradajkę żółtą. Andrzej chłop z Siekierzynka, mający powrócić z Lublina, popędzał wóz zawierający parę kuferków, kilka portretów familijnych, zabawki Tadeuszka, krup trochę, masła, mąki i grochu w węzełkach. Na wierzchołku misternie ułożonego pakunku, w klatce wiozła Dorota pięć kur faworyt swoich i żółtego koguta. Taradajka i wóz posuwały się niezmiernie wolno, tak, że ledwie którego dnia pięć mil ujechać mogli. Maciej z wielką powagą i uwagą zażywał swoich koni, więcéj głosem i morałami niż batogiem je popędzając...
— Wstydziłbyś się stary! ej! stary! myślisz, że ja nie widzę — przemawiał dobywając różka powoli — będzie batóg w robocie! Dyszel na ciebie idzie! A naści za twoje! ha! widzisz, żem nie ślepy! Ej! mała wiu! wiu! mała! wyciągaj! Płocka uczciwa klacz, jaka szczera, czemu się na nią nie zapatrujecie, sama wózek ciągnie!...
Tak perorując zakładał bat i lejce pod pachę lub pod nogę, a sam brał się do tabaki, niekiedy z pode łba poglądając na konie; te tak już były przywykły zwalniać biegu, jak tylko rożka dobył, że regularnie przystawały, ale zaledwie schował w kieszeń tabakę, uprzedzając admonicyą kłusować zaczynały znowu. Po zażyciu rozweselony, odwracał się do Doroty i jeżeli ją zobaczył śpiącą, zawsze jéj poddać musiał tabaki; jeśli nie spała, gderał na nią nie wiedziéć czego. Dorota śmiała się wesoło i podjudzała go jeszcze w nadziei, że to panią rozweseli. Ale wdowa milcząca i pogrążona w myślach jechała, patrząc tylko na dziecię i o niém tylko myśląc. Przed każdą karczemką zastanawiali się, to wytchnąć, to pić, to dziecku coś dobyć, to koniętom spocząć, to poprawić koło ciągle psującéj się uprzęży. Trwała w ten sposób podróż kilka tygodni, aż nareszcie o mroku wieczornym, Maciej biczyskiem coś wskazał wychylającego się z za pagórków... był to Lublin...
Wdowa przeżegnała się, serce jéj uderzyło, złożyła ręce, poczęła się modlić drżąc cała, a Tadeuszek wylazł na kolana Doroty, by się lepiéj wielkiemu miastu przypatrzéć.
Maciej, który bywał w Lublinie, wskazywał wieże kościołów, bramy, nazywał ulice i przedmieścia.
Wszystkim prócz Macieja usta zamknął przestrach, i to uczucie dziwne, które zawsze wstrząsa człowiekiem, gdy się ku miejscu swych ostatnich zbliża nadziei... tyle razy zwiedziony, jakże się nie ma obawiać! Wdowa modliła się, dziecię podziwiało, Dorota zadumała, a stary stangret gderał to na swoich, to na konie, które żywiéj teraz zacinał...
Siekierzyńska co nigdy w większém mieście nie była, na widok rozległych domostw szeroko rozpierzchłych a ścieśnionych, na odgłos szumu i gwaru, uczuła bojaźń jakąś, chciałaby się była powrócić, żal jéj było, że nie pozostała na wsi.
— Jak tu sobie dać radę! — myślała z płaczem — wśród tego tłumu nieznajomych, nieprzyjaznych, obojętnych! o Boże! prowadź mnie!
I przycisnęła dziecinę do siebie, jakby jéj co zagrażało.
Maciej tymczasem na Winiarach szukał daszku dworku Siekierzyńskich, bo go chciał wcześnie pokazać.
— Ot, ot! — zawołał — ot ten, co to między domem, gdzie się z komina kurzy nalewo, a temi drzewami, widzi jéjmość, gdzie dwa białe słupki... Oto nasz dworek! widzi jéjmość? nie, nie! wprawo! trzeci... tak! tak!... nie opuszczaj się płocka!... a może nie dowidzę!... Zresztą to się pokaże, gdy no tylko podjedziemy. A nu razem dzieci!
I smagnął po koniach.
— Powoli, proszę cię, powoli — odezwała się wdowa.
— E! co to darmo aprendować — rzekł woźnica — czy powoli czy prędzéj, dojechać trzeba, a jak zmierzchnie w ulicach, jeszcze co z wozu od tego gapia Andrzeja skradną. Trzeba ruszać i po wszystkiém, prawda Doroto?
— Jedź no, jedź, nie gadaj! — szepnęła sługa poglądając na panią....
— Czemu nie gadaj? — rzekł Maciej — hę? cóż to, myślisz mi gębę zamknąć, żebyś tylko sama mełła językiem? czemu nie gadaj? owszem gadać będę. Otóż masz, jest nasz dworek, ot ten, co to go widać, jakby wyglądał z-za parkanu wylazłszy trochę, dwa okna z drugiéj strony, a studeńka... Masz tobie, u nas bo niéma studni! omyliłem się... wiu! płocka! szpak wyciągaj! Andrzeju, nie zostawaj! słysz! a jak wjedziemy do miasta, pilnuj fury z tyłu, żeby cię nie okradli, bo broń Boże szkody, jak mi Bóg miły, sam ci wlepię...
Koło uderzyło o kamień, a Maciej począł kląć kamienie.
— Oj to lud! to lud! a nie zdjąłby to kto z drogi kamienia! nie! jadą, koła psują, a nikt nie odtoczy! hultaje! próżniaki!
— A czemuż ty tego nie zrobisz?
— Albo to ja tutejszy? — odparł Maciej — jak wasannie pstro w głowie, co to do mnie należy? Ale ja z dawna znam Lubelczyków, o! próżniaki! próżniaki...
I jechał daléj, aż się do bram zbliżyli, i krętą uliczką na Winiary zawrócił Maciej.
Wdowa, wpośród ciżby żydowstwa i gwaru miejskiego, zupełnie straciła głowę, spuściła oczy, objęła dziecię ciekawie poglądające na wszystkie strony i zdała się na sługi z wyszukaniem dworku, do którego wprost zajechać mieli. Maciej podniósł się z siedzenia i począł pomiędzy brykami, furami, piechotnemi, straganami i ławkami przekupniów wywijać z niepospolitą zręcznością, odzywając się głosem i batem, polegając na swéj pamięci, że do dworku trafi. Ale niestety! lat pięć jak nie był w Lublinie, zmrok nie dozwalał uliczek rozpoznać i wkrótce wjechali tak na ogromne urwiste śmiecisko, że daléj nie było już gdzie ruszyć.
— Otóż jest! zbłądziłem! oczywiście zbłądziłem! no! potrzeba będzie zawrócić. Nigdym się tego nie spodziewał. Ale musimy być niedaleko dworku, tylko że omijając tego żyda wisielca, wziąłem się bardzo wprawo.
Nie było sposobu inaczéj zawrócić, aż cofnąwszy wózek, co nawet z pomocą Andrzeja niełatwo przyszło, tymczasem żydzi otoczyli przyjezdnych, a Maciej skorzystał z tego, wypytując o dworek Siekierzyńskich. Ale nikt o nim nie wiedział; pojechali więc nazad, pobłądzili znowu, i stangret w ostatku dawszy lejce Dorocie, a Andrzejowi przykazując wozu i taradajki pilnować, poszedł na zwiady.
Mrok tymczasem zapadał, a w ciasnych uliczkach pełnych żydowstwa i hałastry, wdowa z obawą pozostać musiała. Jaki taki przechodzeń zastanawiał się, zbliżał i podróżnym przyglądał; Maciej tymczasem poszedłszy, jak w wodę wpadł... W początku słychać było nieopodal jego gderanie na żydów, których łajał, że w Lublinie mieszkając, o dworku Siekierzyńskich nie wiedzieli, potém ucichło zupełnie, noc czarna zawisła nad głowami zabłąkanych, w ulicy zrobiło się pusto, i konie łby pozwieszawszy, zdrzemały się stojąc, a wdowa modliła się, a Tadeuszek ziewał i jeść prosił.
Macieja nie było i nie było... chciała Dorota posłać za nim Andrzeja, żeby tymczasem choć do gospody jakiéj zajechać, pókiby swojego dworku nie wyszukali; ale któż go wié, gdzie się podział? Potrzeba było stać cierpliwie i czekać.
Dobra tak upłynęła godzina, zegar wieżowy w oddaleniu wybił dziewiątą i okna domków jedne po drugich oświecały się, zwiększając ciemność w ulicy. Siekierzyńska płakała. Tadeuszek drzemać zaczynał, a Dorota klęła Macieja.
Naostatek chód zdaleka dał się słyszéć i hukanie, jak w lesie, Andrzej na nie donośnym głosem odpowiedział, aż mieszkańcy dworków zdumieni, głowy do okien poschylali, i Maciej ukazał się przed końmi, klnąc, na czém stał świat.
— A! to ludzie, żeby ich pioruny jasne! bestye! niegodziwcy! łajdaki! jakto, żeby nie wiedziéć o dworku Siekierzyńskich!... Jeszcze głupi, kiedy go częstuję tabaką, on mi powiada, że nie zażywa, osły, powiadam!
— Ale znalazł-żeś dworek?
— Idź-no sprobój, poszukaj sama! wszędobylska!
— No to zajedźmy do gospody jakiéj tymczasem, mały chce jeść, pani płacze.
— A ktoż ci mówi, że dworku nie znalazłem, długowłosą i wszędobylska? — rzekł stangret.
— No, to jedźmyż prędzéj.
— Tak! tobie tylko wiu! i jedź! a kiedy ci powierzyłem lejce! toś nie uważała, że gniada wzięła je pod ogon, kasztanowata zastąpiła, a szpak się wykiełznał! Otóż co to kobiecie dawać lejce, to tak jak tabakę na ziemię sypać.
— Macieju! jedź, proszę cię! — rzekła cicho wdowa.
— Zaraz, jaśnie pani, tylko poładuję, zaraz; stąd do naszego dworu niedaleko, znalazłem i dobrze rozpytałem. Nie poznałem go, bo teraz pobielony de novo. — To mówiąc wszedł na kozioł i wiunął na konie. — Andrzeju! pilnuj woza jak oka we łbie.
Przez dwie uliczki przeciągnąwszy, Maciej zawrócił wreszcie do wrót otwartych, których jedna połowa wisiała oberwana i stanął w dziedzińczyku zawalonym kłodami, przed domkiem, którego dwa okna były oświecone a dwa ciemne. Posłyszawszy turkot i wołanie, mieszkańcy dworku wyskoczyli na ganek i otyła jéjmość w białym czepku, z maleńką dziewczynką, ukazała się we drzwiach, ciekawie przypatrując przybyłym.
— Wszak to dworek Siekierzyńskich? — spytał Maciej zwycięsko.
— A to! a to! — odparła otyła kobieta, ucierając usta zatłuszczone wieczerzą — a co chcecie?
— Co! jak się jéjmości zdaje? — rzekł woźnica — co może chcieć gospodarz w domu?
— Alboż co? któż tu gospodarz?
— A my jéjmościuniu, bo to nasz dworek; nasza pani przyjeżdża sobie ze wsi odpocząć do miasta...
Gdy to mówił, już Dorota wysiadła i wdowa z dzieckiem dobyła się z taradajki, a otyła kobieta zdawała się jeszcze nie rozumiéć, o co tu chodziło.
— Przeciwna strona powinna być nie zajęta — rzekła cicho Dorota — dawaj nam jéjmość klucze...
— To prawda, że nie zajęta — skrobiąc się w głowę zawołała krzykliwie kobieta — ale tam moje graty. — To mówiąc, pobiegła nalewo, pochwyciła świecę w mosiężnym lichtarzyku i świecąc poczęła szybko do siebie zapraszać. — Niechajno państwo będą łaskawi do mnie, a ja tam tymczasem poprzątnę; bo to widzi pani, stały pustką izby, to się w nich to i owo rzuciło, a znowu, że puhacz okno wytłukł, to ścierką zatknięte, i piec się powalił, a co podłoga, to tak pogniła była na przeciwku, że ją musiałam powyrywać.
Maciej, który zlazłszy z kozła słuchał tego i wąsa kręcił, chwycił się za głowę.
— To to tak pilnujecie dworku! — rzekł groźno — płacicie komorne małe za to, żebyście doglądali tych dwóch izdebek, a tu zrobiliście ruderę! poczekajcież!
Tłusta kobieta zalękła się i poczęła żywo odpowiadać:
— A cóż się tam stało waszym izbom, a co ja temu winna? co to ja tu stróżować wam będę! domisko ledwie się nie wali, ja go jeszcze co roku to podpieram, to mażę, to bielę, to reperuję... co to ja winna? niechaj jéjmość idzie tymczasem do mnie, a to się połata potém.
— Otóż nie! wy sobie ruszajcie na pustą stronę sami z dziećmi — zawołał Maciej — a jéjmość zajmie wasze mieszkanie.
— O! zapewne! jakby to łatwo z dziećmi i z gratami na rozkazanie się wyprowadzić w mig... Niech jéjmość idzie do mnie, a jutro poładujemy się jakoś.
Nie było co robić, musiano przejść do przekupki, któréj odarte dzieci powytrzeszczawszy oczy, z kątów poglądały ciekawie na przyjezdnych. Maciej tymczasem poważnie zaświeciwszy łojówkę, poszedł na przeciwek oglądać pokoje pańskie. Ale jakże je znalazł! Okna były powybijane, podłogi powyrywane, ściany wilgocią przesiąkłe i pleśnią porosłe, z sufitu ciekło, piec leżał w gruzach, a po suchych kątach spoczywały worki różne, węzełki i sprzęty. W drugiéj izbie zrobiła sobie przekupka śpiżarnię, a w trzeciéj trzymała świnie i kury.
Napróżno starała się uniewinnić, gdyż Siekierzyńska jéj nie słuchała. Dorota zajęta była dzieckiem, a Maciej powróciwszy, prawił zajadle kazanie, zażywszy tabakę i zapomniawszy zupełnie o koniach.
Nazajutrz musiano sprowadzić majstrów, kryć, bielić, murować, łatać i wyporządzać, a przekupka poczęła się, łając i klnąc, wynosić do sąsiadki. Dworek Siekierzyńskich stał na wysokim pagórku gliniastym; otaczał go ogródek niewielki i podwórko szczupłe; było to domostwo stare o jednym kominie, pięciu izbach i sionce. Wdowa zamieszkała zaraz stronę porządniejszą, a tymczasem staraniem Macieja, który doskonałym był dozorcą robotników, wyporządzano przeciwek, poprawiono dach, kładziono podłogi i zatykano ściany. Pomimo wielkiéj ceny, jaką przywiązywał stangret do szkap swoich, musiała je wdowa sprzedać zaraz, ażeby nie utrzymywać ich w mieście; co nie przyszło łatwo, bo prócz kasztanki, reszta była stara, mało za nie dawali, a Maciej nie chciał się pozbywać, chyba za dobre pieniądze. Nareszcie gdy się z niemi rozstać przyszło, wyłajał wszystkich i dwa dni nad tém lamentował, a żydowi, co kupił konie, dobrze pejsów natargał... Z pieniędzy zebranych na wyjezdném z Siekierzynka, na pierwsze zagospodarowanie w mieście, część zaraz oderwać się musiała, a co weszło ze sprzedaży koni, taradajki lichéj i rupieci mniéj potrzebnych, poszło na sprawienie sprzętów gospodarskich, nad których drogością podziwiała się Dorota.
— Inna bo to rzecz u nas na wsi, zawołać bednarza lub cieślę i kazać mu skleić co potrzeba, inna w mieście kupić, gdzie i robota cenniejsza i drzewo się rachuje i przekupień zarobić musi...
Kilkaset złotych było całkowitym zapasem wdowy; ale Dorota przemyślając nad tém, z czego żyć będą, obejrzała zaraz ogródek i z drogości warzywa wnosząc, obrachowała, że pielęgnowanie grządek i sprzedaż jarzyn ogrodowych, może im być wielką do życia pomocą. Maciej, który w przywiązaniu i chęci wspomożenia biednéj pani nie ustępował Dorocie, wynalazł sobie za stajenką kawał grzędy wygnojonéj dobrze i obrał ją na tytuń, postanawiając założyć u siebie fabrykę tabaki i spodziewając się na nią wielkiego pokupu, byle tylko jéj skosztowano.
Sama Siekierzyńska ani myślała o zarobieniu na życie własnemi siłami, tak jéj się to zdawało i niepodobném i niestosowném; ona dumała tylko o wychowaniu i przyszłości dziecięcia. Wyobrażenia jéj o wielkości rodu Siekierzyńskich i o obowiązkach szlachectwa tak były dziwaczne i przesadzone, jak nieboszczyka męża, od którego je miała. Na łożu śmierci jeszcze jéj powtarzał tyle razy, żeby syna stosownie do stanu wychowywała; tak często wprzód okazywał wzgardę najwyższą dla zatrudnień nie szlachetnych (nazywał w ten sposób rzemiosła i kupiectwo), że wdowie ani na myśl nie przyszło saméj pracować, lub syna do pracy ręcznéj usposabiać. Jakkolwiek wielkie było ubóstwo ich, a groźniejsza jeszcze od teraźniejszości przyszłość, Siekierzyńska wyobrażała sobie, że łatwo Tadeuszka gdzieś umieścić na pańskim dworze, w wojsku, lub zresztą u mecenasa... W prędce jednak wyrzec się przyszło tych dla niego nadziei, bo biedny dzieciak był słabowity i delikatny, mały i drobny, wcale nie na żołnierza, a zająkliwa mowa oddalała go od palestry. Jednakże serce matki długo, długo na zniszczenie nadziei tych pozwolić nie chciało: spodziewała się, że sił nabierze, wyrośnie i mowa mu się poprawi...
Poczęło się życie od dnia do dnia, ciężkie, pełne frasunków o jutro, niedostatkiem nieustannie zagrożone, całe na przemyśle dwojga poczciwych sług wyścigających się, by pracą zaspokoić tak potrzeby pani, iżby o nich nie wiedziała. Na zapytanie odpowiadano jéj, że dochód z ogródka i zapasy domowe wystarczają. Ale jakich-że to potrzeba było serc i poświęcenia, żeby w nieznaném miejscu, ludziom z miastem nie obytym dać sobie radę, nie zrażając się niepowodzeniem, współzawodnictwem, przeszkodami tysiącznemi.
Maciej, nim w ogródku doczekał tytuniu, począł go kupować na rynku, doskonale umiejąc zrobić wybór i zasiadł w sieniach do fabrykacji swego proszku na większą niż kiedykolwiek skalę. Osnuł on, że byleby z tabaką, którą miał Maciejówką nazwać, dał się poznać lubownikom miejskim, znajdzie pokup, a zyskiem miał już nawet przyzbierać sobie kapitalik dla pani.. W początku zdawało się to bardzo proste i łatwe, ale poszedłszy po mieście, przekonał się, że przedawano mnóstwo różnych rodzajów tabaki po bardzo niskiéj cenie; wprawdzie, zdaniem Macieja, jego szczypta więcéj była warta niż funt tamtéj, wprawdzie w każdéj z nich upatrzył szkło tłuczone, popiół, drobno krajaną szczecinę i tém podobne zgubne dla nosa ingredyencye, ale niemniéj konkurencya była wielka — nie łatwo dać się poznać.
Dobre rozumienie o sobie nie dozwoliło mu się zrazić: zasiadł tedy wiercić tabakę w olbrzymiéj makutrze na stanowisku, które miało tę dogodność, że z przechodzącą Dorotą mógł się kłócić nieustannie. W przestankach zabawiał się monologami, apostrofami do tytuniu i tabaki, rozmową z samym sobą, którą lubił i w korzyść własną obracać umiał. Tak naprzykład z rana wstawszy i zasiadłszy nad makutrą, witał się wesołém: — Dzień dobry, panie Macieju! — Dzień dobry waszeci. — A co waścina tabaka? — Trze się, dobrodzieju! — Trzyj, trzyj, byle było komu niuchać. — O to nie turbacya, byle skosztowali. — A jak to waćpan dziś zaspał? — Zaspał! zaspał! albo i nie zaspał... co to gadać, zaspał! A nie pomodliłbyś się waćpan? Zmówiłem pacierz i należałoby się śniadanie, ale z tą wszędobylską Dorotą dojdź-że sprawiedliwości! u niéj jeszcze w piecu zimno, u niéj rano, a szła mimo, to mi wymawiała, że ja długo śpię. To tak jak w Siekierzynku bywało... E! e! gadu, gadu, a waćpan tabaki nie trzesz! — Ej liściu kochanku nie wykręcaj się, pójdź na dno, to nie pomoże, muszę cię zetrzeć. — Wichuło ty jakiś! a! otóż masz... i t. p.
Dorota ze swojéj strony rozpoznawszy, na czém zawisł handel przekupki, która wprzód zajmowała połowę dworku, nic nie mówiąc pani, postarała się o ławkę, nakupiła towaru i choć na nią gderano, że się po mieście wałęsała, po kilka godzin w czasie targu spędzała na przedaży wiktuałów. Grosz, jaki z tego wpłynął, szedł na potrzeby domu, lub przynajmniéj pierwsze kuchenne zapasy, które nie kosztowały, bo przychodziły w zysku.
Maciej z trudnością wsławić potrafił swoję tabakę, ale że był ore facundus, jak powiadał Kornikowski, że umiał swój towar i siebie chwalić, że słyszał, jak jego tabaka sławna była na całe Mazowsze, znaleźli się, co temu uwierzyli i poczęli próbować Maciejówki. Wmówił im zaraz stary woźnica, że się podobała i choć niewiele zyskiwał, przecie darmo chleba nie jadł, a złote góry obiecywał sobie w przyszłości.
Lubił bo stary marzyć! lubił. Bywało, jak siądzie z makutrą, zdaje się, że wałkiem miotając i myśli wzrusza, i prawi sobie bajki jak małe dziecko:
— Jedzie mosanie pan wojewoda, sześciokonna kolasa, za nim dwór, gwałt... śliczności, jadą, jadą, a tabaki w domu zapomnieli; a tu pana wojewody nos naczczo, aż się skurczył. — Aj! kto żyw, kto w Boga wierzy, niuch tabaki! — Podsuwa się ktoś i otwiera tabakierkę. Wojewoda wziął, pociągnął, pokosztował. — A! a! cóż to za tabaka! a to rozkosz, delicye! skąd to ją waćpan masz? — Od Macieja, Maciejówka! — Szukajcie, wołajcie! — Maciej idzie i tylko wąsa kręci; naści panie wojewodo. — A on mu garść złota... Aż tu i król dowiaduje się o Maciejówce i każe ją sobie sprowadzać, pieniądze się sypią, a ja paniczowi kupuję Siekierzynek i na starość zajmuję sobie izbę na przeciwku... I będę tu tabakę tarł, bo musi tabakę zażywać, chybaby Bóg nie łaskaw!! na oczy i na umorów odciągnienie, niéma jak to! Furda wszelkie leki!
Tak to stary Maciej marzył wierząc...
A w pokoiku siedziała spokojnie wdowa z synaczkiem. Rano pójdzie z nim do kościoła, bo miała go w co porządnie ubrać, choć sama nosiła się ubogo, jakby jego sługa; w dzień to go uczy czytać katechizmu, wieczorem na przechadzkę z Dorotą lub Maciejem, a gdy mrok, to dziecko siada na stołeczku, a jéjmość mu prawi dzieje Siekierzyńskich i pokazuje na portrety i na owo drzewo i mówi, mówi, aż póki wieczerzy nie dadzą, a dziecko się nie zdrzemie.
Tak zawczasu karmiła w nim dumę szlachecką i powtarzając, co niegdy z takim zapałem opowiadał skarbnikowicz, wpajała w niego uczucie osobistéj godności do najwyższego stopnia podniecone. Wedle biednéj wdowy, nie było rodziny zacniejszéj w Polsce, nie było wysokiego stanowiska i urzędu, jakichby Siekierzyński zająć nie był godzien. Po młodéj główce kręcili się już hetmani, wojewodowie, kasztelani i poważne starych portretów postaci śniły mu się nieraz, iż go biorą za rączkę i wiodą do jakichś jasnych gmachów i sadzą wysoko i obsypują złotem i czcią...
Marzyło się ubogiéj dziecinie, że już ubóstwo i poniżenie nie może być trwałe, że to tylko jakaś próba, że musi jakiś wypadek, jakiś traf szczęśliwy wywieść ją z tego stanu... i budziła się dziwując, że dzień po dniu szły jednostajne, że nikt nie przychodził, nic nie przerywało ciszy smutnéj, osamotnienia i niedostatków. Przyczyniała się matka do tych marzeń, często wspominając o procesie z Lędzkiemi, który choć popierać przestali, bo nie było o czém, zawsze to była jakaś złota gwiazdka nad głową jéj syna... A synek rósł, rósł, pobożny, cichy, dobry, ale tak pewny, że jest przebranym królewiczem, jakby nim był w istocie.
I wieczorami lubił, usiadłszy u kolan matki, nasłuchiwać się o Siekierzyńskich, o ich bojach, o majętnościach ogromnych, o łaskach u królów, o zachowaniu u szlachty, o bogactwach, męstwie, znaczeniu — myśląc sobie:
— I ja takim będę!
Maciej ze swojéj strony i Dorota, nabrawszy się tych powiastek, które w Siekierzynku od niepamiętnych czasów za pokarm wszystkim służyły i przeszły w podania ludu, w zawody nabijali głowę malcowi wielkością jego rodu. A poczciwy stolnik nurski, pan Piotr Kornikowski, quondam amicissimus nieboszczyka skarbnikowicza, często gęsto wynajdując sobie powód zaglądania do Lublina, po tygodniu i więcéj bawił u pani Siekierzyńskiéj i niemało téż przyczynił się do wpojenia w młodego pamięci wysokiego pochodzenia jego familii.
Niestety! cały świat był już o tém doskonale zapomniał, i owe siekiery na grobowych starych płytach z XI i XII wieku po Łyséj-górze, Tyńcu, Miechowie rozsypane, dawno starte zostały nogami pobożnych pielgrzymów lub obrócone na drugą stronę, służyły za schody domostw, za stopnie ołtarzy. Nie było śladu wielkości Siekierzyńskich, a i wiek, kiedy się to działo, nie sprzyjał wcale dumie szlacheckiéj. Nie pytano już, kto go rodził, ale kto wiele wniósł, ani kto jak stary szlachcic, ale ile miał wiosek, a śmielsi utrzymywali, że tak dobry wieśniak, co skibę w pocie czoła odwracał, jak szlachcic, co do góry brzuchem leżąc, burzliwych czekał sejmików, by się na nich popisywać ze swojemi prawami; najzuchwalsi zaś wieśniaka nawet nad szlachetkę przekładali. Pan stolnik nurski mocno na te nowostki ramionami ruszał i przepowiadał z tego wszystkiego ruinę i nieszczęścia niepoliczone...
Sama pani Siekierzyńska ani pojmowała nawet, by te zuchwałe pomysły w szlacheckim narodzie przyjęcie znaléźć mogły i była najpewniejsza, że byleby się świat o Siekierzyńskim dowiedział, wszyscy sobie najwyżéj cenić będą koligacyę z takim domem i zaszczyt podźwignienia go z upadku.
Tadeuszek miał wszystkie rodowe rysy swych dziadów, a pan Kornikowski szczególniéj znajdował w nim podobieństwo do kasztelana nakielskiego Zbigniewa-Subisława Siekierzyńskiego, którego portret dobrze zachowany przejechał z Siekierzynka do Lublina. Mały, zręczny, delikatny, biały i różowy, oko miał niebieskie pełne, pięknie powieką spuścistą pokryte, uśmiech wdzięczny a pański, postawę zręczną, głos dźwięczny, ale cokolwiek się zająkiwał mówiąc, w czém matka, jako matka, nie upatrując wady (którażby je w dziecięciu zobaczyć mogła?) widziała tylko przyjemną szczególność. Niezbyt żywy i roztrzepany, wcześnie myśleć poczynał Tadeuszek, a z pytań jego widać było, że duma głęboko i że swe położenie rozumié. Hojny do rozrzutności, gotów był żebrakowi oddać sukienkę ostatnią, litował się do łez nad nędzarzem, ale różnicę stanów tak już dobrze pojmował, że od dzieci mieszczańskich, które go do zabawy zaczepiły, uciekał jak od ognia. W domu on był raczéj panem niż matka, wszystko mu posługiwało, słuchali skinienia wszyscy, a wola Tadeuszka była rozkazem.
Tak lata płynęły, a prócz tego, co u księży jezuitów nauczyć się mógł sprytny dzieciak, jeszcze z litości a może z jakiéj rachuby, ojciec Ksawery, nauczyciel poetyki, przychodził często na stancyę powtarzać mu lekcye i zabawiać się z nim. Matka pierwsza postrzegła, że Ojcowie zdawali się namawiać jéj syna do zakonu i póty się nie uspokoiła, aż Tadeuszek oświadczył, że do stanu duchownego najmniejszego nie czuje powołania i nakłonić się nie da do nowicyatu! Do czegoż Tadeuszek miał powołanie? spytacie, nie wiem prawdziwie, bo i nie do wojskowości, nie mając po temu ani siły, ani charakteru; i nie do palestry, bo się zawsze zająkiwał, a tam potrzeba lekkiego języka i wyparzonéj gęby. Tadeuszkowi chciało się być panem, w ostatku z biedy zamożnym szlachcicem, dziedzicem wioski, obywatelem, urzędnikiem. Ale do tego, jak było daleko! Na życie ledwie wystarczał przemysł Doroty i poczciwego Macieja, a i tak często obchodzić się musiano oszczędnie z okrasą i zmyślać wigilie dla niedostatku mięsa. Wielkie rachuby Macieja na tabace zupełnie się nie powiodły, tarł ją zawsze wprawdzie, ale największą jéj prowizyą stolnik nurski zakupował, a w mieście kilku tylko kupców nosy do niéj przyzwyczaili, znajdując, że była za tęga wszelako. Lepiéj trochę udawało się Dorocie, ale ona tak ciągle stawała się potrzebniejszą coraz słabszéj pani Siekierzyńskiej, że jéj odstąpić trudno było; handel zaś cały na niéj polegał, bo się wyręczyć kim nie miała. Zastępował ją czasami Maciej, tyle wszakże gadał i łajał, a tak wszystkim tabacznikom i nietabacznikom zalecał swoję tabakę, tak ich przy tém na gawędzie długo trzymał, że tém odstręczał. Kiedy mu to Dorota wymawiała, niesłychanie się gniewał i odchodząc za każdą razą zaklinał się, że go więcéj nie zwabi w pomoc, a nazajutrz dawał się przebłagać.
Między staremi sługami panowała wieczna wojna słów; Dorota śmiała się; Maciej gderał, ona mu odpowiadała obficie, on w ostatku, gdy słuchać nie chciała, pocieszał się nieskończonemi monologami, obróconemi jakoby ku niéj, chociaż dawno jéj nie było. Wieczorem potém przypominając sobie wymowne poranka słowa, Maciej mówił swéj towarzyszce:
— Czego to wasanna uciekłaś? ha? trzeba było posłuchać, com ci potém odpowiedział, byłabyś języka w gębie zapomniała.
— Nie miałabym co do roboty!
I służąca pracowita śmiejąc się, uchodziła, zostawując Macieja przy garnuszkach, których, choć klął, musiał pilnować, bo w nich była nadzieja wieczerzy.
Tadeuszek chodził trochę do szkoły, resztę czasu spędzał w domu przy matce, a wdowa troskając się o jego przyszłość coraz bardziéj, powierzyła wreszcie stolnikowi nurskiemu ostateczne rozmówienie się ze spadkobiercami Lędzkich o proces, z którego jakikolwiek fundusik uratować miała nadzieję. Jako przyjaciel skarbnikowicza, stolnik nurski nie bez pewnéj dumy, że tak ważna sprawa na nim leżała, wybrał się z papierami, poradziwszy się adwokatów i mecenasów lubelskich, do panów Zarzeckich, na których głowy przelał się spadek i pretensye. Podróż trwała kilka tygodni, a wdowa codziennie chodziła do Dominikanów modlić się na intencyę pomyślnego skutku tego kroku, pościła, nowennę odprawując, i niekiedy, nic nie wiedząc o ostatniéj próbie układów z Zarzeckiemi, kołysała się marzeniem, że cokolwiek dla syna odzyska. Ale sprawa, dawnością i ogromem narosłych pretensyj, śmieszną się stała; wygrać ją było niepodobieństwem; przytém stolnik nurski, jakkolwiek mocno zagrzewała go przyjaźń, nie miał zdolności de traktacyi, ani wymowy potrzebnéj, ani przebiegłości. Nadto był prawy i szczery i zrazu okazał, jak klienci jego są ubodzy i nie w możności popierania sprawy; to do reszty Zarzeckich uspokoiło, i z początku obróciwszy w śmiech rzecz całą, skończyli na ofiarowaniu trzech tysięcy złotych, prawie jak jałmużnę.. Stolnik oburzył się i odrzucił, nie wiedział nawet, jak o tém pani Siekierzyńskiéj powiedziéć, przyciśniony pytaniami wyznał w ostatku, co go spotkało, i z westchnieniem usiadł jak delinkwent w kątku, czując, że się źle sprawił. Długo płakała wdowa, pytała o radę, lecz gdy wszyscy mówili jéj zgodnie, żeby, co dają, przyjęła, posłała do Zarzeckich, ofiarując ich skwitować z pretensyj za trzy tysiące. Tak marzenia milionów skończyły się na drobnostce, ale i ta dla biednych była wielką pomocą. Umieszczono kapitalik w rękach pewnych na prowizyi, co stolnik nurski dopełnił cum omni formalitate, i pani skarbnikowiczowa codzień słabsza, zajmowała się już tylko, póki sił stało, wpojeniem w dziecię tych uczuć szlacheckich, których zachowanie w ostatnim potomku tak gorliwie na łożu śmiertelném mąż jéj zalecał.
Nauka nie poszła w las; bo Tadeuszek nabrał wprędce takiéj dumy i takich przesadnych wyobrażeń o wielkości swojego pochodzenia i obowiązków, jakie ono na niego wkładało, iż pan Kornikowski nie przypuszczając, by to mogło być skutkiem samych nauk macierzyńskich, widział w tém działanie krwi! Ze łzami w oczach słuchał on młodzieńca rozprawiającego niemal słowy ojca o rodzinie Siekierzyńskich i unosił się nad cudowném przelaniem się ducha nieboszczyka w syna. Poczém ściskał go serdecznie i odchodził pełen otuchy, że tak wielkich nadziei młodzieniec przepaść nie może, owszem prorokował mu świetne losy, do których osiągnienia, zdaniem jego, brakło tylko jakiegoś trafu, co-by go popchnął na właściwą drogę.
Ten traf jednak nie przychodził! Starano się go sprowadzić i ułatwić mu robotę; ale listy pisane do dawnych rodziny koligatów z prośbą o przyjęcie Tadeuszka na dwór, o posunienie go w świecie, lub zostawały bez odpowiedzi, lub wymówki tylko i grzeczności sprowadzały. A Tadeuszek rósł tak szybko, a matki serce tak biło niespokojem o niego i przyszłość, tém niecierpliwiéj, tém żywiéj, że jéj starość się zbliżała, że codzień słabsza, złamana, już i do kościoła wyjść nie mogła, już większą część czasu przepędzała w krześle z pobożną księgą na kolanach.
Choć i w Siekierzynku nie obfitowała w wygody życia i rozkosze pani skarbnikowiczowa, przecież w porównaniu z Lublinem, był to raj jeszcze; a póki żył małżonek, tyle miała w niego wiary, że jéj się nigdy jutro dla siebie i dziecięcia nie zdawało straszném. Teraz gdy wszystko na nią spadło, a ona nic dokonać nie mogła, tylko cierpiała i bolała, gdy jeszcze nieznany nigdy na wsi niedostatek tysiąca wygódek dokuczać począł, gdy w najdrobniejszych rzeczach oszczędzać się było potrzeba z ofiarą zdrowia i wygód, by Tadeuszek tylko miał zawsze, co zechce; szybko nadbiegła starość, choroba, niedołęstwo. W nogach i w ręku poczęło łamać wdowę biedną, puchły i brzękły kolana, po nocach napadały ją boleści straszliwe, we dnie osłabienie niezmierne, oddech stał się ciężki; a poskarżyć się nie śmiała, bo obawiała się zachmurzyć Tadeuszka i stać się wydatków przyczyną. Dorota poszła po babach szukać leków; zaparzania, okłady, ziółka, wanny, nawet zamawiania choroby, rozwinęły ją tylko silniejszą i straszniejszą codzień. Z anielską cierpliwością znosiła wszystko wdowa, a ze swą księgą na kolanach, z różańcem w ręku modliła się do Boga — o syna tylko. Śmierć o tyle jéj była straszną, o ile samego jednego na świecie zostawiała sierotę, samego wśród tego strasznego zgiełku świata, w którym się potrącają wszyscy, a gdy słabszy na ziemię upadnie, tratują nogami, nie słuchając krzyku. Tadeuszowi młodość, imię, dworek i trzy tysiące złotych zostawiała w spuściznie całéj, a jedynemi przyjaciołmi: Macieja, Dorotę i stolnika Kornikowskiego, który się także pochylał, łysiał, siwiał, pokaszliwał, i często z uśmiechem przepowiadał, że mu czas się wybrać ad patres. Słudzy wielce się niepokoili o swoję panią i nie odstępowali jéj krokiem, szukali ratunku, codzień nową babę, nowego znachora przyprowadzali... ale nic nie pomagało.
W takich okolicznościach doszedł Tadeuszek lat dwudziestu, ale się na mężczyznę nie rozwinął; było to piękne dziecię jeszcze, które zdawało się miéć zaledwie lat piętnaście, tak świeżą była twarzyczka rumiana, tak wzrost mały i siły niewielkie. Zresztą wyglądał raczéj na paniątko, niż na ubogie szlacheckie pacholę. Osamotniony, bojaźliwy, wyrobił sobie charakter właściwy, nic nazewnątrz się nie objawiający; wszystko, co miał, było w nim ukryte; milczący, tajemniczy, unikający przyjaźni, choć łagodny i dobry, zdawało się, jakby się lękał ludzi, jakby czasem nie sądził ich godnemi siebie. Dla wszystkich uprzedzająco grzeczny, nikomu nie dając powodu do zmarszczenia brwi na siebie, z nikim się serdeczniéj nie pobratał, nikogo do serca nie przyjął. Rówieśnicy napróżno usiłowali zbliżyć się do niego; nie odpychał ich, ale się trzymał zdala chłodno i nie powierzał im ani swéj myśli, ani tajemnicy położenia.
To téż w szkole u oo. jezuitów okrzyczano go zimnym i bezdusznym między młodzieżą, nazwano Mruczkiem, a starsi tylko i bystrzejszego wejrzenia nauczyciele dopatrzywszy w tém mocy nad sobą i pewnéj dumy, którychby użyć umieli, silnie go ciągnęli do zakonu. Tadeuszek oparł się zręcznie, nie odmawiając i nie obiecując na jutro... Ówczesne wychowanie niewiele rozwijało człowieka i nie usposabiało go wcale do życia praktycznego, do którego nowicyat odbywał potém po dworach, w wojsku, lub palestrze... o ile jednak nauczyć się było można w jezuickich szkołach, skorzystał z nich sierota. Umiał dobrze po łacinie, tak, że stolnika nurskiego nawet zadziwiał swą wprawą i wyrażeniami dobranemi; innych nauk liznął, ile było można; a podobno najlepiéj przykładał się do matematyki i niepospolitéj nabył biegłości w rachunku.
W życiu domowém, prócz matki, dla któréj był wylany, dla któréj nie miał tajemnic, bo téż się ona nie domagała od niego nic z serca głębiéj pochodzącego; zresztą był przyjacielski ale chłodny... Dla stolnika nurskiego z uszanowaniem, zdaleka, rozruszać mu się wszakże nie dawał i starego przyjaciela domu traktował trochę zgóry. Dorota i Maciej, co go wypiastowali i wykarmili pracą swoją, mieli go za ósmy cud świata, a jego powaga i umiarkowanie wzbudzały w nich szacunek trwożliwy. Spoglądali nań zpod oka, ukradkiem i dziwili mu się tylko.
— Co to będzie za człowiek! — mówiła Dorota — a! a! przejdzie on daleko ojca! choć taki milczący, kubek w kubek jak on, ale niech zagada tylko... jest czego posłuchać!
Maciej miał mu za złe, że niewiele mówił, a zwłaszcza z nim.
— Kocham go — szeptał Dorocie, trąc tabakę zawzięcie — dobry panicz, ale czegoż taki mruk, jakby mu kto gębę zalepił! No! i nieboszczyk nie grzeszył gadulstwem, to prawda, Panie świeć jego duszy... ale taki, gdy człowiek przyszedł i zaczął go wyciągać na słowo, to i odezwał się i poszablankował czasami i posłuchał bywało mojego bzdurzenia. A panicz pokłoni się, zakręci się, uśmiechnie... Dobrze, dobrze, mój Macieju, i znikł! Żeby mu jak drogę zastąpić, znajdzie, którędy uciec ode mnie. Ej szkoda, boćby się mógł taki nieraz i dowiedziéć co ciekawego i poradzić ze mną. Jegomość, bywało w drodze, jak po piasku jedziemy, to i o procesie ze mną pogada. A i to źle, że takoż tabaki nie zażywa, przez to taki delikatny...
Niemniéj jednak Maciej bardzo kochał panicza.
Taki był stan rzeczy, gdy dość niespodzianie pan stolnik nurski jednego poranku wysiadł z kolaski na podwórku Siekierzyńskich i o lasce, suwając nogami, trochę podtrzymywany przez Macieja, który go stante pede tabaczką częstował, kroczył do pokoiku pani skarbnikowiczowéj, a po drodze rozpytywał:
— A jak się tam pani wasza ma?
— Cóż? siedzi, panie stolniku, w krześle; do kościoła już ją biedne nogi nie zawloką, modli się i stęka, starość nie radość. Ot widzę i pan stolnik, nie przypominając, coś na nogi szwankuje.
— E! to tak mi ścierpły w drodze, kochanku...
— Otóżto i mnie od czasu — odparł Maciej — aby cokolwiek, to nogi cierpną...
— A panicz wasz?
— Zdrów, chwalić pana Boga, rumiany; ale delikatny gdyby panienka, już takiéj komplecyi — dodał Maciej — chodzi jeszcze do ojców jezuitów, ale nie wiem po co; bo czegoż on już nie umié? ot żeby jeszcze gdzie na dwór...
— Dla niego nic-potém dworska służba, tam ludźmi pomiatają, rzucają, trzeba nieraz głód, chłód, bezsen i jeszcze batogi pod humor wytrzymać, a jemu to nie rzecz...
— To prawda, gdyby tabakę zażywał, toby się zmocnił — rzekł Maciej — ale cóż kiedy mnie nie słucha...
Stolnik się rozśmiał i wsunął się do pokoju wdowy z niskim ukłonem, z rubasznym żartem; i jak był zwykł zawsze winszować i pocieszać, rozpoczął i teraz. Spojrzawszy jednak na Siekierzyńską, język mu się splątał, tak ją znalazł zmienioną, bladą, ciężko oddychającą. Postawił kij i czapkę w kąciku i szurgocząc nogami, zbliżył się do jéj krzesła.
— A co, mocia dobrodziejko! jakże tam zdrowie acani dobrodziejki?
— Jak widzisz, nie najlepiéj, stolniku, zdaje mi się, że już niedługo pociągnę, nogi mi nie służą, w piersiach taką czuję ciężkość, że mi się i położyć trudno, tylko że dyszę i żyję.
— No! a gdyby się doktora poradzić?
— Daremny to ekspens, panie Pietrze! daremny, co Bóg przeznaczy, tego żaden doktor nie przeinaczy. Podobno przyjdzie spocząć.
— E! fe, fe! nie chcę ja tego słuchać, i nie potom przyjechał, żeby mnie tém częstować. Mówmy o czém inném... a Tadeuszek?
— Zawsze toż samo, kochane, poczciwe dziecko!
— Chodzi do jezuitów?
— Chodzi, bo cóż ma robić? powiedz; myślałam go do palestry wprowadzić, ale taką ma wymowę, cierpiałby wiele od młodzieży, co to zwykła lada czém prześladować.
— Jakże się acani dobrodziejce zdaje, do czego ma ochotę?
— Ja myślę, że do gospodarstwa chyba, to szlachcicowi wrodzona, ale na czémże gospodarzyć? Możeby za te 3,000 wziął gdzie pod bokiem stolnika maleńką dzierżawę.
— Ciężko! ciężko! zresztą pogadamy o tém; gdyby się to dało zrobić, i owszem.
— A cóż tam w Siekierzynku słychać? — spytała wdowa pocichu.
— Co? już tam Wichuła młody jak szara gęś się rządzi i hula! mocia dobrodziejko, hula, aż za uszami trzeszczy, nie na długo mu wystarczy...
Staruszka westchnęła, stolnik wąsa pokręcił, poły kontusza poprawił, obejrzał się i westchnął. Zmiana twarzy i głosu wdowy uderzała go przykro, zląkł się tego widoku i nie pojmował, że na tak oczywistą chorobę nie szukano rady. Jak skoro tylko powrócił Tadeuszek, wziął go zaraz na bok pan Piotr i począł o doktora naglić; syn wymawiał się, że matka nie chciała na to pozwolić, a wdowa choć niby głucha, dosłyszawszy czy domyśliwszy się rozmowy, przerwała ją stolnikowi.
— Mój panie Pietrze! już ja wiem, co mówicie, to darmo. Ot sam się przekonasz, że mi lekarza wcale nie potrzeba.
Jakoż nazajutrz rano, gdy okiennice otworzono, znaleźli ją na łóżku skuloną, z różańcem w ręku, z wyrazem boleści i modlitwy na twarzy, już nie żywą.
Wielki był lament sług, dziecięcia i przyjaciela, a stolnikowi aż krew puścić musiano. Dorota zachodziła się od płaczu. Maciej milczał jak słup, a to u niego najokropniejszą oznaczało boleść. Tadeusz modlił się, klęcząc u łoża.
We dwa dni potém, kilka osób, kilku żebraków i gawiedź próżniacza, wiedli trumnę czarną na cmentarz kapucyński; otwarte okna dworku i woń kadzidła pogrzebowego świadczyły, że tędy śmierć przeszła. Jedna Dorota musiała zamknąwszy oczy swéj pani, pozostać dla pilnowania domu i siadłszy na progu zalewała się łzami, poglądając z góry na powolnie wlokący się sznur żałobny. Stolnik, jakby umyślnie przybyły, żeby pożegnać przyjaciół, z pomocą Macieja, sunął na cmentarz, schylony, drżący, z zaczerwienioném okiem i wpół-otwartemi usty. Zdawało się, jakby bliskie przejście śmierci i jemu ostatek sił odebrało.
Smutne było wyprowadzenie zwłok ze dworku, ale smutniejszy dla wszystkich powrót do niego: jeszcze w pokoju skarbnikowiczowéj stało jéj krzesło, stołeczek pod nogi i poduszki, leżała książka do nabożeństwa, różaniec wytarty jéj ręką i szklanka, którą piła. Dom zdawał się pustką, dotyla to ta w kątku modląca się, milcząca istota życia mu dodawała. Tadeusz powlókł oczyma i wszedł do swego alkierza, a stolnik poszedł za nim płacząc. Maciej chodził z kąta w kąt, nie wiedząc, co robi. Dorota zrywała się z nałogu do roboty i rzucała ją, zakrywając oczy fartuchem.
Stary jednak pan Piotr Kornikowski najpierwszy przyszedł do siebie i począł czynić wszystkim refleksye.
— Dobrze to żałować — rzekł — ale po chrześcijańsku, po chrześcijańsku; nieboszczce Bóg pewnie dał niebo za jéj cnoty, módlcie się za nią, ale myślcie, by i ona spojrzawszy na was, pocieszyła się, że sobie radę dajecie. Co myślisz, Tadeuszu?
— Ja? ja nic jeszcze nie myślę... żal mnie przejmuje.
— Żal żalem, a potrzeba coś postanowić.
— Stolniku, proszę cię, zabaw tu, pomówim późniéj.
Stolnik, choć mu pilno było do gospodarstwa, dla miłości Siekierzyńskich pozostał jednak w Lublinie, ale dopiéro w tydzień mógł się z Tadeuszem rozmówić.
Młody chłopiec przez ten czas płakał i dumał głęboko, na zapytania stolnika nic nie odpowiedział stanowczo, prosił go tylko, żeby mu odebrał 3,000 złotych kapitaliku i do Lublina je przesłał.
— A cóż z tém myślisz? — spytał pan Piotr.
— Jeszcze sam nie wiem — cicho rzekł mu Tadeusz — nie jestem pewien, ale trzeba coś radzić sobie.
— Boćto, kochany Tadeuszu, ostatni twój fundusz.
— Wiem o tém, panie stolniku, ale potrzeba radzić sobie.
— Cóż naprzykład myślisz z nim?
— Sam nie wiem, czas okaże, ale chcę go mieć w ręku.
— Jak wola twoja! nie chcesz mi powiedziéć, nie napieram się, choć stary przyjaciel ojca i opiekun wasz, miałbym do tego prawo, ale... jak chcesz...
Trochę urażony pan Kornikowski dokończył lampeczki wina, wziął kij i z Maciejem poszedł do dominikanów; gdyż do drzewa krzyża św. szczególne miał nabożeństwo.
Ani tego dnia, ani nazajutrz młody chłopiec nie dał z siebie wydobyć tajemnicy, jeśli tam jaka była; myślał, chodził, a przed stolnikiem wymawiał się, że jeszcze nic stanowczego nie postanowił.
Po śmierci skarbnikowiczowéj zmieniło się bardzo życie we dworku; wprawdzie Maciej z Dorotą pozostali na czele gospodarstwa, ale oboje nie mieli do kogo słowa przemówić, bo Tadeusz całe dni sam na sam, jak ojciec chodził po izbie i milczał na pytania, a do rozmowy nie zachęcił. Musieli tedy starzy sami z sobą pocichu stękać i boleć, przypomnieniami się karmić i pocieszać tém, że i im niedaleko już było do końca. Po wyjeździe stolnika, pan Tadeusz coraz rzadziéj siedział w domu, wychodził z rana, wszedł na chwilę, by co przekąsić, i znowu go do późnéj nocy nie było. Ale gdzie był i co robił w mieście, nikt nie wiedział.
Maciej był niezmiernie niespokojny i ciekawy, ale żeby i chciał śledzić, to już swemi nogami nie podążyłby za paniczem. Dorota zgadywać nie myślała, ona wierzyła, że, co zrobi, to będzie dobrze.
W istocie Tadeusz błąkał się tylko po ludném naówczas i gwarliwém mieście trybunalskiém i chodził obcy wszystkim wśród tłumu jak w lesie. Widok ludu, ścisku, wrzawy i życia tego czynnego mimowolnie go rozrywał. Zachodził modlić się do kościołów, posłuchać mecenasów na trybunale, spojrzéć na deputatów kolasy, na pańskie dwory, na palestry igraszki... to znowu ginął w ulicach żydowskich, błąkał się wśród sklepów i czasem wybiegał aż za miasto.
Myśl jego rzadko wprawdzie czepiała się widzianych przedmiotów, rzadziéj jeszcze zabiło mu serce, ale oczy się bawiły, męczył ciało i smutek odbiegał.
Często napotykała go liczna młodzież lubelska, zaczepiała, ale grzecznie pozbywał się towarzyszów. Najulubieńszą jego przechadzką było: przebiedz Krakowskie przedmieście, przejść pod bramą starą, minąć ratusz, spuścić się na Grodzką i resztą brudnego miasta wynijść w pole, na wzgórza. Stamtąd widział jak na dłoni i zamczysko i gród i wieżyce i domy, a położywszy się na trawie, godziny całe pędził w nierozplątanéj zadumie. Nieraz wejrzenie na siebie napawało go smutkiem, czuł się czémś większém od innych, a tak zapomnianym, tak w tłumie zmalałym i nikczemnym, że gdyby go kolasy i konie stratowały wśród natłoku, niktby nie wiedział nawet, kogo rozbito. I gdyby zginął, nie spytanoby o niego, bo prócz Macieja i Doroty, któż się nim zajmował?
Jakby dla dodania sobie goryczy, wznosił się potém myślą do czasów ubiegłych, do znaczenia przodków swoich, do ich bogactw, do wielkości i pytał siebie: — Czy ten upadek był zasłużony, czy był już niepodźwignięty?
Lecz któż tam policzy myśli jak chmury różnofarbne i, jak one, w coraz nowych występujące kształtach? Dość, że gdy powracał, to mu się smutek piętnował na czole i spuszczona głowa świadczyła, że coraz więcéj tracił nadzieję. A dotąd nie przyszło mu jeszcze nic postanowić na przyszłość, nie znalazł środka podźwignienia się, nie widział zawodu dla siebie... Czekał na traf szczęśliwy!
Jednego razu, gdy późną jesienią wyszedł poswojemu za miasto i na wzgórku znajomym usiadłszy, poglądał na stary Lublin, ujrzał przy sobie zabawną figurkę, która krążyła, krążyła krząkając, aby o sobie oznajmić wcześnie, i zbliżyła się nareszcie z dość grzecznym ukłonem.
Był to niski, otyły, rumiany człowieczek, z pękatym brzuszkiem, z wiszącym podbródkiem, z zwiesistym wąsem szpakowatym, ruchawy, żywy, spoglądający tam i sam oczkami, w których się spryt malował. Miał na sobie ze ślicznego sukna zielonego kontusz z galonami, obszyty dla chłodu kunami dokoła i spięty na pętlice zielone ze złotem, buty ciemno-fioletowe, takiż żupan jedwabny pod szyję, a w ręku trzcinę z gałką złocistą, którą za plecami trzymał w założonych na plecy dłoniach obu.
Z oczu patrzała mu ciekawość, ale widać było razem, że nie śmiał się impetycznie naprzykrzać pytaniem, choć język mu świerzbiał, szukał powodu do zagajenia rozmowy. Zbliżył się trochę, stanął, popatrzał, uśmiechnął i spojrzał na miasto, krokiem postąpił jeszcze, a widząc, że się Tadeusz nie oddala, począł:
— Prawda, panie, że stąd pięknie na nasze miasteczko spojrzeć?
Wielkich ceremonij, z jakiemi podżyły człowiek przystępował do młodzieńca, inaczéj sobie wytłómaczyć trudno, chyba postawą hardą Tadeusza, jego posępną miną i wcale starannym żałobnym ubiorem, jaki miał na sobie, tak, że go wziąć było można za kogoś zamożnego, a zamożność, bogactwo tak imponuje!
Tadeusz spojrzał, podniósł się nieco i może rad rozmowie, odpowiedział:
— W istocie, piękny widok.
— A dla mnie to i nie dziw — mówił jegomość w kunach — bom już stary, podtuptany, czas mi spoczywać i to moja rodzina; ale młodemu, jak pan dobrodziéj... i zapewne obcemu?
— Nie jestem tu obcy, od dzieciństwa żyję w Lublinie.
— Ja-m się tu i urodził — kończył stary siadając już nieco opodal i spierając się na lasce — i miło sobie tak z góry spojrzawszy odświeżyć w pamięci, co to się przebiedowało, przeżyło, przechorowało.
Tadeusz tylko spojrzał na rumianego i dostatnio ubranego jegomości, jakby się dziwił, że i on o biedzie mówił; domyślił się znaczenia tego wejrzenia stary i dodał:
— Boć to człowiek niezawsze był tak rumiany i otyły i niezawsze miał czém tak uczciwie grzbiet okryć... ach! ach!
To mówiąc westchnął i zamilkł.
— Gdyby to nie było niedyskretnie — dodał po chwilce — przyznaję, że oddawna postrzegam pana chodzącego po mieście i za miasto, tak jakoś zadumanego i bez celu, że mnie chętka bierze spytać, co téż pan w Lublinie porabia?
— Ja? nic! — odparł Tadeusz krótko — chodzę i myślę...
— I zapewne czekasz pan na kogoś, na coś? — spytał stary — ale przepraszam za ciekawość.
— Nic nie szkodzi — odpowiedział powolnie i unikając jąkania Tadeusz, któremu wesoła twarz i dostatek oznajmujący ubiór nieznajomego dość się podobały. — Nie mam żadnego zatrudnienia, nie czekam na nic i na nikogo.
To mówiąc westchnął.
Stary, który miał wyraźny świerzb języka, zamilkł przecie na chwilę i dodał jakby ogólnikiem:
— Dziwna to rzecz młodość bez zajęcia... o! gdyby to mnie drugi raz dał Bóg siły i wiek po temu.
— Cóżbyś pan robił? — spytał Tadeusz ciekawie.
— Co? rozpocząłbym życie drugi raz od początku jak pierwsze...
— Jakto? więc nicbyś pan w niém nie poprawił i nie zmienił, tak z niego jesteś rad?
— A doprawdy, że podobno na jotę-bym nie chciał innego nic nad to, co-było.
— Rzadkie szczęście! — odparł z westchnieniem Tadeusz.
Gdy to mówił a zmierzch padać poczynał i do miasta, chcąc zawczasu przejść przedmieścia, wracać czas było, powstał młody człowiek, podniósł się i stary przychodzień i powoli kroczyli ku miastu. W drodze mówili jeszcze o obojętnych przedmiotach, o trybunale, o deputatach, o głośnéj sprawie, którą odsądzać miano nazajutrz, a o któréj cały Lublin mówił, bo strona jedna chciała koniecznie dwóch deputatów jakim sposobem w kwaterze strzymać, by na sesyi nie byli, i o to się nawet przez doktorów starano... nareszcie nieznajomy w kontuszu z kunami, na Grodzkiéj ulicy rozstał się z Tadeuszem i wszedł powoli do pięknéj kamienicy naprzeciw świętego Michała...
Nazajutrz Tadeusz, zapomniawszy prawie o spotkaniu, swoim zwyczajem ku wieczorowi pociągnął za miasto i opodal trochę od wczorajszego stanowiska, położył się znowu na trawie. Nie wyszedł kwadrans, a jegomość w kunach ukazał się mimo przechodząc, i puścił się daléj powoli na przechadzkę, skłoniwszy zlekka Tadeuszowi. W pół godziny był z powrotem i znowu zawiązała się rozmowa, z któréj Siekierzyński dowiedział się tylko, że dwaj deputaci wzięli w winie lekarstwo, które im na sesyę przybyć nie dozwoliło i strona przebiegła wygrała; lekarstwo szkodliwém nie było, mogło być nawet żołądkom pomocném, ale było... dla deputatów niewygodném...
W kilka dni potém, choć oba nazwisk swoich nie wiedzieli, młody człowiek i wesoły tłuściutki staruszek, spotykając się niemal codzień, bo zdaje się, że oba nie mieli nic do czynienia i zarówno lubili przechadzkę, poznajomili się poufaléj. Stary siadał na trawie przy młodym chłopcu, że gawędzić lubił, a kontentował, się byle go słuchano, miał zaś zawsze coś nowego do powiedzenia, więc poczynał zabawne często opowiadania, a nie skończył aż mrokiem. Nie pytał on nigdy Tadeusza, kto był, ani Siekierzyński śmiał go badać, ale jednego wieczora, spoglądając na oddalone miasto, gdy się przebrało gawędy, stary westchnąwszy, takie opowiadanie rozpoczął:
— Otóż muszę nareszcie waćpanu powiedzieć, kto jestem, choć możeś i nie ciekawy, ale moje życie by najobojętniejszego może zająć, pochlebiam sobie, bom się nie wykołysał w dostatkach i co mam, winienem Bogu i sobie. A z łaski bożéj kawałek chleba mam porządny i niejeden magnat, co z wielkim dworem na trybunał się wlecze, nie pochwali się tak czystą fortuną, jak moja. Otóż jak mnie waćpan widzisz, wszystko to winienem sobie.
— Szczęściu — dodał Tadeusz.
— Jużciż zapewne — odparł stary — ale żeby mi się bardzo na świecie wiodło, nie powiem, bo i biedy zażyłem; tylko żem był uparty jak kozioł i powiedziawszy sobie, że będę bogaty, pótym pracował, aż nim zostałem.
— Dobrzeby to, gdyby dość było to sobie powiedziéć.
— Posłuchajże waćpan: ojca mojego nie pamiętam, matkę tylko biedaczkę cokolwiek sobie przypominam, była ona, czego mi nie wstyd wcale, przekupką i siadała ordynaryjnie pod krakowską bramą z jabłkami, potém koło jezuickiego kolegium, którędy zwykli byli przechodzić studenci do klas.
Tadeusz zarumienił się widząc, z kim ma do czynienia, ale ciekawość go wstrzymała i słuchał.
— Cały mój fundusik był kilkadziesiąt złotych podobno i to Bóg wie, czy i tyle warte były nasze ławeczki, króbki, koszyki, trocha rupieci, łachmanów i zapas buczyny, jabłek, gruszek, śliwek, wiśni, wedle pory roku. Jak zapamiętam, chodziłem bosaka, w szaréj koszulinie, rzadko mając czém głowę zawinąć i karmiłem się nadgniłemi owocami i polewką domową, którą dopiéro wieczorem gotowała matka dla mnie i dla młodszéj siostry, która wkrótce umarła z ospy. Mieszkaliśmy w loszku na tyle Grodzkiéj ulicy, w izbie ciemnéj i wilgotnéj, sklepionéj, o jedném oknie nad ziemią samą, często śmieciem zarzuconém, bez podłogi, a w deszcz wody pełnéj. Mieszkaliśmy, to się tylko tak mówi; bo matka i ja ledwieśmy trochę nocy tam przepędzali, a cały dzień od świtu do późna, czy mróz, czy wicher, czy zamieć, czy skwar, potrzeba było pod bramą siedzieć i czekać kupujących. Że nie było mnie z kim zostawić, chodziłem z matką zawsze, odziany jakotako, grzejąc ręce nad garnkiem z węglami zimą, chłodząc się murem zimnym w skwary i gapiąc się na ulicę.
Ciężkie to były życia początki; jak je wspomnę, ciarki po mnie chodzą, biedna matka chora była, niecierpliwa i za najmniejszą rzecz nie żałowała mi szturchańców, rózek i łajania. Ja to znosiłem milcząc, a myślałem sobie: jak zdużam, to pójdę pracować i nikt na mnie krzyczeć nie będzie i będę sam sobie panem. Ta myśl pocieszała mnie w dzieciństwie, z którego prędko wyszedłem, bo w latach dziewięciu już nosiłem koszyk z piernikami po mieście, groch młody, ogórki i tym podobne łakocie... Raz, gdy trochę podchmielony mecenas jakiś szedł ulicą i koło kościoła jezuickiego wysunął mu się z zanadrzy plik papierów, ja-m go podjął i pobiegłem za nim. Bardzo był rad ze znalezienia zguby i dał mi dwa talary za to. Schowałem je, nic nie mówiąc o nich matce, a nazajutrz wiedząc już, gdzie czego dostać, kupiłem sobie dobry koszyk, krajkę mocną, stare szare płótno wyciągnąłem u matki i zamiast pójść z nią do ławki, puściłem się w miasto, kupiwszy zielonego grochu i ogórków, za które dałem na ogródku za miastem trzy złote. Cały dzień chodziłem od kapucynów do krakowskiéj bramy, wywołując mój towar, i wieczorem miałem pięć złotych w węzełku, trochę grochu przywiędłego i pewną nadzieję, że sobie już dam rady.
Trafiało się, że dla swywoli uciekałem nieraz od matki i dopiéro wieczorem powracałem do stancyi pewien dobrych szturchańców, ale razem i wieczerzy; mrokiem i teraz ale z koszykiem na plecach i dumą w duszy, udałem się do sklepiku. Matka już stała w progu, jakby na mnie czekała, i jak mnie tylko zobaczyła, podniosła miotłę ogromną, dając mi znać, co mnie czeka. Ale nie zląkłem się, bo wiedziałem, że mi przebaczy... Jakoż zobaczywszy mnie z koszykiem i wesołą twarzą, osłupiała, zdawała się w początku nie poznawać, wreszcie odezwała się: — A to co, Michałku? — Zejdźmyno, to ja matuni wszystko rozpowiem jak było — odpowiedziałem ufny w siebie i powoli zlazłem za matką do loszku, zdjąłem koszyk, siadłem na wywróconém wiadrze i tak począłem od dwóch talarów moich, aż do zarobku dziennego, dodając: — Otóż zobaczycie, teraz już ja i matuni i sobie na chleb zarobię i nie bójcie się!
Matka tak była zdziwiona, uszczęśliwiona i przejęta tym niespodzianym moim rozumem, że mnie aż w głowę pocałowała i rozpłakała się z radości... Nastawiła prędko wieczerzę, a gotując ją, po kilka razy patrzała moich pieniędzy, rozpytywała mnie i powtarzała sama do siebie:
— No! co sprytny, to sprytny!
I nie wytrzymała przez wieczór, poszła zaraz do sąsiadek pochwalić się synem, sprowadziła starą Kasprową i starą Frankową i kazały mi znów opowiadać, jak to było, kto mi to poradził, jak ja tego dokazałem.
Następnych dni matka sobie siadła pod bramą, a ja poszedłem znowu po krakowskiém i tak powoli dałem się poznać, że już w parę tygodni miałem sobie przedaż zapewnioną.
Potém, że mi się zieleniny nie podobały, bo to psująca się rzecz, zacząłem handlować różnemi drobnostkami, zabawkami dziecinnemi, szpilkami, tasiemkami, igłami... A żem pracować lubił, wesoło witał kupujących, czasem potrzebnym pokredytował, jakoś mi dobrze szło, tak, że cośmy z matką przeżyli, to przeżyli, a jeszcze około sta złotych miałem zapasu.
Pamiętam, że już naówczas chodząc koło sklepów, mówiłem sobie: chybaby Bóg nie łaskaw a ja sklep miéć muszę, i taka mnie ambicya opanowała, żem pracował i grosz do grosza składał niezmordowanie, aż w ostatku udało się, jeśli nie sklep miéć swój, to choć budkę koło św. Ducha, gdziem z początku szkaplerze, paciorki, obrazki, medaliki, książeczki i różne terefelki trzymał. Matka zawsze jeszcze siadywała choć stara nad swojemi jabłkami, chociem ja jéj to perswadował, ale próżnować nie lubiła, przywykła kłócić się ze studentami i takie to już było jéj życie. Bywało jak zachorzeje, a zmuszę ją, żeby w domu w cieple posiedziała, to tak nudzi, że rady sobie dać nie może, wstaje, do okna chodzi, stęka i nazajutrz nieboga wlecze się z garnkiem znowu na swoje miejsce. Chciałem, żeby sobie w mojéj budce ze mną przesiadywała, ale nie mogła: studenci ją wszyscy i ona wszystkich znała doskonale i już żyć bez siebie nie umieli. Ta wrzawa chłopaków, spory z niemi, ciągła baczność, żeby jéj nie okradli, ożywiały ją i odmładzały. Śmiała się, gdy ją nazywali Cybelą i gniewała się sądząc, że to znaczyło cybulę poprostu, któréj nie sprzedawała; domagała się, żeby ją lepiéj przezwali jabłkiem lub gruszką, ale wszystkie pokolenia studentów znały już ją pod tém nazwiskiem. Mnie tymczasem szło bardzo dobrze i nie pamiętam w życiu szczęśliwszych chwil nad te, które spędziłem nosząc w koszyku na plecach nadzieje, sadząc je w budce obok siebie. Dobiłem się późniéj wszystkiego, czegom tylko żądał; ale mniéj mnie to uradowało, niżeli marzenia dziecinne... nie było téż już i poczciwéj staréj matki, by się z nią podzielić dostatkiem. Staruszka siedziała, póki tylko mogła, u bramy kolegium jezuickiego, a gdy już zwlec się nie potrafiła na stanowisko, jednego dnia jesieni przechorowała dwie doby i zasnęła nazawsze... Możeś pan widział piękny kamienny nagrobek na cmentarzu dominikańskim, z koszem owoców na wierzchu wyrobionym, jest to pomnik mojéj matki...
Sam jeden pozostawszy, pracowałem daléj i z budki pod św. Duchem wprędce przeniosłem się do najętego sklepiku naprzeciwko ratusza, a sklepik to już był, co się nazywa, nie wielki, ale zaopatrzony dobrze w korzenie, cukier, kuchenne przyprawy i t. p. Ale że to się jeszcze z niewielkiego grosza kupowało od hurtowników, zysk nie był znaczny i musiałem powoli dorabiać się, nim doszedłem do tego, że sam sobie towar mogłem sprowadzić. Z dwóch talarów rzuconych mi przez mecenasa podchmielonego, w krótkich latach przyszedłem do dwóch tysięcy talarów gotówki i zapasu sklepowego... Prawda, że mi się wiodło, ale trochę się i pochwalić tém mogę, bo i wagi i miary pilnowałem, nikogom na grosz nie oszukał i oszczędzałem w początku jak ostatni sknera — a zrobiłem był sobie ślub, który dotychczas dopełniam, dawać każdemu ubogiemu, którego spotkam, nie mniéj ni więcéj grosz, na pamiątkę mojego własnego ubóstwa. Może i ta moja jałmużna dała mi szczęście, ale to pewna, że szkody nie miałem nigdy ani od złodzieja, ani od pożaru, ani z oszukaństwa złych ludzi, i powoli, powoli, ot z urwisa ulicznego, włóczęgi, któryby mógł przepaść na wieki, wyszedłem na mieszczanina, na hurtownego kupca, kupiłem kamienicę, ożeniłem się dobrze, dziatki mi się hodują i dostatek powiększa. A w dodatku powiem waćpanu, że jestem radcą miasta Lublina i ludzie mnie uważają i kiedy król nieboszczyk przejeżdżał przez nasze miasto, trzymałem baldachim u krakowskiéj bramy...
Tadeuszek wysłuchał cierpliwie całego opowiadania, a gdy skończył kupiec i powstał, rzekł tylko sucho i zimno:
— Bardzoś pan był szczęśliwy! i ciekawa to istotnie historya!
— A morał jéj — dokończył pan Michał — że aby człowiek chciał pracować, to na świecie się poprze...
Ostatnie słowa zdawały się wymówione z pewnym zamiarem; jakoż utkwiły dobrze w głowie Tadeusza, który zamyślony powrócił do dworku i część nocy potém z wielkiém zdumieniem i niepokojem poczciwéj Doroty i Macieja, chodził mocno zadumany po swojéj izdebce. Wielka w nim odbywać się musiała walka, bo widoczne na twarzy malowało się wzruszenie: czoło to rozjaśniało się, to chmurzyło, oczy błyskały i mgłą się zasuwały, chodził żywo i stawał i liczył, i nad rankiem położył się nierozebrany z jakiémś silném postanowieniem. Nazajutrz jak świt, znikł znowu ze dworu i poszedł w miasto, tymczasem poczciwi słudzy bardzo o niego byli niespokojni, zwłaszcza stary Maciej. Zeszli się oboje w kuchni i udzielali sobie wzajemnie swoich domysłów i postrzeżeń.
— Milczy i chodzi — mówił Maciej — to źle, bardzo źle, uważałem, że i nieboszczyk przed śmiercią najwięcéj chodził i milczał uparcie. Człowiek, co nie gada, musi być chory. Wolałbym, żeby się gniewał, łajał, bił zresztą, ale tak słupem niemym z kąta w kąt się przesuwać, to już coś niedobrego. Ale co tu radzić?
— Co radzić?.. — odpowiedziała Dorota, która od niejakiego czasu wpadła w nadzwyczajną pobożność — modlić się i Pana Boga prosić.
— Ać! zapewne! — rzekł Maciej — Pan Bóg — ojciec sieroty, ale trzeba sobie radzić i samym, jużciż z założonemi rękoma siedząc, tabaka się sama nie utrze. Możeby dać znać stolnikowiczowi...
— Albożeście to nie uważali, że on i ze stolnikiem tak mruczek, jak z nami, i co się go naprosił, żeby mu powiedział, co zrobi z temi pieniędzmi, które chce odebrać, nie uprosił przecie, nawet trochę markotny odjechał. Już to taka natura... Słuchaj, Macieju, a gdybyśmy sprobowali dojść, co to on po całych dniach robi?
— A kto się z nim zejdzie! — odparł Maciej — ja coś tak suwam nożyskami jak nie swojemi, coś mi się zrobiło... i wy.
— E! nie gadałbyś; ja jeszcze dwie mile ujdę codzień po mieście.
— A wieczorem się skarżycie?
— Bo to taki bruk niegodziwy w Lublinie! bywało w Siekierzynku co się człowiek nadrepce, a nogi nie zabolą.
— Oto to musi ten bruk i mnie szkodzić — przerwał Maciej — ani chybi bruk, bo od roku nogi jak kłody...
Nie spostrzegli się oboje, że lat kilkanaście upłynęło od wyjazdu z Siekierzynka, biedacy!
Z tych długich narad nic nie wynikało; Dorota sobie, Maciej sobie probowali rozgadać się z Tadeuszem, ale on ich zbywał ni tém ni owém, a coraz mniéj w domu siedział. Zwłaszcza gdy stolnik umyślnym pieniądze odesłał, przy obszernym liście naszpikowanym łaciną i sentencyami, Siekierzyński zaraz nazajutrz znikł jeszcze raniéj z domu i nie powrócił aż w nocy, uznojony, zmęczony, jak gdyby z dalekiéj powracał wędrówki. Potém aż do dnia coś pisał, notował, papiery układał i znowu ledwie się na jutrznię ozwał kapucyński dzwonek, otworzył drzwi, zawołał Dorotę, żeby je za nim zamknęła i na cały dzień uszedł.
To niewytłómaczone postępowanie do reszty zniepokoiło poczciwych sług, i Maciej nogi sobie spirytusem wysmarowawszy, postanowił ruszyć na zwiady po mieście, czy téż nie spotka go gdzie i nie zobaczy, co robi. Nie bez przyczyny bowiem od dwóch dni obiadu w domu nie jadł, i zapowiedział Dorocie, żeby sobie tylko gotowali, bo chyba na wieczerzę będzie mógł powrócić.
Oglądając się, rozgadując po drodze, wstępując do otwartych kościołów, stary Maciej powlókł się o kiju od krakowskiego przedmieścia, od kapucynów począwszy do Grodzkiéj aż ulicy; zawrócił się potém ku dominikanom i jezuitom, ale napróżno oczy wytrzeszczał, nigdzie Tadeusza nie odkrył. Uparty, cały dzień tak błąkał się ze swemi pęcherzami pełnemi tabaki, rozpytywał ludzi, śledził, nadaremnie. Sprzedał tylko kilka funtów maciejówki, napił się miodu u Indyka (tak zwano szynkownię u żydowskiéj a raczéj Grodzkiéj bramy) i mrokiem już przyszedł nazad z niczém. Dorota postanowiła nazajutrz sama w ślad pójść za swoim paniczem.
Nocką już przyszedł on do dworku, kazał sobie dać wody do umycia, która, jak uważała Dorota, była czegoś dziwnie ciemna, jak gdyby się panicz czém powalał, zjadł trochę nawarzonego krupniku i chleba kawałek, zapisał coś sobie i spać się położył. Ledwie na brzask było, już posłyszeli starzy, że ognia krzesał, ubierał się i zabierał do wyjścia, a Dorota, która dla pewności ubrana spać się położyła, poniosła mu piwo grzane, za które jéj podziękował z uśmiechem dawno niewidzianym, ale pił je, już w opończę się uwinąwszy, w czapce na głowie i poparzywszy rękę z pośpiechu, umknął z domu jak złodziéj. Stara Dorota, któréj ciekawość sił dodawała, w minutę pobiegła za nim, ale go już spostrzegła daleko przed sobą, a że musiała unikać, by jéj nie zobaczył, i kryć się w pustéj jeszcze ulicy, straciła go z oczu koło ratusza — błądziła, błądziła i z niczém, jak Maciej, powróciła.
Wielki to był tryumf dla starego stangreta, który dowodził, że wszystkie śledzenia będą próżne.
— Zobaczymy — odpowiedziała kobieta — zobaczymy... jutro ja się lepiéj jeszcze nasadzę...
Jakoż następnego poranku trochę więcéj dowiedziała się Dorota, zobaczyła go bowiem koło ratusza wchodzącego do jakiéjś kamienicy, w któréj znikł. Czekała, czekała długo, czy z niéj nie wyjdzie; koło południa poszła wewnątrz, ale z wielkiém strapieniem przekonała się, że kamienica była przechodnia.
Maciej śmiał się do rozpuku, ale trzeciego dnia zaparłszy dobrze dworek, sam poszedł z Dorotą; znowu Tadeusz wszedł do téj-że kamienicy, z któréj jednego wyjścia pilnowała służąca, drugiego stangret. Stali tak niezmiernie długo i nie zobaczyli go wychodzącego. Dorota utrzymywała, że go Maciej prześlepił, on, że się ona zagapiła, pokłócili się mocno i powrócili do domu. Staremu przyszło na myśl zasadzić się już wieczorem, azali on po mroku z tegoż miejsca wychodzić nie będzie; potém śledzić, co on może robić w téj kamienicy. Jakoż zwycięsko przyszedł oznajmić Dorocie, że panicz cały dzień w téj kamienicy siedział i o mroku dopiero, uwinięty w opończę, wysunął się temi drzwiami, któremi wchodził.
Pozostawało tedy dojść, co go tam ciągnęło i czém się cały dzień zajmował, a tu Maciej ofiarował się na zwiady ze swoją tabaką. Nazajutrz więc około godziny dziesiątéj wybrał się, opatrzywszy w pęcherze pełne maciejówki i począł logicznie od dołu kamienicy, która miała dwa oprócz tego piętra. Na dole był tylko sklep korzenny jakiegoś kupca Falkowicza, zdawało się nowo założony, bo i tablicę miał świeżą i dawniéj go jakoś nie widział Maciej, choć często tędy przechodził; z drugiéj strony mieszkał szewc, którego głos donośny rozlegał się daleko; nazywali go Tubą, a to nazwanie dali mu studenci, bo nie było chwili, żeby jego krzykliwe i namiętne wołanie nie rozlegało się aż w podwórzu. Nie zaglądając do sklepu Maciej, zaszedł do Tuby, sprzedał mu ćwierć funta tabaki na próbę i kroczył na górę; znalazł tam jedno mieszkanie zamknięte, w drugiém umarłego na marach staruszka jakiegoś, u którego trumny kilkunastu wnuków klęczało. Na drugiém piętrze mieszkał jakiś prawujący się szlachcic, u którego właśnie pili na zabój na konferencyi znajdujący się prawnicy, i młode małżeństwo zajęte pilnie swojém szczęściem i gospodarstwem. Nigdzie śladu Tadeusza nie dostrzegł stary, i jedno tylko zamknięte mieszkanie zostawało nierozpatrzone. Chcąc się o nie rozpytać, wszedł na dole do sklepu Falkowicza; siedział tu kupiec, sam obmotany opończą, w kapuzie na głowie, jakby chory, i trzymał chustę przy twarzy, osłaniającą mu ciemne, brunatne lice — siwowaty włos z pod czapki się wymykający, zgarbione plecy świadczyły o wieku mieszczanina. Na widok wchodzącego Macieja, pan Falkowicz wstał, coś mruknął nie odejmując chusty od twarzy i postąpił ku niemu, ale wpatrzywszy się zapewne w liche jego ubranie, bo Maciej od wyjazdu z Siekierzynka dodzierał stare opończe i drelichowe katanki, odsunął się szybko i usiadł, dając znać, że cierpi.
— Nie zażywacie tabaki? nie potrzebujecie maciejówki? — spytał stary — doskonała tabaka! jak Boga kocham, proszę sprobować? Pan cierpi na zęby, niéma nic lepszego jak płukać i myć tabaką... proszę sprobować.
Ale kupiec odtrącił pęcherz otwarty ręką i usunął się kiwając głową, a nie mówiąc ani słowa.
— Pan nie zażywa? — spytał Maciej niechętnie.
Falkowicz głową kiwnął i głębiéj jeszcze cofnął się w ciemny kąt kramu swego, jakby mówił:
— Dajcie mi pokój.
— To jak wola, nie napieram się — mówił stary — boć nie chwaląc się, tabaka jakiéj drugiéj w Lublinie niéma; żydzi farbują krwią, mieszają popiół, szczecinę, szkło i Bóg wié co, a moja czysta! ale jak nie, to nie. Mam i tak odbyt wielki, ledwie nastarczę; prosiłbym tylko pana kupca powiedziéć mnie, kto tu mieszka w téj kamienicy na górze, gdzie drzwi zamknięte, naprzeciw nieboszczyka!
Na to pytanie zmieszał się Falkowicz, spuścił głowę i zpod chusty grubym przez nos głosem odpowiedział niecierpliwie:
— Ja... ja!
— A! bardzo przepraszam, proszęż dać pieprzu za trzy grosze.
Na to żądanie poparte rozwiązaniem węzełka, z którego Maciej dostał trojaka i położył na stole, zawahał się Falkowicz, może dlatego, że go zęby bolały, a żądanie było maleńkie, ale wkrótce jakby się namyślił, obwiązawszy się chustą, chwycił szufladę pieprzu, nasypał go na papier, odważył, zawinął i oddał Maciejowi, wpuszczając monetę do innéj szuflady. Tego dopełniwszy, stęknął, siadł, podparł się, jakby mówił: — Idź-że waszeć sobie. — Macieja wszakże niełatwo było się pozbyć; i nim do kieszeni stosownéj wpuścił kupiony pieprz, zaczął rozmowę znowu.
— A to widzę nowy sklep, bo ja tu mieszkam w Lublinie od lat trocha, a jeszcze go nie widziałem...
Kupiec milczał, kiwnął tylko głową.
— Piękny sklep, co się zowie, tablica ślicznie malowana! i dostatek widać towaru... No! daj Boże szczęście... pan to pewnie z innéj ulicy tu się przeniósł?
Falkowicz znów głową tylko dał znak potakujący.
— I miejsce to dobre, niéma co mówić, sam przechód, kamienica na drodze, blisko ratusza, w środku miasta, pozycya doskonała, powinszować! A imbieru u pana dostanie?
Falkowicz wskazał na szufladkę.
— Psi! si! wszystko jest! ślicznie! ślicznie! kłaniam się panu i kłaniam!
I widząc, że uparty kupiec milczy, ciągle się chustką zasłaniając, rad nie rad uszedł.
— Dziwny to jakiś kupiec — mówił po drodze — milczący, chory, stary... Nie zrobi wielkich rzeczy, jeśli tak go będą ciągle zęby bolały; towar trzeba chwalić, kupującego zapraszać; ja z moją tabaką, co gęby nastudzę, a ledwie radę dam... Milczkiem to tylko na lisa polować dobrze... Bóg z nim. Ale radbym wiedziéć, co się z tym paniczem dzieje... Dorota będzie śmiać się ze mnie, że nic nie doszedłem, ale doprawdy chyba go tam dziś niéma? Kupiłem jéj za to pieprzu i tanio i pachnącego.
Powróciwszy do dworku, Maciej najsumienniéj i najobszerniéj się wytłómaczył ze spraw swoich, oddał Dorocie funcik z pieprzem, nad którego taniością i gatunkiem wydziwić się nie mogła, i z westchnieniem usiadł, zeznając, że pana Tadeusza nie rozumie i nie wié, co się z nim dziać może.
— Jeśli chcesz wasanna — dodał z przekąsem — poprobuj jutro sama, może czego dojdziesz?
Dorota ruszyła ramionami.
— Daj mnie pokój! — odpowiedziała — dobrze tylko i to, żeś taki dobry sklep odkrył; jak mi czego będzie potrzeba, to do niego pójdę, bo po pieprzu wnoszę, że tam taniéj jak gdzieindziéj.
Najdziksze więc robiąc domysły, słudzy pozostali w niewiadomości obrotów swojego pana, a jak w początku jego postępowanie zdawało im się bardzo dziwne, tak późniéj przywykli do jego wycieczek całodziennych, że przestali się niemi niepokoić. Tadeuszek zaś najregularniéj znikał zrana bardzo i nie powracał aż późnym wieczorem, coraz mniéj przebywając we dworku, w którym dwoje tylko starych samotnie życie pędziło.
W kilka tygodni Dorocie potrzeba było różnych ingredyencyj kuchennych i z koszykiem udała się do sklepiku Falkowicza dla zakupienia ich. Niemniéj jak Macieja zdziwił ją osobliwszy milczący kupiec, zawsze prawie obwinięty chustką, śniadéj płci i siwych włosów, niecierpliwy, pół słowy zbywający, ale sumienny w przedaży, wadze i cenie. Żadnym sposobem nie udało jéj się zawiązać z nim rozmowy; ale z kilku jego wyrazów stłumionym wyrzeczonych głosem, Dorota zmieszana zdawała się rozpoznawać zmieniony, a przecież znany jéj dobrze dźwięk głosu. Wzruszona i niespokojna, jęła się przypatrywać, siedziała długo, szpiegowała nowego przemówienia, ale już Falkowicz ust nie otworzył i choć ciągły był napływ potrzebujących, ciągła sprzedaż towaru, zbywał przychodniów milczeniem. Dorota stała drzwiami zasłoniona długo i próżno przypatrywała się przez szparę starcowi i pojąć nie mogła, co się jéj przymarzyło.
W istocie dziwne miała przywidzenie; zdało jéj się, jakby słyszała wykrzywiony niezręcznie, stłumiony umyślnie głos Tadeusza; ale sama się z tego potém śmiała, tłómacząc sobie dziką myśl swoim niepokojem o wychowańca. Falkowicz był tak stary i siwy, śniadéj płci, niski, gruby! A wreszcie cóż być mógł za stosunek kupca z dzieckiem rodu Siekierzyńskich! Tylko widziany kilka razy i znikający w téj kamienicy Tadeusz dawał do myślenia Dorocie... że kryjówka młodego człowieka i ten głos osobliwszym sposobem w jedném się miejscu zbiegły.
Wróciwszy, nie wspomniała o tém, co się jéj przysłyszało, Maciejowi; byłby ją wyśmiał, ale z różnych poznak wnioskując i myśląc długo, poczęła wpadać na jakieś domysły, które ją nazajutrz znów do sklepu zagnały. Weszła tak, że jéj Falkowicz nie widział, a gadał do kogoś; jakkolwiek przebrany, zestarzony, wykręcony, tak jéj był znany od pieluch! Był to głos Tadeusza, nie mogła się zmylić!
Pan Tadeusz, ostatni z Siekierzyńskich, ów dawny szlachcic, kupcem! cóż mu się stało? być-że to mogło? Była pewna, że się nie omyliła; nie rozumiała ani celu, ani powodu... ale jakiś niepokój ją opanował, jakby o zbrodni się dowiedziała, jakby popełniła występek. Siadła i zaczęła gorzko płakać.
Maciej o niczém nie wiedział; on właśnie w ganku przyjmował przybyłego stolnika nurskiego, który pomimo podagry przybył się dowiedziéć, co porabia syn przyjaciela, co się stało z odebranym kapitalikiem. Zaraz na wstępie schwytał Macieja zapytaniem:
— A co, mój stary, co u was słychać?
— A! panie stolniku! najgorzéj, że nic... człek nie wié, czy się cieszyć, czy lamentować, tylko w niepokoju czeka jak burzy, którą widzi nadchodzącą.
— Cóż wasz panicz?
— Panicz! możemy powiedziéć, że go prawie nie widujemy. Bóg jeden wié, co robi? wychodzi z domu o świcie, powraca nocą dopiéro, a w żaden sposób dojść nie można, czém się zajmuje... Po mnie aż ciarki chodzą.
— Jużciż mogliście go popytać?
— Aha! żebyż odpowiedział! taki takusieńki mruk jak nieboszczyk ojciec, chodzi i milczy, milczy i chodzi... Dobry, poczciwy, ale ma dwie wady, paneczku... nie gada i tabaki nie zażywa, to go i zgubi.
— Cóż to, jak myślicie? hula może, co?
— Gdybyż hulał? to rzecz wiadoma, że młodemu trzeba trochę się wyszumiéć, ale gdzie tam! Tak on hula jak i ja... Ale coś robi potajemnie i kryje się.
— To źle — rzekł stolnik — potrzeba dojść koniecznie... Kto wié!...
— Niech-że kto będzie mądry! Już my z Dorotą dobrześmy tańcowali i nic... Powiem panu nawet — ciszéj dodał Maciej — szpiegowaliśmy go, wchodzi do jednéj kamienicy regularnie co rana i aż nocką z niéj wyjdzie dopiéro.
— No! to było śledzić kto tam mieszka?
— A któż mieszka? ja nie w ciemię bity... mieszka stary jeden kupiec, młode małżeństwo, szewc, szlachcic jakiś, co na trybunał przyjechał i jeszcze tam jakaś familia uboga; ale jego ani słychu.
Stolnik się zmarszczył mocno, pokiwał głową, zamyślił.
— Ja z nim o tém pogadać muszę — rzekł — przyzna mi się; jużciż nie rozbija i nie kradnie.
Wtém nadeszła Dorota z czerwonemi od płaczu oczyma i uściskała nogi stolnika; jakoś Maciej poszedł dla koni gościa kupić siana wiązkę, a on został sam na sam ze starą sługą.
Dorota obejrzała się naprzód na wszystkie strony, pokiwała głową, załamała ręce i szlochając zawołała:
— Wié pan, co się z naszym paniczem dzieje?
— A! wiem, mówił mi Maciej przecie.
— Cóż on panu mógł powiedziéć? — tu się zaszła od płaczu — on nic nie wié.
— A! na Boga, mów, moja Doroto! mów, zaklinam!
— Gdyby nieboszczyk to zobaczył, umarłby z rozpaczy.
— Jezu miły, ale cóż to jest, Doroto — zawołał stolnik — mów, jeśli Boga kochasz, na rany Chrystusowe!
Dorota zbliżyła się do ucha pana Piotra Kornikowskiego i szepnęła:
— Został kupcem.
Gdyby piorun uderzył u nóg stolnika, nie byłby więcéj pobladł ani się przeraził; słowa zamarły mu w ustach, zatrząsł się, namarszczył brew.
— Jak? co? gdzie?... to być nie może! — wyjęknął — powiadam ci, to być nie może! on! on! Siekierzyński! potomek hetmanów i kasztelanów!..
— Ciszéj, panie stolniku, ciszéj, na Boga, jeszcze nas kto posłyszy; tak jest! został kupcem.
— Prędzéjbym myślał, że się utopi! — krzyknął stolnik porywczo — ignominia! infamia! ale mów-że wasanna, mów-że, jak tosię stało?
— Jak to się stało, ja tego nie wiem, ale jak się przekonałam, to zaraz się wytłómaczę... Jak zaczął panicz z domu rankiem uchodzić, a aż w nocy powracać, zlękliśmy się z Maciejem i szpiegowaliśmy go. Otóż w kamienicy, do któréj chodził, na dole jest sklep, napisano Falkowicza, a to nie Falkowicza żadnego, tylko jego.
— Cóż on tam u kaduka sprzedaje?
— Co? pieprz, rodzenki, imbier, cukier... zwyczajnie kupiec.
— Jak-to! tak, w biały dzień, bez wstydu, psu oczy sprzedawszy!
— O! nie! zobaczysz pan co za dziwy z siebie zrobił! przebrał się, powiadam panu, jak na zapusty! włosy siwe, twarz oliwkowa, garbaty, stary.
— A to ty mi androny prawisz! — krzyknął stolnik laską stukając — to brednie, powtarzam, to brednie.
— Ale panie, ja go wyhodowałam, poznałam go! po głosie go poznała, to on, jak mi święta pamięć jego matki!
— Tfu! tfu! — przerwał staruszek — zwaryowałaś czy co! androny! banialuki! powiadam! Gdzie? przebrał się? zamaskował! jak to być może, chyba sfiksowawszy.
— To niech-że się pan sam przekona! ja pana zaprowadzę.
Jakkolwiek zmęczony, stolnik wziął za kij, otrzepał tylko z pyłu kapotę podróżną, wychuchał czapkę pomiętą, przygładził siwego włosa i z Dorotą wraz, zostawując na straży domu furmana swego, ruszył pod ratusz.
Kawał to drogi z Winiar, zwłaszcza dla starca, co tylko wysiadł z bryczki i cierpiał na nogi pobrzękłe, a w dodatku, in publico, jak powiadał, swoich defektów pokazywać nie chciał i usiłował iść prosto i lekko, a nawet z pewną młodzieńczą zamaszystością... Ale wiele może wola i niepokój, gdy niemi kieruje serce poczciwe.
O kilkanaście kroków Dorota się przyzostała, a pan Piotr naczupurzywszy się, wszakże z widocznym niepokojem, po dwóch kamiennych śliskich płytach wszedł do kramu, nad którego drzwiami wielkiemi literami stał napis:

SKLEP KORZENNY
Jana Falkowicza ze Lwowa.

Pod temi wyrazami na czarném tle narysował artysta dla nieumiejących czytać, szalki, pudełko i o ile mógł i umiał, w różnych mniéj więcéj wiernych kształtach, atrybuta handlu korzennego, a między niemi głowę cukru z uszanowaniem odkrytą przed publicznością i świecącą białą łysiną swoją. Kram był bardzo świeży i porządny, szafy malowane ciemno, naczynia i pudła nowe, szalki świecące, nawet ta szpulka, z któréj z nieprzyjemnym, kłótliwym głosem rozwija się sznurek, protestując przeciwko nieustannemu rozcinaniu, miała jakąś fizyognomię uśmiechniętą i wystrojoną. Była żółta z brzegami ponsowemi... W sklepie był zapach zachwycający: mieszanina szafranu, bobkowych liści, imbieru, pieprzu i tysiąca drogich staropolskiéj kuchni przypraw połączonych w jedno totum. Kędy spojrzałeś, radowało się serce i żołądek na widok materyałów, które w rękach kuchmistrza specyalne wydać miały potrawy, wytworne i zawiesiste sosy. I czy to, że sklep był nowy, a nowe sitko na kołku, czy, że w istocie jego czystość, porządek i oblicze wesołe nęciły, ale ciżba kupujących była wielka. Stary, zgarbiony, szpakowaty, oliwkowéj cery, w kapuzie i z gębą zawiązaną chustką kolorową kupiec, zwijał się nie mogąc wszystkim nastarczyć. Stolnik wszedł z tłumem i spojrzawszy na oryginalną figurę pana Falkowicza, rozśmiał się do rozpuku z Doroty i z radości, że się tak pomyliła. W téj chwili kupiec zwrócił na niego oczy i sznurek, którym wiązał ogromne oko bobkowych liści, zastrzęgł mu w rękach, widocznie zmieszał się, spuścił głowę i poprawił chusty, odwrócił się...
Ten ruch nie uszedł pilnego oka stolnika, który dobywszy talara z kieszeni, zbliżył się do kupca.
— Proszę wacana o funt rożków... rzecz dobra od kaszlu.
Falkowicz, który stał odwrócony, śmiało zbliżył się, wziął talara w milczeniu, spuścił go w szufladę, oddał resztę i zawinąwszy ekstra-szparko rożki, wręczył je stolnikowi. Ten ręki nawet nie mógł zobaczyć, bo kupiec miał na niéj rękawiczkę. Chciał głosu dobyć z téj nieméj postaci, i począł rozmowę, ale sąsiad go trącił i rzekł mu na ucho:
— Pan nie wié, że Falkowicz ma defekt z pozwoleniem, w gębie, ciężko mu gadać, cyrulik mu zęba dostawał i szczękę nadłamał... otóż i nie konwersuje przez to... Ale to pierwszy sklep — dodał — quoad integritatem, człek słuszny... Kilka lat, ba i pono z dziesięć czy więcéj nie mieszkał w Lublinie, teraz powrócił do nas ze Lwowa.
Stolnik głową pokręcił.
— Gdzież u kaduka ta Dorota wzięła swego Tadeusza w tym starcu: a muszęż jéj głowę zmyć za tę potwarz! Podobny jak pięść do nosa!
Tymczasem sąsiad poczęstował stolnika tabaczką, stolnik przyjął ją z wdzięcznością i rozwinął swoje rożki, by się wywdzięczyć, a z tych preliminaryów zawiązała się rozmowa ze staropolską uprzejmością braterską.
— Waćpan dobrodziej nie tutejszy? — spytał sąsiad sklepowy.
— Ja, mości dzieju, jestem z Mazowsza.
— Zapewne do trybunału; czybym nie mógł usług moich ofiarować?
Gratias ago, ale nie w tym interesie przybyłem, prawa żadnego nie mam, przyjechałem, iż tak rzekę, dla rozrywki, propter delectationem.
Prawnik się ukłonił niżéj jeszcze.
— Jakże godność pańska?
— Piotr Kornikowski, stolnik nurski.
— Miło mi poznać waćpana dobrodzieja, zwłaszcza, że Kornikowscy herbu Rola?
— Tak, Rola.
— Z Mazowsza itidem, z których jeden miał za sobą Malewiczównę z Malewa, znany był mi intime...
— Mój stryj nieboszczyk, requiescat in pace.
— Umarł! proszę asindzieja? umarł!
— A kogóż mam szczęście tam insperate poznawać i szczycić się zawiązaną miłą mi konwersacyą? — spytał z właściwą wymową pan stolnik.
— Kordziłowicz Inocenty z Wołynia, z pod Łucka — odparł prawnik — z Kordziłówki szlachcic, mogę powiedziéć, tak dobry jak i drudzy i possessionatus, acz na cząstce.
— Bardzo mi miło zaszczycić się towarzystwem waćpana dobrodzieja!...
Gdy tak wzajemnie prawią sobie starzy komplementa w smaku czasu owego, usunęli się nieco, by natłokowi ustąpić, a stolnik nagle jak sparzony, ogromne oczy na kupca wytrzeszczył. Falkowicz, który go już może za nowo przybyłemi nie widział, odezwał się do kogoś; dźwięk jego mowy doszedł uszu pana Kornikowskiego. Schmurzyło się nagle oblicze, zacisnęły usta i, pożegnawszy szybko Kordziłowicza, który miał intencyę wprosić się na miodek lub węgrzyna, o ile mógł, szybko wyniósł się ze sklepu.
Ale jak wzruszony! jak trzęsący się! jak blady! jak oddychający ciężko! Oczy mu mgłą zaszły, łzą może, i ze schodów, o których zapomniał, tylko co się nie stoczył; przecież Kordziłowicz go jakoś podtrzymał, co dało powód do nowych uścisków i poleceń pamięci; a stolnik jak napiły, powlókł się sam nie wiedząc dokąd, i zamiast ku ratuszowi, skręcił się ku dominikanom, zapomniawszy, że na niego czeka Dorota.
Poznał on ten głos, chustka się nieco usunęła, dojrzał twarzy i był przekonany, że w istocie Siekierzyński został kupcem.
Był to cios tak dla niego wielki, straszny i niespodziewany, że w początku powtarzał tylko: kupiec! kupiec! i szedł jak przybity. Zastanowił się chwilę, zbierał myśli.
— Niech kaduk porwie! sza! sza! ani mu powiem, żem go poznał! potrzeba to utopić! żeby świat nie wiedział, nie widział, nie domyślił się. Wstyd! hańba! strata szlachectwa! Siekierzyński! Siekierzyński! a! a! gdyby się nieprzyjaciele ich dowiedzieli!
I pochwycił się oburącz za głowę.
— Nikt! nikt o tém wiedziéć nie powinien! ani ja! ani ja nawet! Falkowicz! Falkowicz! szaleństwo! jakiś głupiec mu to doradził, a on głupiec drugi, że to przyjął! A! rozumiem teraz, na co mu potrzeba było pieniędzy! Gdyby się był utopił, nie tylebym się dziwował! Ale kupcem zostać! Siekierzyńskiemu! Nie lepszać nędza, ubóstwo, żebranina... wszystko lepsze...
I rozprawiałby tak stolnik długo może, gdyby go Dorota dognawszy, nie chwyciła za rękę.
— A co? — spytała — a co! nie prawdaż?
— Przeżegnaj się, kobieto! — odparł żywo pan Kornikowski — co tobie było w głowie!... No! głos podobny! Ale cóż z tego? To starzec!... tu go w mieście od lat kilkunastu znają bardzo dobrze! Pytałem ludzi! Gdzie zaś! a broń Boże, byś to komu powtórzyła, ot zgubiłabyś chłopca.
— Ale mogłam-że się ja omylić?
— I jak najpewniéj, powtarzam, toć go tu od piętnastu może lat znają... Imaginacya! obłąd! porzuć to! porzuć! Tak-eś mnie nastraszyła, a nadarmo! gadałem z nim sam! Gębę ma zawiązaną, bo mu cyrulik szczęki nadłamał zęba dobywając.
Dorota zbita z tropu i zgromiona zamilkła. Stolnik wielce poruszony powoli teraz i spoczywając szedł na Winiary. Stara sługa zadumana, nie umiejąc sobie wytłómaczyć swojéj omyłki, wyrzucając sobie, że z taką pewnością takie dzieciństwo poplotła i stolnika daremnie przeraziła, smutnie ciągnęła się za nim w milczeniu. Obwiniała siebie i rada była razem, że to się bajką okazało, bo krok tak dziwny zdawał jéj się nieledwie występkiem w obliczu przeszłości Siekierzyńskich.
Był to czas, w którym klasy nieszlacheckie zupełnie pojmowały tę wyższość szlachty i zaszczytu przypuszczenia do niéj dobijały się wszystkiemi środkami; cóż dopiéro szlachectwo takie jak Siekierzyńskich, odwiekuiste, starożytne, za coś nadzwyczajnego uchodzące w sąsiedztwie i tak poważane powszechnie!
Stolnik ze swojéj strony obracał ten wypadek na wszystkie strony; przypominał charakter Tadeusza i pojąć nie umiał, co mu się stało; nie wpadał wcale na myśl, żeby go to zbogacić mogło, a brzydząc się po szlachecku kupiectwem, jako stanem wyrabiającym w człowieku chciwość, i wedle wyobrażeń ówczesnych, służebniczym i podłym — nie mógł rozplątać węzła. Postanowił sobie w téj klęsce, którą go Pan Bóg dotknął, gdyż nie inaczéj nazywał Tadeusza zmianę stanu — udać, że się niczego nie domyśla, milczéć i modlić się, by ten szał jak najprędzéj ustał.
Ale z drugiéj strony sumienie szlacheckie kazało mu odezwać się, zreflektować, wprowadzić na drogę... Cóż tedy począć, mówić czy milczeć?
Długo rozmyślał pan stolnik, zastanawiał się nad swojém położeniem, rozbierał obowiązki, kłócił się z sobą, robił wyrzuty i tak dzień cały spędził w niepokoju największym. Bardzo późno w noc drzwi od sieni skrzypnęły i Tadeusz wszedł do dworku, czekała na niego Dorota z wieczerzą i oznajmieniem, iż stolnik przyjechał.
Nic na to nie odpowiedział Siekierzyński, zrzucił tylko opończę i spiesznie udał się do izdebki pana Kornikowskiego, który chodząc powoli, odprawiał wieczorne pacierze.
Na widok winowajcy, staruszek zarumienił się, pomieszał, ale otworzył mu ramiona z serdecznością i w téj chwili postanawiając nic nie mówić i udawać, że nic nie wié, powitał go głosem:
— A witaj-że, witaj-że, Tadeuszku! cóż to jest? skąd-że tak późno?
Siekierzyński może nieprzygotowany do zręcznego kłamstwa, rzekł:
— Byłem u ojców jezuitów, u księdza Ksawerego, u którego zwykle całe dni przepędzam.
— Cóż to? czy cię tylko ojcowie nie ciągną do zakonu? hę? przyznaj się! wiesz, że ojciec twój i matka byli podobnéj myśli przeciwni. Świat szeroki, zawczasu nie trzeba go sobie zawiązywać.
— Ale ja o tém wcale nie myślę — rzekł Tadeusz.
— No! a cóż porabiasz? co zamierzasz? co myślisz? quid proponis?
— Jeszcze sam nie wiem — cicho odparł Siekierzyński.
— Daruj, bo to z przyjaźni dla ciebie, ale niespokojny jestem, co téż zrobiłeś z pieniędzmi?
— Z pieniędzmi? tymczasem złożyłem je u ojców jezuitów.
— Wszystko u jezuitów! u jezuitów! zaprawdę wielki z waćpana jezuita — rzekł stolnik, chodząc powoli — i to pewnie? — dodał.
— Masz-że pan powód wątpić o tém?
— Ja? nie; ale to lokata osobliwsza, przyznam ci się.
— To nie lokata, skład tylko, tymczasem obmyślam, co z sobą zrobię.
— I niceś pan nie postanowił? — silnie wpatrując się w niego, spytał stolnik.
— Dotąd nic jeszcze.
Stary głową pokiwał, chciał wytrwać w milczeniu, ale oburzony postępowaniem Tadeusza, a więcéj tajemnicą, którą chciał przed nim zachować, odezwał się wreszcie:
— E! do kaduka! przynajmniéj ze mną przestałbyś udawać, Tadeuszu, to nic-potém i na nic ci się nie przyda. Ot, co tu tergiwersować, ja wiem wszystko.
— Co takiego? — spytał bardzo naturalnie Tadeusz zdziwiony.
— Co? pytasz mnie jeszcze! co! dziwactwo czy szaleństwo twoje bezprzykładne, bo nie wiem jak to nazwać! Człek takiéj parenteli, takiego nazwiska! takiéj ekstrakcyi! Gdybym na moje oczy nie widział, do śmiercibym nie uwierzył, choćby mi stu świadków przysięgało.
— Ale cóżeś pan widział? — czerwieniąc się spytał Siekierzyński.
— Porzuć waćpan to udawanie; nie dość ja, ale i inni cię poznali, to się utaić nie może.
— Panie stolniku — silnie odezwał się Tadeusz z gniewem, który błyskał mu w oczach, tak, że Kornikowski zachwiał się w swojém przekonaniu — panie stolniku! cóż to są za enigmy? o co mnie posądzasz?
Stolnik oniemiał, zdawało mu się, że się nie mylił, a uparte przeczenie pupila wprawiało go w wątpliwość, nie wiedział, co począć; po chwili przecie otrząsł się z tego odurzenia i z nową mocą zawołał:
— Panie Tadeuszu! zrobiłeś głupstwo, w czas się cofnij, póki się to jeszcze nie wydało, mało kto wié o niém; utopimy to nieszczęśliwe dziwactwo, wyjedziesz na wieś i nikt wiedziéć nie będzie, żeś się tak dobrowolnie splamił!
— Ja! splamił! ja! na Boga, stolniku! mów-że i czém?
Tadeusz zdawał się tak szczery, że pan Kornikowski znów się zachwiał w swojém przekonaniu.
— Co u licha? miałżebym się omylić? to być nie może! Przyznaj się! — rzekł ciszéj — przyznaj, do czego ta komedya?
— To nie jest żadna komedya, ja nie wiem, co pan mówisz, o co mnie posądzasz? com zrobił? kto mnie poznał? gdzie? Ja się muszę dowiedziéć, muszę oczyścić!
— Ale cóż u kaduka! wszakżem cię widział i co gorzéj słyszał sprzedającego korzenie w sklepie Falkowicza pod ratuszem; wszakżeś mi dał swoją ręką funt rożków!
— Ja? co to jest? w jakim sklepie? panu się śni! ja? w sklepie? ja! kupcem, Siekierzyński! pan się zapominasz, pan rzucasz potwarz na syna przyjaciela!
I znowu tak silnie, z takiém uczuciem wymówił te słowa, że stolnik osłupiał, odurzał, ruszył ramionami, podniósł wargi z wąsem, jak zwykł był, gdy mu się co przykrego trafiło, i rzekł:
— Miałżebym się omylić? cóż u licha! Ale głos ten nie był decepcyą!
— Ja tego nie rozumiem! proszę mnie to wytłómaczyć! — dodał żywo Tadeusz.
— Co tu tłómaczyć! — odparł stolnik — tu niéma nic do tłómaczenia! przepraszam pana Tadeusza, jeślim się omylił, i po wszystkiém, boć i mnie się to bardzo dziwném zdawało, żeby miał Siekierzyński mydło i świece sprzedawać!
Tadeusz rozśmiał się, ale dziko i dziwacznie.
— Kochany stolniku! — rzekł siadając — znasz mnie od dzieciństwa, skąd-że ci taka dzika myśl przyjść mogła? Byłem nieraz w tym sklepie, o którym mówisz, niedawno założony. Tego Falkowicza znają tu od lat kilkunastu, jest to starzec chory, siwy, cóż za stosunek? jakie podobieństwo ma ze mną?
— Ale ba! — wpatrując się uważnie w oczy Tadeuszowi, mówił pan Kornikowski — vox simillima!
— On rzadko się kiedy odzywa i to zpod chustki.
— Ba! ale jak się odezwie!
— Dzieciństwo! przywidzenie! imaginacya! — żywo zagadał Tadeusz — kto myśl taką mógł podrzucić? Ja! Siekierzyński! syn takiego ojca, kupcem! Pan mnie znasz i mogłeś mnie tak lekko i płocho posądzić!...
— Jeśli płocho, to daruj — przerwał stolnik ciągle usiłując w oczy patrzéć Tadeuszowi, jakby przez nie do głębi duszy chciał się dostać — ale jeśliby to przypadkiem miała być prawda! czy rozważyłeś konsekwencye? Infamia! postradanie szlachectwa! tego żadne pieniądze w świecie nie opłacą! A dubitandum, czy i pieniądze z tego frymarku być mogą.
Tadeusz się rozśmiał, zdawało się, że szczerze!
— Panie stolniku — rzekł uprzejmie — skądże myśl podobna? pan tak rozważny, mogę powiedziéć, tak subtelnie przebiegły (wyraźnie ujmował go pochlebstwem), mógłżeś wpaść na przypuszczenie takie, pozwól powiedziéć, dziecinne. Wszakże znasz pan mnie od dzieciństwa, mnie, rodziców, pochodzenie i wiesz, jak cenię mój klejnot szlachecki.
Stolnik milczał, potém nagle zapytał:
— Ale cóż tedy robisz od świtu do mroku? jużciż u ojców jezuitów a diluculo ad noctem usque siedziéć nie możesz? Gadaj!
— Rozumiem, skąd to się tych wszystkich urojeń i bajek nabrało — odpowiedział zimno i powoli Tadeusz. — Poczciwi, ale nieroztropni starzy moi musieli cię nastraszyć, panie stolniku kochany, musieli cię zaalarmować, że bardzo rano wychodzę, a w nocy aż powracam. Któreś z nich dostrzegło, że codzień do kamienicy Falkowicza wnijdę i zniknę i ot baśnie sobie potworzyli! — Ruszył ramionami. — Ale to absurda! któreś z nich dosłyszało głosu podobnego do mojego i nastraszyli się z wielkiéj o mnie pieczołowitości.. Gdzież podobieństwo do tego!
— No! ale cały dzień nie siedzisz u jezuitów?
— Nie, panie stolniku, i miałem ci właśnie mówić o moich projektach, gdy mnie tak niespodzianie napadłeś...
Insperate et a tergo! — dodał stolnik, śmiejąc się, ale jeszcze nie ze wszystkiém uspokojony.
Tadeusz tak mówił daléj:
— Część dnia spędzam z ojcem Ksawerym na naukowych zatrudnieniach.
— I to nic-potém szlachcicowi, wszakci do zakonu nie wstąpisz i bakałarzem nie zostaniesz?
— Tak, ale łacina potrzebna zawsze.
— A! łacina to co innego! ja sam język ten po naszym primo loco kładę i nie chwaląc się, posiadam go expedite.
Tadeusz bardzo nieznacznie się uśmiechnął i ciągnął znowu:
— Resztę dnia w téjże kamienicy na górze zajmuję się nauką prawa.
— Nauką prawa! Cóż to, chcesz do palestry wstąpić? A i to ślicznieby było!
— Nie, panie stolniku; ale któremuż szlachcicowi nie potrzebna prawa znajomość?
— To prawda! ale waści to nie pilno, bo o cóż u licha prawować się będziesz?
— A! chociażby o Siekierzynek?
— O Siekierzynek! — Stolnik się zastanowił. — Ba! sprawa ciężka! nil desperandum, tytułu dziedzictwa nie mają. Byłeś małoletnim, przedawnienie nie zaszło. Ale czémże wykupić?
— Kto wié? późniéj! ożenienie, spadek! los! wszystko w ręku bożym, panie stolniku!
To mówiąc spuścił oczy trochę zmieszany i zamilkł. Pan Kornikowski trutynując, co słyszał, milczał także i łysinę gładził, spojrzał na młodego człowieka, potém na swój srebrny zegarek.
— Ale to północ, panie Tadeuszu — rzekł — czas nam spać; ja jutro przez ranek jeszcze zabawię, ku południowi ruszę do domu, spodziewam się, że ranek ze mną przepędzisz.
— Ja? może być... nie wiem... wprawdzie kazano mi być na konferencyi bardzo rano, ale...
— Jużciż możesz mi kilka godzin darować...
Z tém się rozeszli, ale jak świt wybiegł ze dworku Siekierzyński i w pół godziny powrócił nazad, tak, że nim stolnik ubrał się, wymodlił i piwo grzane wypił, już był u niego. W nocy Kornikowski długo dumał, co na twarzy jego znać było, zdawał się zachmurzony, ale o nic już nie pytał; pociągnął z sobą w miasto Tadeusza pod pozorem sprawuneczków do domu i mimo, że ten go od ratusza odprowadzał, wszedł z nim razem do sklepu Falkowicza dla tém pewniejszego przekonania o wczorajszéj omyłce.
Ale w sklepie dziś siedział tylko młody chłopak jakiś, a starego kupca nie było, mówiono, że zachorował. To dziwne wydarzenie wzbudziło nowe domysły w panu Kornikowskim, jakkolwiek z natury swéj niepodejrzliwym. Wrócili do dworku, pan stolnik wybrał się w drogę zupełnie, usiadł w kolaskę i gdy Tadeusz odchodził w jednę stronę, on odjechał w drugą. Ale niedaleko zaraz na placyku w Winiarach kazał zawrócić furmanowi i jechać do księży jezuitów. Przypomniał sobie, że ojca Ksawerego znał z widzenia za życia pani skarbnikowiczowéj i postanowił u niego o Tadeuszu się coś więcéj dowiedziéć.
Powoli po nierównym tocząc się bruku, kolaska zajechała przed wspaniały kościół jezuitów i obszerne ich kolegium. Stolnik, który raz pierwszy zwiedzał to miejsce i nie był dotąd w żadnym z jezuickich klasztorów, uderzony został fizyognomią jego wytworną, wspaniałą, potężną i szczególnym charakterem, właściwym wszystkim zakonu tego gmachom. W każdym innym klasztorze obejmowała wchodzącego ze świata cisza, spokój, tęskne jakieś religijne uczucie; tu pomimo oznak pobożności, godeł religijnych, czułeś, żeś jeszcze niezupełnie rozstał się z wrzawą życia, z bojem jego. Klasztor jezuicki był jakby czémś pośredniém między gwarem świata a zakonną ustronią, placem, na którym zwierały się życie i życia zaparcie. W saméj jego budowie widziałeś myśl skierowaną ku pociągnieniu ludzi wytworem, blaskiem, wspaniałością, nagięciem się do smaku wieku. Symbole wiary złociły się, srebrzyły, kolorowały i migotały przybrane bogato, strojne, wdzięczące się; klasztor był wspaniały, obszerny, wszędzie w nim widny dostatek, wszędzie przeglądało staranie o pozór, o powierzchowność, o ubranie.
Przez ciszę jasnych korytarzy, słychać było często wesoły dobroduszny uśmiech, czasem dźwięk miły, głos słodziuchny, nigdy tego szmeru pokornéj modlitwy podobnego do szumu lasów, który za serce chwyta w klasztorach innych zakonów. Ani tu śladu ubóstwa i wyrzeczenia się świata: uderzały kwiaty pielęgnowane starannie, rzadkie, z innych stref przybyłe, kosztowne zegary, piękne i wielkie obrazy, krzyże nawet robotą lub materyałem zastanawiające. Znać było, że ludzie, co tu żyli, więcéj odwróceni byli do świata niż do Boga, że nie wyrzekli się pierwszego, ale panować mu chcieli. W twarzach zakonników uśmiechniętych, miłych, wysłodzonych lub poważnych czytałeś żądzę ujęcia każdego i wyższości. Stolnik, który tak swobodnym był u księży kapucynów, tu znalazł się bojaźliwym, onieśmielonym, niespokojnym; ginął w ogromnym gmachu, a dziwił się co krok czemuś i nim się dopytał celi księdza Ksawerego, długo błądził po klasztorze, który mu wielkie dał wyobrażenie o zgromadzeniu Lojoli. Nareszcie braciszek laik, krawiec z powołania, w czarnéj sukience, łysy, zgarbiony, grzeczny bardzo i niezmiernie pokorny, otworzył drzwi na pierwszém piętrze, nad któremi w dębowych rzeźbionych ozdobach umieszczony był obrazek z życia apostoła Indyj; i stolnik znalazł się nie w skromnéj celi, jakiéj się spodziewał, ale w miłém, jasném i ślicznie acz niewytwornie przybraném mieszkaniu, którego okna stroiły kwiaty, ściany — obrazy, a kanapki i krzesła przypominały pańskie pokoje. W drugim pokoju, ksiądz Ksawery zajęty był nad książkami, któremi stół był zarzucony cały, zdając się czynić z nich jakieś wypisy. Piękny zegar leżący bronzowy, przeglądał w pośrodku ze stron pergaminowych białych okładek... Był to niemłody już człowiek, blady, słusznego wzrostu, z krótko obciętym włosem, z twarzą zmęczoną i zżółkłą, ale z oczyma pełnemi życia; znać w nim było utrudzenie ciała, a podniecony żywot duszy. Uśmiech, którym powitał starego, był uprzejmy i pełen wdzięku, pośpiech, z jakim na progu odrzuciwszy księgi przyjął pana Kornikowskiego, zdawał się wyrazem gościnności i serca.
— Cóż mi sprowadza pana stolnika! — zawołał chwytając go za ręce, jakiż to miły wypadek?
— Dawno to się należało — zmieszany odparł kłaniając się nisko pan Kornikowski, ale jakżeś to waćpan dobrodziej łaskaw, że mnie starego sługę swego poznałeś?
— O! o! myślisz więc, kochany stolniku, że w klasztorze pamięć tracimy? i owszem tém żywiéj pamiętamy im mniéj osób pamiętać możemy, zerwawszy ze światem i rzadko się nań wychylając.
Stolnik się ukłonił, odchrząknął, a jezuita obok niego przysiadłszy, zdawał się wejrzeniem, uśmiechem zachęcać go do wynurzenia się, którego oczekiwał.
— Jakże zdrowie stolnika? — zapytał.
— Zdrowie? — rzekł pan Kornikowski pokazując nogi — gdyby nie to, byłoby jak na mnie dobre, ale szkapy się zmęczyły... a do tego często-gęsto i po kościach łamania doświadczam, są to przypomnienia mogilne...
— Gdzież znowu, a z twarzy — rzekł ksiądz Ksawery — ślicznie mi pan stolnik wyglądasz, zdaje się, żeś jeszcze odmłodniał.
— O! o! tak to w łaskawych jego oczach.
— Doprawdy! doprawdy!
— Właśnie, że to człowiekowi co chwila śmierć na myśli, przyszedłem do jegomości dobrodzieja poradzić się...
— W czémże mu służyć mogę? pewnie o pupilu mowa?
— A o kimżeby, jeśli nie o nim? Radbym, żeby sobie stan i cel jakiś obrał.
— Dawnom go bardzo nie widział — rzekł ksiądz Ksawery żywo i nie wiem, jak się kieruje.
— Dawno? — spytał stolnik z przyciskiem.
— Ol tak! lat kilka jak mi znikł z oczów, szkoda go, jeśli pięknych danych mu od Boga zdolności nie użyje, młodzieniec zacny i głowa dobra...
Stolnik już wiedział, co chciał wiedziéć, westchnął, podparł się na lasce i kończył, nie dając do zrozumienia, że to, po co przyszedł, już otrzymał.
— I mnie téż głowa boli o to, jakiby mu stan obrać?
— Prawdziwie nie wiem, jak na to radzić, choć kochałem i kocham go jako jednego z lepszych uczniów, ale czémże się dotąd zajmował?
— Zdaje mi się, że miał propensyą niejaką do prawa.
— We wszystkich stanach Bogu i ludziom miłym być można, użytecznym społeczeństwu... ale w téj karyerze tyle jest okazyi do złego, tyle widzimy zmarnowanych pięknych zdolności, umysłu i serca...
— A zapewne! — odrzekł stolnik — lecz chciejcie mi z łaski swéj, o ile znaliście mojego pupila, powiedziéć, do czego w nim postrzegliście zdolność.
— O ile go pamiętam — uważnie mówił jezuita — chociaż teraz się bardzo mógł odmienić, górowały w nim zdolności do matematyki... Ale u nas chociażby wysoko posiadał tę naukę, do czegoż ona poprowadzi? Gdyby matka i on byli się chcieli nakłonić na zostawienie go nam, mógłby, kto wié, zostać dobrym nauczycielem...
— Ale, ojcze dobrodzieju, do zakonu nie miał wokacyi.
— Wielka szkoda; bo dla ubogiego sieroty, pięknego imienia, którego podniéść nie może, byłoż co stosowniejszego, jak ustroń klasztoru i nadzieje wysokich może w zakonie dostojeństw?...
— Ostatni z imienia i domu, miał obowiązki.
— Nie wchodzę w to — rzekł jezuita. — Ale czémże się teraz zajmuje?
Stolnik się zmieszał.
— Uczy się prawa — odparł szybko.
— A! kiedy już rozpoczął, nie pozostaje nam tylko pobłogosławić. I w tym zawodzie wiele dobrego uczynić można, byle z Bogiem...
Mówili tak jeszcze z pół godziny, a stolnik przekonawszy się dostatecznie, że Tadeusz od lat kilku nietylko nie bywał u księdza Ksawerego, ale go w oczy nie widział, odjechał pożegnawszy jezuitę, przeprowadzony aż do wschodów, smutny i niewiele wiedząc, jak i co począć daléj.
Rozkazał kolaskę nawrócić ku ratuszowi i zastanowić się na placyku, a sam poszedł do sklepu Falkowicza. Tu już gospodarzył stary kupiec sam, jak zawsze obwinięty, okutany i niezmiernie zajęty. Na widok pana Kornikowskiego nie zdawał się bynajmniéj zmieszany, podał mu, co ten sobie życzył, na zapytanie jego, parę razy z pod chusty odpowiedział nawet, ale głos był tak dziwnie odmienny, iż już wcale młodego Siekierzyńskiego nie przypominał. Dla obcego poznać w Falkowiczu Tadeusza było zupełném nawet niepodobieństwem, tak doskonale inna to była postać, mina, wiek, twarz nawet; stolnik, co go od dzieciństwa na kolanach wykołysał, acz niepewien swego, wyszedł ze sklepu mocno wzruszony i wątpiący.
— Cóż począć? znowu nań czekać we dworku i usiłować wymódz zeznanie? byłoby nadaremnie; złapać go na uczynku? niepodobna... lepiéj to wszystko Bogu polecić i do domu wracać, jakby się o niczém nie wiedziało; bo przypuściwszy nawet, żeby się Tadeusz przyznał, czy poprawić się zechce?
Nadumawszy się długo, pan Kornikowski kazał furmanowi ruszać do domu, a ludzie tylko uważali, że przeciwko swojemu zwyczajowi całą drogę milczał, wzdychał, facecyj i przysłów nie powtarzał, wreszcie do Czerczyc, swojéj wioseczki, przybywszy, z wielkiego zmartwienia rozchorował się ciężko.
Szczęściem, że nie wezwał doktora Vogelwiedera, który miał szczególny talent wyprawiania na łono Abrahamowe starych pacyentów w jak najkrótszym czasie, ale sam się sobie gorącą wodą, nacieraniami, rumiankiem i domowemi specyfikami leczył i po dwóch tygodniach łóżka, powstał na nogi. Żyd cyrulik Moszko doglądał go tylko i trochę mu krwi upuścił, kilkanaście baniek na krzyżach postawił, poczém wziąwszy pół korca pszenicy, do miasteczka odjechał.
Sąsiedzi, proboszcz i krewniak daleki bawiący przy stolniku obserwowali, że od powrotu z Lublina jakby ciężką tajemnicę i strapienie w sobie trawił; często wzdychał, narzekał, niekiedy do siebie sam pomrukiwał i ramionami ruszał, wreszcie co wprzód bardzo często o Tadeuszu mawiał, teraz nawet pytany przez proboszcza, milczał lub zbywał go tylko.
— Dorósł... niech sobie sam radzi; jak sobie pościele, tak się wyśpi.




Dziesięć lat w powieści jakże to szybko ubiega! ale w życiu ileż to w latach dziesięciu mieści się cierpienia, pamiętnych chwil, ciężkich a długich dni i godzin! strat niepowetowanych i zmian w człowieku, w ludziach, we wszystkiém otaczającém! Są wprawdzie tak szczęśliwi (kto inny nazwałby to przeciwnie), co po latach dziesięciu, odwróciwszy się twarzą ku ubiegłemu, niewielką widzą różnicę między niém a jutrem, ale to wyjątki... ale to ludzie z żywotem kamieni, co tylko trochę mchem porosną, z miejsca się nie ruszywszy, nie malejąc, nie rosnąc, nie dbając, co ich otacza.

Lat dziesięć! jaka to zmiana w domach i na cmentarzach! Ile tu przybywa kolebek, tam świeżych lub porosłych już mogił! I z naszych znajomych, znajdziemy kilku nie na swojém dawném miejscu: stary Maciej dawno śpi ze swoją rogową tabakierką na mogiłkach kapucyńskich. Dorota siedzi pod piecem, niedaleko za dom mogąc się ruszyć, bo już czasem kija używa na pomoc nogom zbolałym i stęka, że jak dawniéj pracować nie może. Ksiądz proboszcz, dawny przyjaciel Siekierzyńskich, spoczął także na cmentarzu w Siekierzynku, w mogile, którą sobie przeznaczył w rogu murów opasujących kościołek, pod kośnicą. Stary Piotr Kornikowski, stolnik nurski, żył jeszcze i prawił po łacinie, ale się często zapominał, z krzesełka nie wstawał i na ganek tylko, na ręku sługi sparty, czasu pięknego dnia wychodził.
Przejeżdżał się rzadko, do kościoła, w sąsiedztwo, ale smutny, pragnący rozrywki, uspokojenia, a nigdzie ich znaléźć nie mogąc.
W Siekierzynku szumno i tłumno hulają Wichułowie młodzi, a o starych już ani słychać, bo i pan brat i wdowa pomarło to jedno po drugiém, a dzieci się rządzą jak szare gęsi. Ludzie poczciwi, pomimo kilkudziesiąt już lat ubiegłych od wypędzenia dawnych dziedziców, pamiętają starych panów i część wsi, która do nich należała, zowie się Siekierzyńszczyzną, a druga tylko, mniejsza, Wichulińszczyzną; pokazują miejsce, gdzie stał dwór, opisują budynek, mówią o obyczajach swoich panów, o ich rodzie i pochodzeniu, i, jak to zwykle bywa, byle pana nie stało, powtarzają z westchnieniem:
— Oj! nie tak to było za naszych starych panów!
A tymczasem naprzeciw ratusza lat dziesięć sprzedaje pan Falkowicz pieprz, świece, imbier i rodzenki i ludzie się niepomału dziwują, że tak nic nie starzeje, że kaszlący, chory, zgarbiony, zawsze od rana do nocy pracuje, a nie skarży się i nikim nie wyręcza: a niejeden powtórzył przysłowie: „Skrzypiące drzewo najdłużéj trwa!“ Współkupcy, mieszczanie zazdrośném patrzą okiem na Falkowicza sklep i pokup, mówiąc pocichu, że musiał chwycić piasku skrwawionego zpod szubienicy, taki zawsze u niego natłok, ścisk i wrzawa kupujących, tak szybko rozchodzące się towary. Ale prawdziwym piaskiem krwawym pana Falkowicza — to krwawa jego praca, wytrwałość i rzetelność i nikt go nie złapał na pociągnieniu ceny, na sprzedaży nadpsutego towaru; woli go wyrzucić na ulicę, niżeli zamieszać z lepszym lub taniéj nawet się go pozbyć. To też wszyscy prawie ciągną pod ratusz i kupiec coraz to powiększa sklep, coraz to rozszerza swój handel, a zawsze taki pokorny, cichy, zawiązany, zakapuziony i wiecznie ze swoją szczęką bolącą się nosi.
Aż jednego poranku po latach dziesięciu zamknięto drzwi kramu, i po kilku dopiéro dniach zjawia się nowa tablica nad wystawką, inny znak, inny kupiec wcale, a Falkowicz zniknął i jak w wodę wpadł. Pytają o niego ludzie, co się téż z nim stało, bo byli i tacy, co go mimo milczącéj i posępnéj twarzy polubili, co do niego przywykli, a młody kupczyk, jego zastępca, pan Ceratynowicz, odpowiada z uśmiechem, że poprzednik jego zachorzał, wyjechał na wieś i umarł.
— Jakaż to szkoda tego poczciwego Falkowicza! — powiadają sobie kumoszki, wracając ze sklepu — proszę wasani! umarł! A taki zdawał się jeszcze silny, krzepki, jak gdyby młodniał i pod koniec odzywał się nawet lepszym głosem, ale musiał to być już bardzo stary człek! O! już ten młokos Ceratynowicz go nie zastąpi. Uważasz wasani, że mi dał daleko mniejszy funcik pieprzu i dziecku nawet figi nie podarował, jak bywało stary Falkowicz!!
I stara Dorota zdziwiła się, gdy po latach dziesięciu samotnego życia we dworku, w ciągu których ledwie w niedziele i święta widywała Tadeusza, postrzegła go jednego poniedziałku nie rano, przy szabli wychodzącego w ulicę, a powracającego w godzin kilka. Zbita z tropu przez stolnika, poczciwa niewiasta już od owych początków, a zwłaszcza od śmierci Macieja, nie wychodziła prawie z domu i nie wdawała się wcale w to, co mógł porabiać Siekierzyński. Przywykła do jego rodzaju życia, pewna, że gdzieś przy mecenasie aplikował się, nie śmiała go nawet pytać o to. Pan Tadeusz tymczasem wyrósł, zmężniał, ale się nic nie odmienił; tych lat dziesięć tajemniczo za domem spędzonych uczyniły go mężczyzną, a umysł pozostał, czém był, gdyśmy go znali wyrostkiem. Milczący, skryty, smutny, zamyślony, bez związków w mieście, stosunków i znajomości, pędził życie tak regularne, tak odludne, a tak jednostajne, że i Dorota wydziwić mu się nie mogła.
Stolnik niekiedy zajrzał do Lublina, ale contra consuetudinem nie stawał nawet we dworku i często się nie widywał z panem Tadeuszem, a obchodził się z nim zimno i ceremonialnie. W końcu od lat już trzech nie zajrzał do miasta, co nie dziw, bo się był podstarzał, a kawał drogi jechać było z pod Czerska do trybunalskiego grodu. Mieszkał on zawsze w swojéj małéj wioszczynie tak jak sam jeden, z dalekim krewnym tylko, mając się zawsze jeszcze za gospodarza, choć już tylko z ganku i z izby gospodarował. Uważano, że jak dawniéj lubił mówić o Siekierzyńskich, tak teraz o nich ani wspomniał, a gdy mu kto poddał ich, powiedział słów kilka o skarbnikowiczu i urywał, by o Tadeuszu nie mówić ani źle ani dobrze.
Wielkie to było podziwienie Doroty owego pamiętnego poniedziałku, gdy zobaczyła swego wychowańca przy szabli powracającego do dworku około południa i z taką jeszcze rozweseloną twarzą, pogodném czołem, tak żywo i młodo idącego jak nigdy. Nawet do niéj kilka słów przemówił uśmiechnięty.
— No, moja Doroto — rzekł — wynudziliśmy się dosyć w mieście i wywędzili, może pan Bóg da, że pojedziemy na wieś; tymczasem ja teraz już częściej będę z tobą, przygotuj-że mi co zjeść.
Dorota odmłodniała, głos jego posłyszawszy, i pobiegła raczéj niż poszła do kuchni naradzić się z Kaśką służącą, którą od lat kilku do pomocy sobie przybrała, coby paniczowi zrobić na obiad. W mieście to łatwo, bo wszystko pod ręką... a Dorota tak była czegoś szczęśliwa, że się te wycieczki skończyły, że Tadeusz gadał do niéj i chodząc u siebie po izbie, świstał nawet!! Po obiedzie, który był wyśmienity i przypominał lepsze, stare czasy w Siekierzynku, odpoczął trochę Siekierzyński, a gdy zmierzchło, puścił się (tylko już bez szabli) na Grodzką ulicę.
Tu wszedł do pięknego domu na pierwsze piętro i, jak stary znajomy, przestąpił próg dostatniego mieszkania Michała Balcera, kupca i mieszczanina lubelskiego. Był to ten sam tłusty, rumiany, wesoły jegomość, którego dawno przedtem spotkał Tadeusz na przechadzce za zamkiem w szamerowanéj bekieszy.
Staruszek, siwy już dobrze, siedział w krześle wygodném koło okna wychodzącego w ulicę i patrzał na ruch miejski, nie mogąc już w nim uczestniczyć; nieco opodal za stołem zajęta jakąś robotą, w okularach na nosie, poważna matrona mówiła coś do małego dziecięcia, które koło niéj kręcąc się szczebiotało. Dzieciak był rumiany, z bystrém spojrzeniem, śmiały i wesoły. Przy pani Michałowéj, z robótką także, odpowiadając coś i uśmiechając się, siedziała młoda mężatka, synowa kupca, uważném okiem śledząc każdy ruch chłopaka swego. Z drugiéj izby przeze drzwi wpół otwarte, piękna młodéj dziewczynki głowa, strojna we włosy jasne, ciekawie zdawała się czekać wejścia Tadeusza.
Pokój był raczéj bogato niż wytwornie ubrany; wszedłszy widziałeś, że to nie próżniaczy bawialny salonik wiejski, w którym tylko gości przyjmują pogadanką i ukłonami. Naokoło stały gdańskie piękne mebliki, ciekawe sprzęty cudzoziemskiéj ręki dzieła, zegary sztuczne, kufry obijane skórami morskich zwierząt i złoconemi bronzami, pudła z hebanu i słoniowéj kości, srebrne misternéj roboty puhary. Po ścianach było kilka pobożnych obrazów ze szkoły gdańskiéj, i portrety kilku królów. W pośrodku obok stołu przepyszne cacko z różowego drzewa, ozdobne rzeźbą z kości i kruszcu, był kołowrotek pani Joachimowéj z jedwabiem, który zwijała. Na szafeczce pokrajana sztuka materyi, zwieszała się fałdując przepysznie; daléj kilka ksiąg rachunkowych w pąsową skórę oprawnych, otwierało swe karty gęstemi podzielone liniami. Wszędzie obok dostatku widać było ślady pracy i zajęcia.
Zaledwie ze drzwi pół otwartych ukazała się w mroku twarz pana Tadeusza, wszyscy go prawie powitali uśmiechem, słowem, skinieniem. Kupiec wstał z krzesła i przyszedł go przywitać, żona jego wskazała mu siedzenie, uśmiechnęła się pani Joachimowa, ale wejrzenie z za drzwi młodéj dziewczynki nad wszystko było wymowniejsze. Główka jéj jak zjawisko idealne ukazała się tylko, rozpromieniła weselem i znikła.
— Witaj że, panie Marcinie! witaj! sto lat! sto lat, jakeśmy się nie widzieli! — zawołał kupiec — cóż robicie, jak się wiedzie?
Tadeusz, nazwany Marcinem przez kupca, przywitał wszystkich poufale, usiadł i drżącym prawie głosem rzekł do kupca:
— Dziękuję, dziękuję... Ot, panie Michale dobrodzieju!.. przyszedłem was pożegnać.
— Co? jakto? chyba na krótko — zmieszany trochę rzekł kupiec.
— Na krótko? długo? nie wiem prawdziwie, ale mi potrzeba dla interesów ruszyć w dalszą trochę drogę.
— No, dokąd-że i skąd tak nagłe projekta?
— W Ruś ku Lwowu do swoich pojadę — odparł spuszczając oczy Tadeusz.
— Ale z powrotem myślę? nieprawdaż? — rzekł stary przysuwając się — z powrotem do nas, bo kto raz żył w poczciwym Lublinie, nie potrafi tam potém w Rusi wymieszkać!
— Ale potrzeba zajrzeć do swoich.
Na te wyrazy nadeszła młodziuchna dzieweczka Ludwisia, córka kupca, któréj piękne liczko zabłysło nam już przeze drzwi; na widok Tadeusza zarumieniła się, zmieszała, on także trochę, zakręciła po pokoju, chwyciła robotę i pobiegła usiąść przy matce, a ta jéj coś na ucho szepnęła. Cała w płomieniach, krasna jak jabłuszko, Ludwisia porzuciła robotę i w chwilkę wróciła z talerzem jabłek, butelką wina i dwoma kieliszkami w ręku, na ślicznym srebrnym półmisku.
Tymczasem stary kupiec rozmawiał z Tadeuszem, zowiąc go ciągle Marcinem i przekonany będąc, że na Ruś wyjeżdża. Mieszały się do rozmowy pani Michałowa i Joachimowa, a Ludwisia tylko spojrzeniem i rumieńcem dawała poznać po sobie, że w niéj także uczestniczyła. Wzrok jéj od roboty często się podnosił na Tadeusza i wracał na materyą, którą miała w rękach, nie bez wzruszenia. Siekierzyński także parę razy jakby z żalem i litością spojrzał na nią, ale słowa nie rzekłszy, wkrótce wziął za czapkę i zabierał się do wyjścia. W téj chwili Ludwisia znikła z pokoju tak cicho, tak szybko przesuwając się mimo bratowéj i matki, że jéj nie dostrzegły. Gdy Tadeusz chciał ją z kolei pożegnać, znalazł tylko miejsce próżne i zmiętą suknię, którą szyła, rzuconą na siedzeniu, szukał jéj oczyma we drzwiach, nie znalazł. Stary pan Michał przeprowadził gościa do pierwszéj izby, zdawał się nad czémś myśléć głęboko, wahać się, chciéć czegoś i nie śmiéć. Byli u drzwi; Tadeusz wzruszonym ale cichym głosem rzekł kupcowi:
— Pozwól pan, bym mu jeszcze raz podziękował za dobrą radę...
— O! a za cóż? — spytał Michał śmiejąc się, ale tylko ustami, bo widocznie był smutny.
— Często jedno w porę wyrzeczone słowo zmienia los człowieka... pamiętasz pan lat temu dziesięć naszę rozmowę na przechadzce za zamkiem? i jakeś mi pan opowiedział życie swoje?
— No i cóż z tego?
— Myślałem, pracowałem i winienem panu spokojny byt mój na przyszłość, który zyskałem nie mówię jaką... pracą... alem go się dorobił sam i winienem go tylko sobie.
Pan Michał słuchał, łzy miał w oczach.
— Bardzom szczęśliwy — rzekł — więc wiecie co — dodał — posłuchajcie mnie raz jeszcze... Nie gońcie za dalekiém szczęściem i dolą, szukajcie ich koło siebie... Ot, wiecie co, wam to powiem otwarcie... Znamy się potrosze lat dziesięć. Ludwisia w waszych oczach wyrosła na dziewczynę, dam jéj także jakich siedem tysięcy dukatów posagu pod poduszkę i porządeczek białogłowski jak się patrzy; jeśli czujecie do niéj serce, niech Bóg błogosławi. — To mówiąc, głos starca był drżący i bojaźliwy. Tadeusz spuścił głowę i westchnął głęboko, zdawał się mocno wzruszony, przycisnął czapkę do piersi, podniósł głowę i rzekł z uczuciem:
— Gdybym był panem siebie, panie Michale, uczyniłbyś mnie szczęśliwym, bardzo szczęśliwym, ale ja zależę od familii, jadę do niéj, a jeśli powrócę, to żebym wam podziękował.
— Rozumiem, rozumiem — odparł kupiec — jedźcie, radźcie się, szanujcie wolę starszych, ale powróćcie do nas, dalibóg nie znajdziecie nigdzie lepszych serc i życzliwszych sobie ludzi...
To mówiąc, Michał odwrócił się, bo oczy miał łez pełne, a Tadeusz zbiegł szybko na schody spuściwszy głowę, zadumany, usiłując prędkiemi kroki jakby sam uciec od siebie. Wtém mignęła mu biała sukienka, Ludwisia szła z dołu kamienicy ku górze, uchylił się, podniósł czapkę, oczy się ich spotkały. Twarz jéj pałała, on bledszy był niż zawsze, zastanowiła się przed nim z uśmiechem smutnym i chciała coś mówić a nie mogła.
— Pan jedzie? — odezwała się nareszcie pocichu.
— Jadę i żegnam panią, daj Boże do zobaczenia.
— Ale prędko? — spytała — prędko... i nie zapomnisz pan o nas?
— Nigdy! — rzekł Tadeusz nieśmiało.
— I powrócisz pan?
Siekierzyński spojrzał do góry, jakby nie wiedział, czy spodziewać się może; wtém zaszeleściało coś na górze i Ludwisia jak jaskółka poleciała, zostawując go na chwilę osłupiałym, pomieszanym, drżącym.
Ale krótko trwał ten stan, jakby coś sobie przypomniał nagle, rzucił się w dół schodów i nie oglądając się pobiegł ulicą na Winiary.
Nazajutrz Dorota dowiedziała się, że panicz jechał w Mazowsze, a obietnica, że może oboje późniéj powrócą jeśli nie do Siekierzynka, to w sąsiedztwo dawnego dziedzictwa, tak starą sługę wzruszyła, że się natychmiast pakować zaczęła, w słodkiéj nadziei, że to prędko nastąpi. W kilka dni buda żydowska wywiozła pana Tadeusza z Lublina, a w dworku została sama Dorota, Kaśka i stary mazur najęty na stróża, który wynalazłszy po Macieju pozostałą donicę, wałek, trochę tytuniu i puste pęcherze, zajął się fabrykacyą tabaki w wolnych od zatrudnień chwilach. Nie była to wszakże owa sławna systematycznie i pedancko robiona Maciejówka, po któréj nosy kilku mieszczan długą nosiły żałobę.




Pan stolnik nurski kazał się był wynieść w ganek i odmawiał pocichu różaniec, spoglądając przez sad na płynącą w oddaleniu Wisłę; gdy zaturkotało na drodze, otworzyły się szerokie wrota i wielka żydowska bryka wtoczyła się z wielkiém wywijaniem batoga przed ganek. Stolnik nie mógł pojąć, kto taki przyjechał, i widząc wysiadającego, jeszcze poznać nie potrafił... a już pan Tadeusz stał przed nim z nieśmiałą i pokorną miną i czekał powitania. Stary próżno łapiąc się za poręcz ławki chciał powstać do swojego gościa, sił mu brakło, wołał więc ludzi:
— Kasprze! Jędruś! a chodźcież!
I to mówiąc wpatrywał się uważnie w twarz przybyłego, coś mu się przypomniało, chciał witać, wahał się.
— Jak to, kochany stolnik mnie nie poznaje?
— Darujesz waćpan dobrodziéj starym oczom, ale...
— Ani po głosie?
— Owszem, certa similitudo przypomina mi...
— Panie stolniku, pupila swego.
Jakby go gorącą wodą oparzył, pan Kornikowski, pamiętny kupiectwa, trochę się cofnął, skrzywił i bąknął:
— A, pana Siekierzyńskiego.
— Stolniku dobrodzieju, tak-że to się wita wychowańca?
— Proszę siadać, proszę siadać — rzekł Kornikowski.
— Nie mogę usiąść — odparł, z dumą podnosząc głowę Tadeusz — proszę mi wytłómaczyć naprzód powód tak zimnego przyjęcia?
Kto znał pana stolnika, a wié, jak do śmierci był żywy i gorączka, wytłómaczy to sobie, że zniecierpliwiony w téj chwili zawołał:
— E! mociumpanie! tłómacz to sobie sam do kaduka, nie żebym ja miał gębę paskudzić. A toć kto ważył i mierzył, tego za Siekierzyńskiego nie uznaję... a do Falkowicza interesu nie mam.
— Kto mi tego dowiedzie! — zawołał, czerwieniąc się Tadeusz — panie stolniku, są to nierozważne słowa i kalumnie nieprzyjaciół, żaden Siekierzyński się nie zbłaźnił, ani ja z ich rodu ostatni.
— Bredź sobie, kochanku! — odparł stolnik — kiedy oczy widziały, trudno nie wierzyć.
— Ale kto mi tego dowiedzie? — żywiéj jeszcze zawołał Tadeusz.
Stolnik mu w oczy spojrzał.
— Podaj mi waćpan rękę i chodźmy do izby — rzekł — tam się rozmówimy.
Weszli tedy do ciasnego pokoiku i Kornikowski, usiadłszy na zwykłém miejscu przy stoliku, rzekł:
— No, mów-że waszeć, kiedy chcesz, bo nie chciałem, żeby ludzie nas słyszeli, i przyznaj się lepiéj, niżeli masz zapierać.
— Czego się mam zapierać i do czego przyznawać?
— A! do licha! do frymarku i kupiectwa!
— To bajka.
— Bywaj-że mi asindziéj zdrów, kiedy mi nie wierzysz — rzekł stolnik żywo stukając okularami po stole.
— Przypuszczając, żeby i tak było, jak sobie uprządliście, panie stolniku, kto mi tego dowiedzie? — pytał uparcie zaczerwieniony pan Tadeusz.
— Kto? gotowe o tém całe miasto wiedziéć!
— Ale wież o tém kto? mówił? wspomniał
— Wielkie rzeczy! ja tam nie bywałem od dawna.
— Pojedźcie, poślijcie, przekonajcie się i spytajcie!
— Ale czegożeś waść tu przybył? — rzekł stolnik — po co? między nieprzyjaciół rodziców twoich, którzy na ciebie odgrzebaliby z ziemi kalumnię, gdyby mogli! Było przynajmniéj jechać w świat...
— Niech sobie nieprzyjaciele szukają, czego chcą — rzekł Tadeusz — spokojny jestem, że nie znajdą nic; a ja tu musiałem przyjechać, bom wygrał jako tako proces z Lędzkiemi.
— Co! renovatum? a toż to było skończono!
— Nie zupełnie.
— Lędzcy zapłacili trzy tysiące złotych, a myśmy ich pokwitowali.
— Nie mając do tego prawa.
— Co asindziéj pleciesz?..
— Byłem małoletnim.
— Nieprawda.
— W istocie, brakło miesiąc do pełnoletności.
Stupendum, i cóż tedy więcéj mi myślisz nakłamać?
— Panie stolniku, tak mnie traktować się nie godzi.
Kornikowski ruszył ramionami tylko.
— Cóż daléj?
— Musieli mi dać dwadzieścia tysięcy talarów, a teraz zagramy z Wichułami o Siekierzynek — rzekł rezolutnie pan Tadeusz — i chybam nie Siekierzyński, jeśli ich nie wygonię stąd, gdzie pieprz nie rośnie.
— Tylko waćpan pieprzu nieprzypominaj, suplikuję.
Siekierzyński się zaczerwienił po uszy.
— No, no! śliczne projekta! śliczne projekta! i waść tu przyjeżdżasz w myśli...
— Rozwinienia procesu Wichułom, wszak tytułu dziedzictwa nie mają.
Stolnik pomyślał, milczał, milczał długo, nareszcie otworzył ramiona:
— Tadeuszku! — rzekł — jak pana Boga kochasz! nie przedawałeś wasan pieprzu?..
Siekierzyński się zachwiał.
— Ale cóż za posądzenie! co za posądzenie, panie stolniku.
— No, mów! jak pana Boga kochasz? mów!
Tak zagadnięty, zaciął się Siekierzyński, zastanowił, jak gdyby szukał sposobu wywinienia, ale stolnik powtarzał ciągle nalegając:
— No, powiedz, jak Boga kochasz!
— Jeśli mi pan nie wierzysz na słowo — odparł Tadeusz wreszcie — upokarzająco-by było dla mnie odprzysięgać się, myśl pan, co chcesz.
Usłyszawszy te słowa, ręce roztwarte panu Kornikowskiemu opadły, spuścił oczy, westchnął.
— Stało się — rzekł z boleścią — stało! trzeba było téj hańby i upokorzenia, aby ostatni ex illustri prosapia Siekierzyńsciorum zniżył się usque ad mercaturam i zaparł sam swego szlacheckiego klejnotu, swéj dostojności nobilis Polani!... Ha! płakać potrzeba i radować się; siadaj waść i mów mi, co myślisz z sobą?
Tadeusz usiadł, pocichu ocierając pot z czoła.
— Więc myślisz dopominać się Siekierzynka? — spytał pan Piotr.
— Nietylko myślę, ale mogę, muszę i odbiorę go — rzekł stanowczo Tadeusz — prawa moje są najczystsze i najjaśniejsze, papiery wszystkie w gotowości.
— A kogoż myślisz waść użyć do procesu? pamiętaj, że lat kilkadziesiąt upłynęło od czasu, jak-eście się stąd wynieśli, Wichułowie porobili sobie stosunki i przyjaciół: wy ich nigdy wielkich nie mieliście, nikt, chyba jaki causidicus i causiperda odarty, nie podejmie się twojéj sprawy.
— Mniejsza o to! — przerwał Tadeusz — ja sam bronić jéj będę, jestem gotów.
Paratus! co? a gdzieżeście się tak ku temu przysposobili, w sklepie Falkowicza? hę? Ale cicho! sza! Tu nieraz przyjdzie ore tenus i stante pede długi głos powiedziéć, czujesz-że się na siłach?
— Na wszystko to jestem zupełnie gotów i asygnuję Wichułów do komportacyi dokumentów i osobistéj komparycyi.
— Daj-że Boże szczęście! — pocierając czoło, mówił powoli stolnik — a daléj cóż myślicie?
— Daléj, odebrawszy Siekierzynek, siadam gospodarzyć jak inni, ożenię się i...
Stolnik ciągle głową potrząsał chmurny, niedowierzający, zimny, zdawał się marzyć o przeszłości, teraźniejszości nie ufać, a Siekierzyński ledwie go ku wieczorowi rozruszał; nic jednak dawnéj serdeczności wrócić nie potrafiło, którą kupiectwo Tadeusza rozerwało. Pan Kornikowski prosił wprawdzie pupila, aby u niego zamieszkał do czasu, póki schronienia potrzebować będzie, ale czynił to widocznie dla pamięci rodziców, nie dla niego. Zostawiwszy szkatułkę pod łóżkiem pana stolnika, Siekierzyński ubrał się nazajutrz dostatnio, przypasał szabelkę ojcowską, wygolił twarz i czuprynę more antiquo, i staremi szkapami pana Kornikowskiego ruszył do Siekierzynka, którego wcale nie pamiętał, tak małém z niego wyjechał dziecięciem.
Na czele rodziny Wichułów stał wówczas pan Ksawery, rodzony syn ojca swego, szaławiła i hulaka, nie żonaty jeszcze i sam z rodzeństwem zamieszkujący dworek dziś wielce poprawiony, rozszerzony i upiękniony. Ksawery oprócz wzrostu, którym prześcignął ojca, wielce go przypominał. Też same to były rysy twarzy, ta sama i charakteru gwałtowność, taż złośliwość i zawziętość.
Bali się go sąsiedzi, rozlegały jego krzykiem sejmiki, a po miasteczku, gdy przechodził, szabla spuszczona nisko, dźwięczała złowrogo. Miał zwyczaj pokręcać wąsa i poświstywać wszędzie, ledwie nie w kościele, a tak w siebie i swą siłę wierzył, że byłby się porwał na potęgę magnata i dwór jego cały ze swoją szerpentyną i nieustraszoném sercem. W domu on rej wodził nad wszystkiemi; brat i siostry go słuchały ze drżeniem; chłopi chowali się na widok jego; a sam proboszcz, następca znajomego nam księdza, pokornie czapkę przed tym kolatorem straszliwym zdejmował. Na żydów był to kat prawdziwy i dziwnym téż chyba wypadkiem izraelita się u niego pokazał, bo szczuł psami, moczył w stawie jak konopie, wieszał ich potém dla obeschnienia, trzepać kazał z pyłu bizunami i tysiące podobnych sztuczek płatał z nich każdemu. Jeden tylko faktor jego, Szmul ryżobrody, przywykły do bizuna, łajania, targania za brodę i wypychania za drzwi, miał do niego przystęp i wszystkie jego robił interesa; bo któż u nas dawniéj co począł bez żyda?
Do takiego to zawadyaki, opisanego zresztą dokładnie przez stolnika, śmiało, z papierami za nadrą, jechał pan Siekierzyński, chcąc rozpocząć sprawę od wyłuszczenia mu swoich pretensyj i usiłując zgodnie skończyć, jeśli było można. Bryczka wtoczyła się na dziedziniec, na którym właśnie pan Ksawery konia dzikiego ujeżdżał i z wielkiém podziwianiem gospodarza, wysiadł z niéj całkiem mu nieznajomy mężczyzna.
Rzucił z przekleństwem szkapę rozsrożoną Wichuła i pośpieszył na spotkanie Siekierzyńskiego, z czapką nabakier, w kitelku rozmamanym, czerwony, sapiący i gniewny.
— Kogóż mam honor powitać? — spytał.
— Mówię z gospodarzem domu, W. Ksawerym Wichuła?
— Tak jest, a honor pański?
— Tadeusz Siekiera Siekierzyński.
Na to dobitnie wymówione nazwisko (widać było, jak silne wrażenie uczyniło na gospodarzu) zaciął wargę, zmarszczył czoło i wskazał drzwi do izby. W izbie było jak w starym składzie, nie umieciono, porozrzucano, nieporządnie, męskie ubiory i kobiece roboty leżały po stołach i stolikach, w pośrodku spały dwa ogromne charty, które się na wchodzących rzuciły, ale batem wygnane, poszły warczéć za drzwiami. Skrzypka wisiała na kołku u drzwi, na innym munsztuk, na innym jeszcze pasmo nici szarych. Przy kominie wygasłym jakiś garnuszek z przykrywą drzemał ostygły, na daszku ukazywały się talerze z widelcami żelaznemi; przez półotwarte drzwi do drugiéj izby widać było kobiece przybory i jakaś panienka wpół tylko ubrana, odskoczyła kryjąc się do szpary, którą poczęła zaglądać ciekawie. Zapylony zegar gdakał w kącie, a trzpiotowatych para kanarków odzywała się w klatce nad oknem. W drugiém wiewiórka obracała dziecinny swój młynek, latając niespokojna. Wichuła wskazał krzesło, z którego zrzucił futerko i chustkę, a sam chwycił drugie i grzmotnął niém tak o podłogę, jakby je chciał pogruchotać.
Tadeusz rzucił okiem wkoło, ale nie usiadł.
— Cóż tu pana dobrodzieja sprowadza? — rzekł Ksawery dysząc.
— Maleńki interes.
— Zdawało mi się — z przekąsem odparł Wichuła, szydersko mierząc oczyma pana Tadeusza — że między nami a Siekierzyńskiemi wszystkie interesa skończone?
— Nie ze wszystkiém.
— No proszę, ja sądziłem, że wziąwszy Siekierzynek już było po wszystkiém?
— Nie dość go wziąć było, potrzeba go jeszcze oddać — rzekł Tadeusz.
— Cha! cha! po dwudziesto-letniém posiadaniu!
— Chociażby.
— A! łaskawco! chlebodawco! wytłómacz-że mi, jak to być może?
— Właśnie z tém przyjechałem; panowie nie macie tytułu dziedzictwa.
— Cóż z tego?
— Ja jestem spadkobiercą i synem Longina Siekierzyńskiego.
— Bardzo mu winszuję, ale cóż z tego?
— I Siekierzynka pozbyć się nie chcę.
— Chwalę! ale cóż z tego? potrzeba zapłacić nabyte przez nas długi.
— Ja téż je płacę.
— Pan je płacisz, powiadasz? cha! cha! a czém-że?
— Pieniędzmi — odparł Tadeusz zimno — a wzajem proszę o kalkulacyą z posiadania przez lat tyle!
Wichuła spojrzał, jakby chciał z oczu wybadać przybyłemu, czy to była prawda, czy żart tylko i wyciągacz jaki; ale Tadeusz mówił seryo i poważnie.
— Nim rozpoczniem proces, chciałem wprzódy przekonać się, czy zgodnie ukończyć nie możemy? Rodzice nasi, jak panu zapewne wiadomo, żyli w sporze i niezgodzie.
— I mój ojciec waścinego wypędził.
— A ja mogę waćpanu odpłacić się tąż samą monetą.
— Kochanku! — zakrzyczał Wichuła z zakrwawionemi oczyma; gdyż ile razy w impet wpadał, białka mu czerwono zachodziły. — Kochanku! pamiętam, żeś w moim domu i dlatego nie chcę gwałtu popełnić, ab ruszaj z Bogiem i rozpoczynaj proces, a zobaczymy, co z tego wyrośnie.
— Zgodnie więc nic nie uczynimy? — spytał pan Tadeusz.
— Ja z Siekierzynka chyba nie żyw ustąpię — rzekł Ksawery — i wiedz to, kochany panie, że zaczepić Wichułę, wolałbyś dyabła zaczepić... mnie w kaszy nie zjesz.
— Ani mnie — odpowiedział Siekierzyński — a zatém mam honor go pożegnać.
— I ja téż! — śmiejąc się rzekł Wichuła i odprowadzając gościa w ganek, nie bez pewnego jednak niepokoju wewnętrznego. Ukłonili się sobie ceremonialnie, zaszła bryczka i Tadeusz wprost pojechał do miasteczka.
A w Siekierzynku gwałt wielki! Pan Ksawery pobiegł do brata, który w ogrodzie był przy otrzęsaniu jabłek, z wielką nowiną; siostra, która wszystko słyszała, pobiegła za niemi; narada, krzyki, śmiechy i odgróżki... wreszcie dosiadł Wichuła starszéj szkapy, dał jéj bizunem po grzbiecie i jak strzała poleciał do swojego przyjaciela, niegdy prawnika, dziś gospodarza, pana Wertkowskiego.
Wertkowski mieszkał o staję, był to już nie młody człowiek, dobrze pamiętający czasy zrzeczenia Siekierzyńskich, którzy acz podupadli, uważani byli przez szlachtę; znał on interesa Wichułów i Siekierzynieckie, bo do nich wpływał. Nieszczęściem od lat kilku Rzuciwszy mecenasowstwo, siedział na wsi, a osamotniony, bo on tylko i żona, głucha staruszka, cały dom składali, począł z nudów zaglądać do apteczki zbyt często i pić tak, że rzadko go po obiedzie zastał kto trzeźwym. Ale upojenie jego było szczególniejszego rodzaju: na nogach ciężko mu się było utrzymać, oczy słupem stawił, minę miał osowiałą, rzekłbyś, że i przytomność postradał. Tymczasem choć tak pozornie pijany, wszystko rozumiał, odpowiadał do rzeczy; potém poznać go było można, że z krzesła się już nie ruszył i jąkał co chwila. Co się tyczy pamięci, ta nawet żywsza była po wódce niż naczczo. Zwykle on i żona całe dnie grywali z sobą w maryasza na fasolę, a pod krzesełkiem Wertkowskiego stała flaszka ciemna z wódką, którą on na przypadek przyjazdu obcego, nazywał smarowaniem daném mu przez doktora. Wertkowski mieszkał w chałupinie lichéj na dwóch chłopkach zastawą wziętych z których ledwie mógł miéć chleb i jarzynę na stół, zresztą kupował z procentu od jakiéjś sumki, u pana wojewody mazowieckiego ulokowanéj.
Wszedłszy do izdebki, poznał zaraz Wichuła po minie adwokata, butelce pod stoikiem skrytéj i z tego, że nie wstał na przybycie gościa, że już był podchmielony. Wertkowski wytrzeszczył oczy i zadał niżnika ze czterdziestu, witając sąsiada, w nadziei, że żona zmieszana nie postrzeże podstępu.
— Jak się masz, rejencie? jak się masz? a co, jak zdrowie? — krzyczał Ksawery siadając — widzę cierpiący jesteś?
— A! a a... ta... ak... piący... piący...
— Właśnie po radę przybywam i niedługo naprzykrzać ci się będę. Osobliwsza do stu korków okoliczność... Przyjeżdża dziś do mnie Siekierzyński.
— Co? nieboszczyk! — zawołała pani Wertkowska rzucając karty.
— Syn to nieboszczyka... Ale ze śmieszną pretensyą...
Stary prawnik wytrzeszczył oczy ogromnie i ciekawie.
— Wystaw sobie, panie rejencie, przypomniała sobie babka, jak była panną... chce mu się Siekierzynka!
Quo... ti... tulo? — spytał Wertkowski.
— Ba! zabrany za długi, ale nie mamy tytułu dziedzictwa! otóż chce pozwać do kalkulacyi i zapłacić, co należy... powiedz-że mi, może on tego dokazać?
Wertkowski się namyślał długo, kilka razy dostał czkawki, jąkał się, jąkał i wyjąknął:
— Może...
— Jak to? odebraliby nam Siekierzynek?..
Si pecuniam habet...
— A kat go wié, czy habet! ale-by bez tego nie przyjeżdżał. No, a jeśli habet?
— To i Siekierzynek habebit!...
— A niech że go dyabli wezmą! — krzyknął Ksawery — żebym był wiedział, że to nie żarty, byłbym mu na skorym razie uszy poobcinał, ochotę do pieniactwa odpędził... ale to się da zrobić jeszcze przy pierwszém spotkaniu.
— Gdzieżeście go widzieli? — spytała pani Wertkowska.
— Przyjeżdżał do mnie z propozycyą zgody, a ja go zbyłem śmiechem i odprawiłem.
— Szkoda! — krótko odezwał się Wertkowski.
— Jak to? to doprawdy mogą nam odebrać Siekierzynek?
Pecunia — powoli wybąknął stary — wszechmogąca.
— A szabla, panie rejencie?
Variabilis — mruknął Wertkowski.
— Ale rozpatrzcie się no w sprawie! pamiętacie wy ją?
— Znam jak zły szeląg.
— I myślicie, że wygra?
Probabilitas. — Wertkowski mówił zawsze lakonicznie po pijanemu, bo mu i trudno było wyjąkać.
— No, to przynajmniéj wiem, co czynić — rzekł Wichuła — jadę do miasteczka i pierwszemu, kto tę sprawę weźmie, nos i uszy poobcinam, a pana Siekierzyńskiego wykurzę płazami, jeśli zechce. Nie dopuszczę ja go do prawa...
To powiedziawszy i widząc, że Wertkowski nic nie odpowiada, zawrócił się Wiehuła:
— Bądź zdrów, sąsiedzie! — zawołał, trzasnął drzwiami, dosiadł szkapy i nazad do Siekierzynka. Tu zaraz zaprzężono mu bryczkę i niedługo myśląc, pan Ksawery pognał do Czerska.
Jakoś na pół drogi był lasek sosnowy niewielki, gdzie się schodziły u karczemki dwa gościńce od Siekierzynka i od Czerczyc, skąd właśnie jechał pan Tadeusz do Czerska także, i traf chciał, żeby, gdy konie Wichuły się wysapywały, a on kwartą piwa się chłodził, nadjechała bryczka Siekierzyńskiego i stanęła także spocząć szkapom. Dwóch szlachty na nędznych chabetach posilali się chlebem i serem w pierwszéj izbie, przywiązawszy konie do płotu Siekierzyński został na bryczce, Wichuła jak go tylko zobaczył porzucił kwartę z piwem, podtarł wąsa i wprost do bryczki:
— Kłaniam, panie Siekierzyński.
— Czołem, mości Wichuło!
— A co! do Czerska?
— A do Czerska.
— I ja téż.
— Weseléj będzie w drodze.
Wichuła, którego w okolicy bali się wszyscy jak ognia, nie przywykł był, żeby go kto tak lekko traktował, namarszczył się i sięgnął impetycznie ręką ku kołnierzowi kontusza siedzącego na bryce... Ale nim dotknął pana Tadeusza, już ten z szabelką, którą chwycił z siana, wyskoczył i stanął przed przeciwnikiem śmiało, a śmiejąc się w dodatku:
— Co! — zawołał — czy nie chcielibyście rozpocząć procesu od uszów i nosa!
— O! patrzcie go, jak głośno śpiewa! — odparł Wichuła — a nu, bratuniu jeden, myślisz, żeś młokosa złapał, co cię się zlęknie, zaraz ja ci tu pokażę Wichułę.
— Ja-m nie od tego, jak widzicie — rzekł Tadeusz raźnie — cale po szlachecku mosanie i przy świadkach, jest tu widzę dwóch szlachty w karczmie, co stoją na progu gawroniąc się na nas, weźmiemy ich na przyjaciół i, jeśli wola a łaska, spobujemy się.
— Panowie bracia! prosimy na świadki! — krzyknął niecierpliwie Wichuła — dobywając już szabli, którą obejrzał i rękawem otarł z kurzawy.
— Prosimy! — dodał Siekierzyński, obnażając swoję zwinną niewielką szerpentynkę, która błysnęła w powietrzu.
Dwaj przejezdni spojrzeli po sobie i przystąpili bliżéj, ale już zajadli nieprzyjaciele stawali do boju oba równie żywo, Wichuła ze złością widoczną, Siekierzyński z zimną krwią, pozorną tylko. Pan Ksawery tak był pewien siebie, tak się miał za niezwyciężonego, że nawet rękawów od kontusza dobrze sobie nie związał. Tadeusz miejsce swe opatrzył, zmierzył okiem przeciwnika i szable brzękły.
Wichuła bił się doskonale, Siekierzyński zręcznie jak szatan i widać, że mu to także nie było obce; zimną krwią swoją miał wyższość nad przéciwnikiem, który się miotał szparko, gwałtownie, krzykliwie, usiłując nastraszyć wprzód, potém przemódz ulęknionego. Zaraz w początku drasnął Ksawery Siekierzyńskiego po ręku, krew pociekła, ale wprędce odebrał taki raz przez głowę, że mu oczy zalało i zasłaniając się rękawem, zawołał:
— Zgoda! panie bracie!
— Zgoda! — powtórzył płazując go zlekka Tadeusz — zgoda! zgoda! a nie zaczepiajcie ludzi po drogach, nie chcecie-li miéć znaków na łbie...
To mówiąc wskoczył na bryczkę Siekierzyński, skłoniwszy się szlachcie, i kazał jechać, a Wichuła obryzgany krwią sparł się na swojéj, wołając, żeby mu szmatę i wódki przynieśli. Ledwie słowa te wyrzekł, upadł nieprzytomny na trawę.
Było tam komu ratować go, nie zwrócił się więc przeciwnik i ruszył tymczasem do Czerska, otarłszy sianem szabelkę, tak spokojny, tak chłodny, jakby przed chwilą nie skosztował ludzkiego mięsa.
— A niech go dyabli wezmą! — wołał Wichuła gdy go otrzeźwili i obwiązali — chyba żyć nie będę, jeśli mu uszów nie poobcinam! kanalią jestem, że byłbym go posiekał na kapustę, gdyby jeszcze sekunda, ale mnie przeciw wszelkim regułom zajechał.
Z rozciętą głową trudno było ruszyć do miasteczka, zawrócono więc do domu i z wielkiém podziwieniem brata młodszego pana Aurelego Wichuły, wszedł Ksawery ogromnie zły i klnący na czem świat stał, do izby, gdy sądzono, że do Czerska dojeżdża.
— A to co, panie bracie? — zapytał Aureli postrzegłszy szmatę i krew — konie ponosiły?...
— Idź do dyabła z końmi! konie! pies, powiedz, pokąsał! Spotkałem się z tym hołopiętą Siekierzyńskim i ten mnie tak poczęstował, ale chyba żyć nie będę, jeśli go nie zbiję na kwaśne jabłko.
— Co! Siekierzyński, pana brata!
A wtém i siostra wybiegła z lamentem, z płaczem, z kluczykami i cała rodzina poczęła każdy innym głosem łajać, krzyczéć, wyrzekać.
Zostawmy ich, a wróćmy do Czerczyc, gdzie stolnik medytuje mówiąc z roztargnieniem godzinki i już piąty raz poczyna... „Zacznijcie wargi moje!“
Właśnie spluwał odtrącając myśl obcą, która mu się gwałtem cisnęła, gdy szlachcic pokorny w kapocie szaréj i kurpiach na nogach, w borsuczéj torbie, ukazał się na progu. W izbie mrok był, szarzało.
— A, to ty, mój Pancerzyńsiu! — rzekł stolnik — jak się masz? (Jednakże, pomyślał, godzinek nie zacząłem, skończę je późniéj) Co tam słychać? skądże to Bóg prowadzi?
— Z Czerska, wielmożny panie.
— Jak się masz, zdrów?
— Zdrów, Bogu dzięki, do usług pańskich, przejeżdżając wstąpiłem, może pan co rozkaże.
— No! a zwierzynki nie masz?
— Da Bóg będzie... Ale ja tu na drodze, o małom zwierzyny innéj nie napotkał.
— No? a co takiego? — spytał stolnik.
— Co! krótko mówiąc, dobrze, żem sucho wyszedł, cała historya. Jadąc z Czerska, szkapa mi przystała i koło Kociéj Górki na rozstaju przy karczemce stanąłem wytchnąć... Wyjąwszy ja tedy z torby sera i chleba, patrzę, aż jedzie pan Jacenty z Muszyna, sobie konia uwiązał przy płocie, staje. Nuż my gadać i śniadać; kiedy tak bzdurzym, aż tu leci bryczka z Siekierzynka z panem Salerym (tak go szlachta zwała) i tyć staje. My z Jacentym ustąpili się panu z drogi i poszli do izby; aż ru, ru, ru, znów ktoś się wlecze... poznaję konie jegomościne i jakiś jegomość.
— A! pan Tadeusz... no! no! ciekawości! mów tedy, co się stało?
— Zaraz, proszę pana, porządnie powiem, jak się należy. Tylko co jegomościne konie przytrzymały się, a ten pan na bryczce sobie spokojnie siedzi Bogu ducha winien; przysuwa się Wichuła do niego, coś tam mu powiedział, ten jemu, Bóg ich wié, co od siebie chcieli, aż widzę ja, pan Salery jego niby chce za kołnierz chwycić, ten z bryczki i do szabli.
— O!... patrzaj wasan, do szabli!
— Tak! i woła do nas, panowie bracia! prosimy na świadków. Ledwieśmy nadbiegli, aż tu, panie stolniku dobrodzieju, jak się poczną chlastać i Wichuła...
— Byłem tego pewny, to rębacz bestya! — rzekł stolnik, waląc ręką o stół.
— Wichuła go po palcu! a ten jak nie plaśnie Salerego, z pozwoleniem pańskiém, przez łeb, tak się krwią oblał ze wszystkiém. Jeszcze go trochę wypłazował, gdy się Wichuła, gdyby zając przewrócił, ślepie wytrzeszczywszy, ten siadł sobie i pojechał.
Gdy Pancerzyński opowiadanie kończył, stolnik, który oddawna z krzesła nie wstawał, z wielkiego wzruszenia i radości, aż się na nogi podniósł, oczy mu się zaiskrzyły, twarz zapałała, wąsa kręcił i śmiał się.
— Patrzajcie! patrzajcie, obciął Wichułę! jak Boga mego kocham, obciął! waść to sam widziałeś, na swoje oczy! Jest krew! jest krew! Idź, mój Pancerzyńsiu, napij się wódki u Jędrzeja duży kielich ten, co z gwiazdkami, i wróć tu do mnie...
Poszedł szlachcic, a stolnik ręce złożył.
— Dzięki Bogu! nie zmieszczańczył się nic... Kto wié, może i nie sprzedawał pieprzu! a zresztą kto go tam będzie wiedział! Ale gdzież się uczył szablą wywijać? Chwat! uściskam go, jak przyjedzie! No! to mnie rozbraja! chwat! Gdyby był pieprzu nie przedawał! ale stało się! cóż robić! Obciął Wichułę! Siekierzyński zawsze Siekierzyńskim!
I tak bez ładu, drgając aż na swojém krześle, starzec coraz to wykrzykiwał aż do powrotu Pancerzyńskiego, który znowu od początku do końca musiał mu całe spotkanie z największemi opowiadać szczegółami.
Stolnik cieszył się z tego wypadku niepomału, kochał bowiem Tadeusza, od którego tyłka dzieliło go dziś przykre wspomnienie kupiectwa, niezmazany ślad na herbowéj szlacheckiéj tarczy Siekierzyńskich zostawującego. Stolnik rad był utopić pamięć tego uczynku, a bał się co chwila, by się nie rozgłosił i drżał na samo przypuszczenie podobnéj ignominii, wolałby był Tadeusza ubogim, niż w ten sposób zbogaconym i krzywił się na myśl tych talarów nabytych sprzedażą pieprzu, śmierdzących imbierem i łojem, jak powiadał. Zawsze mu się zdawało, że jedynym użytkiem stosownym takich pieniędzy było oddanie ich na kościół lub klasztor na przebłaganie za występek przeciwko dostojności szlacheckiéj; nawet odkupienie Siekierzynka tym groszem w smak mu nie szło, choć niezmiernie go pragnął. Pocieszył się cokolwiek rzeskiém znalezieniem się Tadeusza, ale gdy począł medytować potém sam na sam i przywiódł sobie na pamięć ów sklep pod ratuszem, ciarki po nim przeszły.
— Niech robi, co chce — zawołał z żalem do siebie — tego zmazać nie podobna! Zawsze to plama indelebilis! A! a! gdyby powstał z grobu skarbnikowicz, a zobaczył synka mercatorem, umarłby z żalu i aprensyi!.. Kto mu to doradził, coram Deo respondebit.
Plótł tak szanowny nasz pan Piotr Kornikowski, aż zasnął, a przebudziwszy się, znowu myślał o teém i o obcięciu Wichuły z niejaką satysfakcyą.
— Może zresztą, — rzekł pocieszając się — może i nikt o tém wiedziéć nie będzie, że kupczył, ale plama plamą zawsze... daj Boże, by się to utaiło, chociaż nie pojmuję, jak to być może. Prędzéj późniéj prawda jak oliwa na wierzch wychodzi.
Gdy się to dzieje w Czerczycach, a w Czersku chodzi napróżno pan Tadeusz Siekierzyński od prawnika do prawnika, chcąc swoję sprawę któremu z nich powierzyć, w sąsiedztwie ogromne larum wznieciła kresa przez łeb pana Ksawerego. Trzeba wiedziéć, że Wichułowie mieli adherentów i koligatów dosyć, a niejeden przyjacielem ich się głosił ze strachu tylko, inny w nadziei pomocy, bo Ksawery szabelki i w cudzéj sprawie ochotnie dobywał, zwłaszcza podochocony. Nikt dotąd go nie zwyciężył, nikt nie drasnął nawet, a tu nietylko kresa ale i wypłazowanie, przez szlachtę świadków gruchnęło po sąsiedztwie. Wieść ta przeraziła jednych, ucieszyła drugich, zaciekawiła innych; jęli niektórzy przypominać dawne znaczenie Siekierzyńskich i dawną dla nich sympatyą. Wszakże w Czersku żaden prawnik nie podejmował się forytowania sprawy contra Wichułów. Niejeden nawet odradzał Siekierzyńskiemu dalszych kroków, szepcząc na ucho, że Wichułowie i ich adherenci gotowi są na wszystko, a obcięcie Ksawerego nietylko ich nie wystraszy, ale jeszcze zajadlejszemi uczyni. To jednak nie odstręczyło pana Tadeusza od zamierzonych prawnych poszukiwań dziedzictwa Siekierzynka i wreszcie decydowany już sam sobie być mecenasom, byłby zajął się sprawą, gdyby mu nie wskazano pana Pancerzyńskiego Adama, młodego prawnika, który, jak mu mówiono, jeden może jąć się procesu z Wichułami.
Pancerzyński, brat stryjeczny tego szlachcica, któregośmy przed chwilą świadkiem spotkania u Kociéj Górki widzieli, wyszedł z drobnéj rozrodzonéj i ubogiéj familii i sprytem a odwagą dochrapywał się znaczenia i pieniędzy, obojga będąc chciwy nad miarę.
Różnie różni mówili o początkach życia pana Adama, ale się wszyscy godzili na to, że przechodził nauką i zręcznością wszystkich w Mazowszu prawników, że dla niego niczém było wygrać, gdzie inni i nie śnili wygranéj, podnieść zagrzebane od dawna i dać radę w razie zdesperowanym. Był on jak lekarz, do którego to udają się, gdy już chory ledwie nie kona; z dobrym interesem, czystym, jasnym i łatwym nikt go nie używał, ale w złym, nikt się bez niego nie obszedł. Nic nikomu nie zrobił darmo, zawsze prawie wymagał wynagrodzenia wielkiego, targował się o nie jak o grzyba, ale za to gdy się wziął za co, dokazywał cudów.
Wskazano tedy Pancerzyńskiego panu Tadeuszowi, a ten ledwie go odszukał w oddalonym dworku nad Wisłą, gdzie mieszkał na ustroniu sam jeden z chłopakiem tylko, który mu służył za przepisywacza, kuchtę, sługę, woźnicę i dependenta. Długo potrzeba było do drzwi stukać, zanim je ów odarty Janek otworzył, a nie puszczając do środka, póki tynfa nie dostał, wypytał się o nazwisko, potrzebę i poszedł, zostawiwszy gościa w pierwszéj izbie, do kancelaryi pańskiéj. Ta izba niewielkie dawała wyobrażenie o zamożności pana Adama; w niéj dwa stołki sosnowe, ława, stół prosty, komin i piec gospodarski jak w chacie, a na ścianie tylko Chrystus ciemno malowany. Zresztą pułap niski z belkami, drzwi wąskie i małe, okna z czterech szybek złożone i podłoga piaskiem wysypana. Po chwili oczekiwania skrzypnęły drzwiczki i wszedł Pancerzyński; figurka mała, koszlawa, krzywa, blada, za którąbyś nie dał trzy grosze. Głowę miał śpiczastą bardzo, pokrytą włosem ostrzyżonym ze szwedzka, ale bez pudru i najeżonym do góry; skóra na twarzy podobna była do pergaminu, oczy piwne duże, nos trochę krzywy, usta wąskie, a w lewym policzku, z jakiéjś choroby widać, w środku zrobił się dół i ściągnęły muskuły nadając dziwny wyraz téj części fizyognomii, tak, że inny był z prawéj patrząc, inny z lewéj i jedna strona zdawała się ciągle uśmiechać, gdy druga patrzała ostro i surowo. Taż sama choroba zapewne, która skrzywiła twarz, wyciągnęła mu też jednę nogę, a chodząc nią zamiatał jak nie swoją, ręce wisiały mu długo i ogromnemi kończyły palcami.
Pan Tadeusz cofnął się myśląc, że to nowy sługus tynfa z niego wydrzéć przychodzi i już się do sakiewki gotował, bo ubiór prawnika niepoczesny omyłkę usprawiedliwiał, gdy głosem ogromnym, głosem jakby z piersi olbrzyma pochodzącym, dziwna ta postać odezwała się:
— Jestem do usług waćpana dobrodzieja.
— Pan Adam Pancerzyński?
— Tak, tak! ja sam, siadać proszę, a pan?...
— Tadeusz Siekiera Siekierzyński.
— Czy nie Longina Sobiesława skarbnikowicza syn?
— Właśnie, panie dobrodzieju!
— Cieszy mnie, że go u siebie oglądam! bom rodzinę pańską szanował, choć nie znając, gdyż młody byłem, jak szanowny rodzic jego żegnał się z światem. Czémże pomocny mu być mogę?
Tadeusz całą sprawę swoję opowiedział, papiery dobył, dał czas do ich przeczytania, a Pancerzyński z niesłychaną szybkością przebiegłszy je i wnet obeznawszy się cudownie prawie ze stanem sprawy, rzekł:
— Wszystko jest do zrobienia, choć nie taję, że z Wichułami sprawa zła, oni czego nie zyszczą u kratek, będą wiolencyą dobywać, bo w wyborze środków nie są trudni. Ale dla zwierza w las nie iść, nie męska rzecz!... zrobimy! Jedna tylko uwaga: proces pociągnie długo, Siekierzynek odłużony wyżéj może waloru, przyjdą rachunki nakładów, ulepszeń, budowli et sic porro, może wypadnie zapłacić więcéj niżeli warta wioska. Czy nie lepiejby inną kupić?
— Ja Siekierzynka żądam dlatego, że to jest Siekierzynek, nie dlatego, że wioska, dlatego, że tam jest grób rodziców moich, że to jest dziedzictwo mojéj rodziny, a może téż iż go nieprzyjaciele posiadają, co mojemu ojcu życie struli i do mogiły go przywiedli.
— A to co innego, inna facies rerum — odparł Pancerzyński, a zatém dojdziemy Siekierzynka. Ale — dodał prawnik głos zmieniając — clara pacta, claros faciunt amicos, mówię to, choć do przyjaźni pańskiéj nie śmiałbym sięgnąć, znając, żem jego sługą. Potrzebujemy wprzód umówić się o warunki pracy z mojéj strony... ja-m ubogi i potrzebny, jestem w dorobku.
— Słuszna rzecz! słuszna! proszę o warunki!
— To wymaga namysłu, a zatém jutro służyć będę. Gdzie pan mieszka?
— U Icka Szklarza na Warszawskiéj ulicy — rzekł Tadeusz.
— Jutro o dziesiątéj...
To mówiąc wstał zamiatając swoją nogą i Siekierzyński go pożegnał.
O dziesiątéj na ratuszowym zegarze, przystawił się prawnik trochę lepiéj ubrany, ale w wytartéj kontusinie i pasie włóczkowym, odartą i zaklapaną przyjechawszy bryczką, którą Janek powoził. Powitawszy Tadeusza, który z niecierpliwością oczekiwał odezwania się prawnika, począł pan Adam o obojętnych mówić rzeczach, o deszczu i pogodzie, o miasteczku i jego mieszkańcach, potém zamilkł i położywszy papiery na stole, zdawał się wzywać Siekierzyńskiego, żeby on rozmowę rozpoczął.
— Cóż tedy, szanowny mój obrońco? — spytał niecierpliwy Tadeusz — jakżeście się namyślili?
— Interes — począł Adam Pancerzyński — interes ciężki, więc się go podejmę, bo mnie właśnie takich potrzeba, żeby sobie i renomę i kieszeń rozszerzyć, ale jak za wszystkie ciężkie sprawy, zapłata będzie gruba.
Minimum... tysiąc talarów — dodał po chwili — po ukończeniu interesu i wprowadzeniu w posiadanie Siekierzynka, a na koszta i przejażdżki osobno, ile pokażę rachunkiem.
— Nie myślę się targować — odparł Tadeusz — choć mi się to zdaje zbyt wiele, ale za warunek z mojéj strony kładę, żeby się to nie wlekło.
— Tego warunku nie potrzebuję — rzekł adwokat — czas i mnie drogi, ale z mojéj strony jest téż jeszcze warunek.
— Jeszcze warunek?
— Tylko jeden.
— Oto, że waćpan dobrodziéj oddając mi ten interes, powierzysz mi go zupełnie, nic bezemnie nie poczniesz, we wszystkiém rady się mojéj trzymać będziesz i zdasz się słowem na dyskrecyą moję.
— Zgoda i na to.
— A więc czasu nie tracąc, bo czas drogi, ot naprzód rada, którą spełnić potrzeba. Waćpan nie jesteś bezpieczny od Wichułów; wiem pewnie, że mu gotują i gotować będą tysiące napaści i usiłować gwałtem jakimś go ustraszyć lub się pozbyć. Samemu jednemu przeciwko ich bandzie nie podołać. Trzeba zaraz wynaleźć sobie przyjaciół kilku i nieodstępnych aniołów-stróżów, którzyby gotowi byli dniem i nocą szabel dobyć w obronie pańskiéj...
— Gdzież ich znajdę?
— To już moja rzecz, ja ich tu w Czersku zwerbuję czterech lub pięciu i przyślę do kwatery pańskiéj, a bez nich kroku się pan nie ruszysz, ani tu, ani na wsi...
Tadeusz podziękował za tę troskliwość panu Adamowi, choć pomyślał, że mu ci przyjaciele i wiele kosztować i dużo kłopotać go będą; ale cóż było robić? Adwokat zabrał papiery, trochę grosza i śpiesznie siadł na bryczynę, szukać swych przyjaciół, z któremi radził panu Tadeuszowi odjechać do Czerczyc i spokojnie czekać, jak mówił, felicem eventum jego zabiegów.
W kilka godzin po odjeździe Pancerzyńskiego, posłyszał zaraz wrzawę przed domem i domyślił się, że przyjaciele zbierać się poczynają. Wychyliwszy głowę przez okno, postrzegł w istocie dwóch barczystych szaraczkowych, z których jeden wiódł konia za tręzlę, drugi szedł z chłopakiem i parą koni za sobą, pytając głośno o kwaterę pana Siekierzyńskiego.
Wskazano ją i dwóch potężnych drabów wsunęło się wrzawliwie do stancyi, jeden drugiego przedstawiając.
— Imć pan Urban Panewka, łowczycowicz wyszogrodzki...
— Imć pan Filoktet Próciński, oboźnic zakroczymski...
Pan Urban, trzyłokciowy barczysty chłop, z wąsami sterczącemi po za twarz daleko, ogorzały jak cygan, z czołem zmarszczoném, osypany brodawkami i plamami piegowatemi po twarzy, z łysiną podgoloną, miał na sobie szaraczkową kontusinę wytartą po łokciach i na plecach, buty mocno łatane bez ceremonii i hipokryzyi żadnéj, szabelkę w prostéj pochwie rzemiennéj i pasik skórzany na klamrę mosiężną zapięty. Udawał on zręcznego i bardzo grzecznego, śmiał się co chwila, kłaniał, ustępował z krzeseł, ceremoniował o przejście, o usiądzenie, o słowo, ale mu z oczów patrzała burda. Pan Filoktet nieco niższy ale barczystszy jeszcze, gdyby snop dobrze związany, nie krył się ze swojém zuchowstwem, machał rękami szeroko, stąpał głośno, biorąc stołek rzucał nim, stukał wszystkiém, czego dotknął, i wielce dbał o równość szlachecką, nie dając nikomu brać prymu przed sobą. Mało mówił, ale klął dużo i miał przysłowie Ciumperda! które co chwila powtarzał, zwłaszcza, gdy się gniewał na kogo. Zwano go pospolicie Ciumperdą i znano o mil sześć wokoło z ogromnéj siły pięści i głowy, bo beczkę piwa w ciągu dnia mógł wypić i wypróżniwszy ją, wziąć pod pachę jak czapkę, wynijść o swéj sile i nie zataczając się wcale.
Zaledwie ci panowie usiedli i delikatnie przymówili się o miód, który miał być doskonały u Szklarza, nadszedł trzeci nie tak pozorny, cienki, chudy, pokorny, blady, milczący jak deska i ciągle składający ręce jak do modlitwy. Miał na sobie prostą granatową kapotę i torbę myśliwską, niepozorną szabelkę, którą nazywał scyzorykiem i jakiś węzełeczek pod pachą, który złożył u drzwi. Zarekomendował się jako Józafat Węgiel bez żadnego tytułu, dodając tylko, że jest obywatelem osiadłym ziemi wyszogrodzkiéj. Usiadł spokojnie w kąciku, rzucił okiem na dwóch zapaśników, co go poprzedzili, i złożywszy ręce, począł poglądać po suficie. Panowie Urban i Filoktet powitali go bardzo grzecznie i kordyalnie nawet.
Już i miodek na stół wystąpił, gdy nowa postać jeszcze uchyliła drzwi, zaśmiała się kiwając głową i wpadła do izdebki.
Było to coś żwawego, ubranego kuso, niby strojnie, z pretensyą do wdzięku i młodości; czuprynka ryża do góry, wąs mały idem, w uchu kolczyk z niemiecka, buciki choć wytarte ale czerwone, szabelka na złocistych rapciach, pas pstrokaty sztucznie zwinięty, żeby dziur i cer nie było widać. Mały, zwinny, wesoły Impan Atanazy Bajdurkiewicz, nie był już naczczo; zapach gorzałeczki, cebuli i piwa otaczał, a wymowa zdradzała umysł podniecony sztucznemi środkami.
— Wielce mi to zaszczytno i sercu mojemu drogo, że mogę tak godnego imienia panu a bratu stanąć w pomoc i ofiarować rękę i głowę contra inimicos; przysłany w to miejsce przez zacnego Adama Pancerzyńskiego, stoję z gorącą aspiracyą, by być użytecznym omni modo; a jeśli jest szklaneczka, tobym o miód prosił.
Musiała się znaléźć szklanka i grzeczny Urban, zawadya Filoktet, milczący i pokorny Józafat wespół z Atanazym zasiedli przepijać za zdrowie Siekierzyńskiego, wkrótce postrzegając unanime, że zdałaby się i przekąska. Podano przekąskę, okazała się słona, ponowiono miód i noc nadeszła, a jeszcze panowie bracia za stołem gwarzyli, najwięcej o Wichułach i o sobie. Jeden pan Węgiel milczał, ze złożonemi rękoma i spuszczoną głową siedział, ale kolei pilnował sumiennie i nie dawał o sobie zapomniéć. Tadeusz mało się do rozmowy mieszał, ale słuchał uważnie i dowiedział się wiele o okolicy i stosunkach, które dotąd były mu obce.
Rano po śniadaniu, do którego i przymawiać się nie było potrzeba, szlachta miała jechać z panem Tadeuszem do Czerczyc, ale oprócz Węgla, który kroku nie zrobił ze stancyi i grzecznego Urbana, co już Tadeusza nie odstępował, Filoktet pożyczywszy talara wyskoczył na pół godziny do przyjaciela, a Atanazy poszedł umizgać się do szynkarki zprzeciwka i nie powrócili aż ku południowi. Dwaj pierwsi wsiedli na koń, Filoktet miał ich dognać, a Bajdurkiewicz przyczepił się na bryczce puściwszy szkapę za nią, pod pozorem, że się na siodle obtarł szkaradnie dnia wczorajszego.
Taką kalwakatą ruszyli po południu już z Czerska do Czerczyc i mrokiem byli u Kociéj Górki. Tu naturalnie spocząć wypadało, bo konni nawet byli się przyzostali z tyłu, a Bajdurkiewicz życzył na nich poczekać, aby nocna podróż daléj bezpieczniejszą była dla patrona, którego tymczasem ubawiał powiastkami, a zastraszał potęgą Wichułów, zdając się ją dosyć szanować. Weszli do izby, w któréj siedział żyd pod piecem, żydówka za stołem, a kot na przypiecku, jakiś odarty chłopisko wstał z ławy przede drzwiami, przypatrzył im się dobrze, wyszedł do koni, które oglądał uważnie i szybko popędził w las. Nie uszło to baczności pana Tadeusza, szepnął na ucho Bajdurkiewiczowi, żeby się mieli na ostrożności i nie uważał jak ten pobladł i zakręcił się ku bryczce. W istocie wymowny Atanazy główną siłę miał w języku, a co się tyczy spotkania, wywijał się sianem, jak mógł, dużo krzycząc, a zasłaniając cudzemi plecami. Na biedę przypóźnionych posiłków nie było i nie było, a na Filokteta nawet rachować ciężko, bo zdaniem wszystkich ledwie w pół godziny po innych mógł nadążyć, choć szkapę miał dzielną, ale maruda był zawołany.
Postrzegł zaraz z manewrów pana Bajdurkiewicza Tadeusz, że niewielką mu będzie pomocą i postanowił, zdawszy się na wolę bożą, pozostać w karczmie, dopokiby nie nadjechali pan Urban i pokorny a cichy Jozafat.
Poczynało dobrze zmierzchać, Bajdurkiewicz skarżąc się na ból zębów, położył się w bryczce i zaszył w siano głęboko; Tadeusz świszcząc, chodził przed końmi, niekiedy zaglądając do karczmy.
Aż tu drogą od Siekierzynka jedzie dwóch jeźdźców szybko na zdyszanych koniach, obejrzeli się i pozsiadali z koni; miny gęste, wejrzenie zaczepiające, mowa głośna. Tadeusz poświstuje i chodzi spokojnie. Ci ichmość do izby, poszeptali coś z arendarzem i wybiegli na podwórze, postawali w zajeździe, patrzą na drogę od Siekierzynka i śmiejąc się, zacierają ręce. Bajdurkiewicz leży w bryczce i stęka.
— Możebyśmy jechali — rzekł zcicha — oni nas dopędzą!
Tadeusz nic nie powiedział.
— Bracie świstunie! — rzekł jeden z przybyłych, a dokąd to Pan Bóg prowadzi!
— Przed siebie! — odparł Tadeusz — a panów śpiewaków dokąd?
— Na spotkanie waszmości.
— No, to i dobrze — rzekł Siekierzyński — a co łaska do mnie?
— Chcieliśmy się od niego dowiedzieć — rzekł drugi — czy myślicie tu popasać w Kociéj Górce?
— Ile mnie się podoba.
— No! a jakby się nam podobało, żebyś tu waćpan nie popasał?
— Cóż robić! nie wszystko się wszystkim podobać może!
Bajdurkiewicz z bryczki szepnął:
— Niech się pan mityguje, tymczasem nadjadą, słyszę tętent.
— To tętent od Siekierzynka — mruknął pan Tadeusz — bądź Pan na pogotowiu.
— Żebyś pan wiedział, jak mnie zęby bolą!
Wtém Tadeusz odwrócił się do zaczepiających.
— Panowie bracia — rzekł seryo i poważnie — czy szukacie okazyi?
— Jakby dobra, czemu nie? — rzekł jeden ze śmiechem.
— Cóż to panowie nazywacie dobrą, tak w kilku na jednego naprzykład, po zbójecku!
Szlachta się zmieszała widocznie, ale jeden zaraz wyskoczył:
— Co ty nas robisz napastnikami! coś ty za jeden?
— Wiesz waćpan, kto ja jestem, jak ja wiem, kto wy jesteście.
— Naprzykład?...
— Przyjaciele Wichułów.
— Jakbyś tam był! dalipan, wciurnastki go nie wzięli! tęgi chłopak! zgaduje! toć wiedziéć musisz, czego od waści chcemy?
— Doskonale, ale to wszystko na nic się nie zdało!
— A jak waści przetrzepiemy?
— Sprobujcie!
Ale szlachta nie próbując, poglądała wciąż ku Siekierzynkowi, skąd tętent koni coraz bliższy dawał się słyszéć i razem czterech jeźdźców przypędziło, a na ich czele z zawiązanym łbem pan Ksawery.
— Wstawaj i do szabli! — krzyknął Tadeusz do Bajdurkiewicza.
Na to dictum acerbum nie było rady, pan Atanazy wylazł powoli z bryczki, pomacał po szabli i stanął niechętny za panem Tadeuszem, szepcąc mu:
— Jeno powoli, to nadjadą!
Ale już nie czas było powoli poczynać, bo przybyli z krzykiem:
— A tuś, rozboju! a tuś, Siekierko! a tuś, trutniu!
Otoczyli Siekierzyńskiego i szabel dobyli. Tadeusz z zimną krwią przyparł się plecami do bryczki, dostał szerpentyny i stał jak mur.
— Mości panowie — rzekł — jeśliście szlachta, nie rabusie, a macie do mnie żal jaki, gotówem im służyć wszystkim po kolei, ale jak przystało pojedyńczo, nie ocinać się jak wilkom.
— Jeszcze ty tu łajać nam będziesz!
I podnieśli wszyscy szable, jakby go rozsiekać mieli.
Wichuła krzyczał:
— Wypłazować go! wypłazować!
Bajdurkiewicz zważywszy ból zębów i przemagającą siłę, schował się pod bryczkę i myślał już przemknąć się niepostrzeżony do lasu. Wrzawa, krzyk okrutny powstał, żeby Tadeusza ustraszyć, ale ten choć blady, stał twardo.
— A chcesz ujść śmierci! — zawołał Ksawery — to podpisz zrzeczenie się Siekierzynka i idź z życiem, niech cię dyabli wezmą.
Siekierzyński tylko się rozśmiał.
— Co? nie! nie! to cię tu w sztuki rozniesiem na szablach!!
— Co będzie, to będzie! — rzekł Tadeusz.
Ledwie rzekł te słowa, ażci już sypnęli się wszyscy ku niemu i świst szabel tylko usłyszał nad głową, jedna z nich raniła go silnie w prawe ramię, opadła ręka, zasłoniły się oczy, upadł... stracił przytomność. Ale w téj-że chwili drogą od Czerska nadbiegli panowie Urban i Jozafat, a na ich widok i Bajdurkiewicz począł z drugiéj strony bryczki krzyczéć i machać szabelką i wszyscy razem na Wichułów. Ci niespodzianie zagadnięci, a widząc przed sobą trupa i bojąc się, by ich nie połapano, w nogi, ale nie daléj jak do izby karczemnéj, w któréj się zaparli.
— Nie mogli większego głupstwa zrobić! — zaśmiał się pocichu i spokojnie pokorny pan Jozafat — tu ich wszystkich połapiemy jak wróble w strzesze... Hej! Bajdurkiewicz z furmanem pod okno od lasu i stać mi na straży... Okno załóżcie dylami, które tam znajdziecie; ja z panem Urbanem damy sobie tu radę.
Ledwie tych słów domawiał pan Jozafat, który z najcichszego w mgnieniu oka stał się najmowniejszym i wszystkim dysponował, nadbiegł i oczekiwany Filoktet.
— Oho! — zakrzyczał — jest robota!
— Jest! nasz pryncypał ranny, połóżcie go na bryczce i dajcie mu wódki, jeśli macie. Zostaliśmy się w tyle a jego tu napadli, Bajdurkiewicz siedział pod bryczką.
— Co, ja? pod bryczką? — krzyknął przeraźliwie zpod węgła — ja! trzeba było widziéć, jak-em ja tu się odcinał, ale pięciu na dwóch to nie sztuka... jestem podobno ranny.
— W but — dodał pocichu Jozafat — pilnuj asan okna a nie gadaj, a ty, bracie Filku, do nas; zobaczymy, co Wichułowie poradzą.
Ciumperda! zobaczymy!
To mówiąc, omdlałego Tadeusza położył w siano i poskoczył do swoich.
— Obejrz karczmę dokoła! — rzekł Jozafat — popodpieraj wrota.
— Co myślisz? — spytał Urban — paneńku, co myślisz?
— Nic, usmażę ich trochę — pocichu odpowiedział Jozafat wzdychając. — Cóż robić? kiedy tacy durnie, że zamiast do lasu, uciekli do karczmy.
— Oto! to dobrze, bracie! byle nam dachem nie pouciekali!
— Zjedzą licha, mamy pistolety, choć nie wszyscy, postrzelamy ich jak wrony.
To mówiąc, począł powoli krzesać ognia i szukać słomy, a dobywszy iskry i rozpaliwszy suchego liścia, zatknął go w strzechę z jednéj strony, Urban z drugiéj — Bajdurkiewicz i Filko pilnowali drzwi i okien.
Suchy dach słomiany zajął się jak świeca wśród mroku, ogień zabłysł na drzewach i czerwoną łuną oblał wszystko dokoła. Tadeusz leżał stękając na bryce i ledwie widział, co się koło niego działo.
Wtém z okna ukazała się głowa zawiązana Ksawerego Wichuły.
— Panowie bracia! — zawołał — co to jest u kroćset dyabłów? karczmę moję palicie?
— A palim! — odparł kłaniając się Jozafat cichy.
— I cóż to myślicie?
— Nic! to tak sobie! ciemno na dworze, chcemy przyświecić!
— I waćpanu nie wstyd, panie Węgiel, za tego gałgana, za tego przybłędę się ujmować?
— Na czyim wózku jadę, temu piosnkę śpiewam — cicho zawsze odparł Jozafat.
A wtém i inni powyścibiali głowy z okien wołając:
— Na Boga! stolowanie się zajęło! my się podusimy!
— A duście się gałgany — krzyknął Filoktet — duście się! tego nam i potrzeba, a nie, to wyłaźcie do nas i bijcie się, jak przystało na szlachtę, nie na urwisów i rozbójników.
— Bić się, to był czas wprzódy! — rzekł Jozafat — ale kiedy w pięciu skoczyli siekać jednego na gościńcu, niechaj teraz pokutują; zabijcie okna!
To rzekłszy, począł się zabierać do zatarasowania otworów, z których i głosy szlachty i żydów, wzywając litości, się odzywały. Pan Jozafat był jakby głuchy i niemy, dźwigał dyle, kierował Urbanem i Filkiem Ciumperdą, napędzał Bajdurkiewicza, a sam pracował za wszystkich. Wewnątrz słychać było wyłamujących drzwi do sieni i wszyscy w zajazd wybiegli, ale tam choć szerzéj było, dach bez stolowania trzęsioną słomą poszyty, płachtami ognistemi padał na głowy, a dym oddech zabijał. Krzyk się dał słyszeć, jakieś szamotanie, potém cicho...
Karczma płonęła prześlicznie, i dach w oka mgnieniu objęty już opadał, trzeszcząc, tak, że pilnujący odstąpić musieli nieco, by ich zwaliska krokiew i łat nie dosięgły. Dziwiło ich, że żadnego więcéj głosu z wewnątrz nie słyszeli, a gdy ściany gorzeć poczęły, nie dostrzegli ani śladu zamkniętych w budynku, czy to, że ich dym udusił, czy się gdzie przychowali tak zręcznie.
Cicho i tylko drzewo potrzaskuje, okna pękają, opadają belki a płomień żwawy to opadnie ku dołowi, to podniesie się ku górze, jakby śpieszył poźréć prędzéj pastwę swoję.
Pan Węgiel siadł na pniu niedaleko i patrzy spokojnie, jak na dziecinną zabawkę, Filoktet biega dokoła, Bajdurkiewicz krzyczy, a Urban trzeźwi Tadeusza.
— Gdzież się u dyabła podzieli? — spytał wreszcie Filko Ciumperda — nie mogli się tak prędko podusić! niepodobna, żeby nie wołali o ratunek i nie krzyczeli pardon!
— I mnie coś się zdaje, że oni nie musieli się poskwarzyć! — rzekł Węgiel — baczność tylko, oni tu wylezą pewnie jaką dziurą!
— Gdzież-by się u licha skryli?
— Już że tędy nie uciekli, to pewna! — krzyknął Bajdurkiewicz — bo pierwszemu, coby nosa pokazał, kark-bym uciął!
Jozafat tylko głową pokiwał.
Siedzą a czekają, już i karczma się wali, zajrzeli w środek, nigdzie śladu. Nie jużby się tak popalili!
Wtém Węgiel poskoczył w krzaki za karczmę, wołając:
— Za mną! za mną!
— Wszyscy za mną!
— Po czasie! — krzyknął w chwilę rozpatrzywszy się — po czasie! Ot patrzcie! w stajni była szyja do lochu! loch wychodził za karczmę, wydarli w nim sklepienie z dylów, i tędy w krzaki szmyrgnęli. Wszak to o trzy kroki od Bajdurkiewicza!
— Jak Boga kocham to być nie może! ja w tę stronę patrzałem, nie mogli mi ujść, byłbym ich w sztuki porąbał.
— A patrz-że no, co to się znaczy? — odparł powolnie Jozafat — wszak świeżo oddarty dach i jeszcze żydowskie łachmany, które z pośpiechu poodzierali, wiszą na krokiewkach. Ot i ślady! wymknęli się!
— To być nie może! — wołał ciągle Bajdurkiewicz.
— Wróćmy się do naszego pryncypała — rzekł Węgiel — on tam leży i stęka, potrzeba go opatrzyć i do domu zawiéźć.
Tu już pan Atanazy Bajdurkiewicz był na przodzie i pierwszy zbliżył się z wielką gorliwością do bryczki, na któréj leżąc stękał Tadeusz.
Opatrzono rany; najcięższa była w ramię zadana, inne mogły się ledwie liczyć za draśnięcia. Natychmiast z wprawą szlachty, co umiała dać rady na cięcia, obmyto i obwiązano rękę, i powoli ruszono w drogę ku Czerczycom. Ale że pośpieszać nie było można, ledwie nad świtem bryczka wtoczyła się przed ganek. Bajdurkiewicz pod pozorem oznajmienia stolnikowi, pośpieszył przodem i znaleziono go już nad garczkiem piwa, opowiadającego, jak rąbał Wichułów i jak cudem Najświętszéj Panny, do któréj się obrazu czerwieńskiego ofiarował, ocalony został od nieuchronnéj zagłady, gdyż czuł nawet cięcia na sobie, ale szable od niego jak od stali odskakiwały.
Stolnik ze snu rannego zbudzony, o lasce wywlókł się na ganek przeciw Tadeuszowi i, popatrzywszy na jego towarzyszów, którzy mu się każdy w swój sposób przedstawiali i rekomendowali, zrobił pocichu uwagę, że byleby ci goście dłużéj pobyli w Czerczycach, ani śpiżarnią im, ani piwnicą nie wystarczy.
Po doktora nie było potrzeba posyłać, gdyż dawniéj z ranami każdy sobie rady dać umiał, a Jakób, stary sługa stolnika, niegdyś wojak, doskonale się z niemi obchodził. Zniesiono więc pana Tadeusza do izby, grzeczny pan Urban przymówił się, żeby co przetrącić, a reszta chórem za nim weszła za stolnikiem do stołowego pokoiku.
Bajdurkiewicz wypatrzywszy młodą córkę klucznicy, już za nią skradał się, prawiąc koncepta, do lochu. Jeden Węgiel milczący usiadł w kącie, założył ręce i głową kiwał na opowiadania Urbana i Filokteta.
Wichuła ze sprzymierzeńcami wydarłszy się lochem z pogorzeli, pieszo umknął do domu, pocieszając się tylko, że nieprzyjacielowi za swoję kresę przez głowę sowicie odpłacił. Nie obawiał on się poszukiwań sądowych, mając na wypadek ich tysiące starych skutecznych sposobów zwleczenia wymiaru sprawiedliwości. Upokorzony był wszakże i smutny, dopóki nie zapił strachu swego i znużenia. Wieść o napadzie w Kociéj Górce i spaleniu karczmy nazajutrz rano przyszła do Czerska, a Pancerzyński ze szczegółami się o tém dowiedział od stryjecznego swego, który pod koniec dramatu przybył na miejsce i o wszystko się dokładnie rozpytał.
Tego było potrzeba tylko Pancerzyńskiemu! Napad, gwałt, intymidacyjne środki użyte przez Wichułów bardzo mu były na rękę i proces się zaraz rozwinął. Z wielką zręcznością zakreślone były pretensye Siekierzyńskiego do Wichułów detentorów Siekierzynka: między innemi figurował w nich i dom mieszkalny, zwalony w znacznéj sumie i pobierane przychody, tak, że finalnie okazywało się, że odbierając Siekierzynek, pan Tadeusz miałby jeszcze do poszukiwania jakie 30,000 złotych na Wichułach, nie licząc prawnych grzywien i opłat.
Nie dowiedzieli się Wichułowie o sprawie, aż już dekret wisiał nad niemi, pozwy im kładziono, głowy potracili, nie stawili się i nie umocowali nikogo, tak, że w pierwszéj instancyi zapadł wyrok pod niestanność obżałowanych. Sądzeni zaocznie, przestraszyli się i wybrali sobie adwokata starego, Wachlera, Inflantczyka, zdawna w Mazowszu osiadłego, który był prawda niegdyś zręcznym jurystą, ale postarzał, podślepł i więcéj o dawnych swych cudach prawił, niżeli nowych dokazywał. Pomimo starania Wachlera i głosu jego wymownego, wygrał w drugiéj instancyi Siekierzyński.
Opatrzyli się Wichułowie, że źle, bo agrawowana była sprawa kryminalném poszukiwaniem o wiolencyą, gwałt i zadane rany, wysłali więc parlamentarzy, przychylając się do zgody. Odstępowali części Siekierzynka warując sobie wypłat pretensyj, a żądali pokwitowania z procesu kryminalnego i zgody. Pau Tadeusz, który wstał już z łóżka, odpowiedział przybyłemu krewnemu panów Wichułów, że innéj zgody nie przyjmie, tylko jeśli mu z Siekierzynka ustąpią, kompensując pretensye pretensyami i swoję część mu odprzedadzą; za to ofiarował się nie dochodzić napaści i dać pokój dalszemu popieraniu sprawy. Krzyknęli usłyszawszy to Wichułowie:
— Lepiéj zginąć i pójść z torbami, niżeli taką przyjąć zgodę!
— To pójdziecie! — odparł pan Tadeusz zimno.
Poszły apelacye do najwyższéj instancyi, Pancerzyński pojechał do Lublina, a panu Tadeuszowi kazał siedzieć w Czerczycach. Nie odstępowali go owi przyjaciele, krom Bajdurkiewicza, którego stolnik grzecznie się pozbył jakoś. Wichułowie zrobili w Lublinie konferencyę, powieźli Wachlera, pojechali sami, źle się święciło! Wszyscy im mówili, że Siekierzynek oddać muszą, a za gardłową sprawę odpowiedzą kryminalnie.
Trochę dawniéj byliby może mogli z procesu kryminalnego i dekretów żartować, bo niejeden na gardło i banicyą wskazany, chodził bezpiecznie i szedł spać spokojnie; ale to były czasy właśnie, gdy cały naród obejrzał się, że bez poszanowania praw musi panować bezprawie, a bezprawie wiedzie prędzéj-póżniéj do zguby; Wichułowie miarkowali, że nie żarty. Przytém Pancerzyński tak przy swojéj poczwarnéj powierzchowności i nieznaczącéj figurce trząsł trybunałem i deputatami, że prawnicy silnie nalegali na Wichułów, aby, póki można, zgodę robili. Nim sprawa z regiestru nadeszła, krewniak Wichułów, pan Michał Waliński poleciał z ostatecznemi warunkami do Czerczyc, a Pancerzyński wysłał ze swojéj strony z listem do pana Tadeusza, dając mu rady, jak się miał godzić. Stolnik był także za zgodą, bo drżał, żeby kto z nieprzyjaciół nie wydobył owego kupiectwa Siekierzyńskiego na wierzch, kupiectwa, któreby od Tadeusza wszystkich aż do adwokata odstrychnęło.
Wichułowie upokorzeni przystawali na wykupno Siekierzynka za sumę niewielką ugodnie ułożoną, odstępowali swojéj części także i żądali umorzenia kryminalnéj sprawy. Głównym punktem było umiarkowanie sumy za wioskę, a to nie łatwo przyszło, bo pan Tadeusz rachował się bardzo ściśle i postępował po odrobinie. Nareszcie salva confirmatione interesowanych, pan Michał Waliński zawarł umowę i pojechał z nią do Lublina; Wichułowie przyjęli warunki, wstrzymano proces, którego jednak pilnował Pancerzyński, i Ksawery zjechał na grunt dla ostatecznego podpisania układu i tranzakcyi.
W parę miesięcy potém pan Tadeusz Sobiesław Siekiera Siekieyzyński wchodził w miesiącu marcu w posiadanie wioski ojczystéj i posłana fura po starą Dorotę, przywiozła ją na rodzinny zagon. Jakże jéj się tu wszystko zmieniło!! Nie było domu starego, wycięto część drzew stuletnich, odmieniono ścieżki, poplątano drogi, budowle czegoś zmalały, gościńce stały się ciaśniejsze i wszystko tak się pochyliło, tak postarzało... Poczciwej Dorocie zdawało się że znajdzie każdą rzecz na swojém miejscu, jakby ją wczoraj odjechała, a tu nic dawnego się nie utrzymało. Ludzie powymierali, drzewa się powaliły, budowle pogniły i runęły, mało kto je pamiętał, mało z kim mogła pomówić o swoich czasach i panach. Pomimo te zawody, była szczęśliwa i żywo się bardzo krzątała za uciekłemi pamiątkami, większą część dnia na zielonych już rumowiskach starego domu spędzając. Dom, z którego ustąpili Wichułowie, nie podobał jéj się wcale, namawiała pana Tadeusza, żeby postawił nowy na staréj ojcowskiéj sadybie. Ale on miał i bez tego wiele do czynienia, znajomi i nieznajomi dowiedziawszy się o Siekierzyńskim, którego już bogaczem głoszono, choć wcale nim nie był, zjeżdżali się, submitując nowemu sąsiadowi. I stolnik przywlókł się także do pupila, a szczęściem trafił, że był sam jeden, łzy mu się puściły z oczu na widok dobrze dawniéj znanego miejsca, gdy ujrzał rozwieszone na ścianach owe portrety familijne i stare gienealogiczne drzewo Siekierzyńskich, wieczny przedmiot opowiadań nieboszczyka skarbnikowicza.
Nie rozweselił się nawet, widząc nowo rozpoczynającą się erę świetności domu, który już miał za upadły, stanął naprzeciw drzewa wyrastającego z lędźwi Sobiesława i westchnął:
— Ha! — rzekł — wszystko to ślicznie i pięknie, ale gdyby ci mężowie powstali i spytali cię, panie Tadeuszu, czém to okupiłeś, co masz dzisiaj?
Siekierzyński się spłonił.
— Zawsze te dawne podejrzenia, panie stolniku!
— A żebyś waćpan wiedział, jak to mnie gryzie, nie miałbyś za złe, że się z tém siud tud wypaplam! Mnie to jak kamień cięży na sumieniu, bom taki był twoim opiekunem i dozwoliłem na to!
— Na cóż, panie stolniku?
— At! wypieraj się zdrów! to darmo, i twoje eklipsy lubelskie i początek tych pieniędzy, rozumiem wszystko dobrze, gorzkiemi łzami na to płaczę!... Trzeba mi było tego gryzącego na starość robaka nosić w sobie. To być nie może, żeby się to nie wydało. Omnium rerum incertissima dochowanie niebezpiecznéj tajemnicy. Nieraz mi się w nocy zdaje, że waćpana przodkowie przychodzą do mnie i pytają mnie o rachunek, jak Bóg pytał Kaina o krew Abla, zrywam się jak opętany ze snu i krzyczę! Wiem ci ja, wiem, że to teraz szlachectwo sobie lekceważyć poczynają, ale ja i sercem i wiekiem jestem laudator temporis acti.
— Ale na Boga! panie stolniku, cóż pan sobie myślisz? myślisz-że pan, że ja nie cenię, nie szanuję, nie czczę pamięci przodków i mojego szlacheckiego klejnotu?
— A przecież-ci go waszeć pieprzem posypał! — odezwał się stolnik.
— Kto mi tego dowiedzie?
— Ej! ej! nie wywołuj wilka z lasu.
— Byłaby to kalumnia! żaden Siekierzyński nie splamił się niczem, a ja z nich ostatni.
— Tere-fere kuku! strzela baba z łuku! nie mnie to gadaj przynajmniéj. O! gdyby to była prawda, jabym waści w nogi pocałował.
— Wiesz pan, że tak jest. Co ma wspólnego jakiś tam Falkowicz z Siekierzyńskim?
Utinam! ale dajmyż już temu pokój! Horas non numero nisi serenas, mówmy o przyszłości lepiéj. Otożeś już wacan possessionatus i spokojny na starém dziedzictwie, wiek po temu, żenić-by się potrzeba...
— I ja to myślę — cicho i z westchnieniem rzekł pan Tadeusz.
— Przybyłem właśnie rozgadać się o tém, zrobiemy planik, trzeba myśleć, bo daléj, daléj postarzawszy, coraz trudniéj, waść wiesz przysłowie.
— Słucham pana stolnika! ale naprzód muszę mu moję myśl objawić.
— I owszem, byle dobrą.
— Wiesz pan jakiego jesteśmy rodu?
— Gdyby nie ten pieprz!...
— Dzięki Bogu nikogo tu od nas lepszego nie widzę! szlachectwo nasze sięga czasów niemal bajecznych, przodkowie moi zajmowali pierwsze dostojeństwa w rzeczypospolitéj, mająteczek mam niezły, mogę więc aspirować do najświetniejszych partyj.
— Gdyby nie ten pieprz! — dodał stolnik uparcie.
— Potrzeba mi dla odświeżenia znaczenia rodu i familii, nie tak bogactwa szukać jak świetnéj i wielkiéj koligacyi, bodaj w zubożałej, ale staréj rodzinie.
— Jakbym ojca słyszał! — odparł stolnik — zgadzam się, laudo, żebyś tylko tak zrobił, jak mówisz! A im więcéj waćpana mówiącego słyszę, tém więcéj się dziwuję, że z takim respektem parenteli i stemmatu, wlazłeś dla pieniędzy w takie błoto... Rozmówmyż się jeszcze, czy nie masz już kogo upatrzonego?
— Dotąd nikogo.
— W sąsiedztwie ja téż nie widzę nic dla waści, potrzeba będzie daléj podobno ruszyć, albo i do familii matczynéj w krakowskie. Ale, ale, wszakże to zapomnieliśmy o pannie kasztelance!
— O jakiéj?
— Ba! to jéj widzę nie znasz. Kasztelanka! znają wszyscy! sierota magni nominis, mieszka u stryja, pana wojewody, o mil dwie stąd; cóż można żądać nad to piękniejszego?... Prawda, że nie ma nic, lub tak jak nic, gdyż ojciec absolute majątek stracił.
— Młoda?
— Nie sądzę, bo lat temu dziesiątek była już na wydaniu, tylko że się nikt nie zgłaszał! Zatém najmniéj Jezusowych latek, ale to mniejsza.
— Piękna?
— O ile sobie przypomniéć mogę, szpetną nie była, kto wié, co dziś? Są osoby, które wiek upięknia! Wszakże tu nie chodzi o wdzięki ale o ród i koligacye... Mała, czarniawa i nieco ułomna, ale aspectus książęcy, chód królowéj, prezentacya pańska, ledwie mi głową kiwnęła, kiedym był u wojewody.
Tadeusz się zamyślił głęboko.
— Tu niéma co rozmyślać — dodał stolnik — zaprzęgać i jechać do pana wojewody.
— Jak to, bez powodu?
— Powód się znajdzie, narada o sejmikach, będę waści promował, jakoby na kandydata do deputacyi, przyjrzysz się pannie, rzucim słówko, by wyrozumieć wojewodę...
Tadeusz nic nie rzekł, znać tylko było, że go to wszystko drogo kosztowało, ale spojrzał na gienealogiczne drzewo, na portrety Sobiesławów i odważnie zawołał:
— Pojedziemy, panie stolniku.
Stary, choć stary, miał przysłowie — dictum factum — i niedługo wybrali się oba do pana wojewody, który bawił w swoim zamku na wiosnę czasowo tylko. Nie był to jeden z tych magnatów dawnéj Polski, co przywykli niejako spadkowie piastować pierwsze dostojeństwa w kraju, których dobra rozlegały się szeroko, jak księstwa udzielne; znaczenie groziło nieraz władzy nad nich wyższéj i prawom; — pan wojewoda przez związek świeżo dopuszczony do senatu i koła panów, okupywał się pokorą i usłużnością nowéj braci. Jak każda rodzina polska, familia jego mogła się wywieść z dala, ale w niéj krzeseł, lasek i mitr nie było; kilka starostw, maleńki urzędzik, a potém nagle województwo. Człek niemłody, chodził po francusku, niedawnemi czasy kontusz zrzuciwszy, z magnatami był pokorny, ze szlachtą dął się bardzo, lękając, by mu nie przypomniano, że niedawno jéj był równy. Krewny kasztelanki, dla okazania swych związków, przyjął ją do siebie, choć ubogą, i utrzymywał jako towarzyszkę swéj żony, córki wielkiego zubożałego domu, który się zbytecznie rozrodziwszy, siedem kobiet rozposażył między zamożną starą szlachtą.
Dwór wojewody na wsi był z pańska, z cudzoziemska a skąpo utrzymywany, bo miasto kosztowało wiele, więcéj jeszcze duma, a majątek z Sapiehami, Potockiemi, Czartoryskiemi walczyć nie dozwalał, choć się bardzo tego chciało. Na wsi więc oszczędzano, aby w stolicy choć trochę błysnąć, choć krótko; ale i ta oszczędność musiała miéć fizyognomię pańską; ludzi kręciło się dużo, choć nie obficie karmionych i czasem odartych, koni było wiele, choć chudych, dom ogromny zwał się pałacem, bo miał pałacową bramę. Wojewoda z miną protektorską przyjmował bracią szlachtę, zapraszał ją na z kiepska po francusku warzone obiadki i utrzymywał, że się na kuchni nie poznają, bo im dawał figatele, których w życiu nie jedli. Szlachta w istocie, nie mogąc często przełknąć wojewodzińskich przysmaków, składała to na swoje przywyknienie do kaszy, pierogów i kapusty, w prostocie ducha myśląc, że to, co się jéj zdawało niesmaczném, mogło być tylko nowém.
Marszałek dworu oznajmił JW. panu o przybyciu stolnika nurskiego z panem Siekierzyńskim; była to pora przedobiadowa, wojewoda chodził po gabinecie, czytając gazetę i ziewając szeroko.
— Prosić — rzekł — prosić do sali.
Stolnik o kiju, ale strojny jak na wesele cum debita humilitate z czapeczką pod pachą, poprawiając kontusza i gładząc łysinę, wszedł do owéj sali. Tadeusz za nim wcisnął się nie bez jakiegoś nie wiem przestrachu, czy niepokoju wewnętrznego, który porywał dawniéj wszystkich, co raz pierwszy pańskiéj dotykali klamki. Owa sala była w istocie salą co do wielkości, ale że życie wojewody właściwe w stolicy było i zbytek i sprzęt kosztowny tam się przenosił, tu dziwnie goło i pusto wydało się wchodzącym. Ściany pobielane tylko, na nich dwa weneckie w zwierciadlanych ramach niewielkie lustra, pająk otłuczony z sufitu się spuszczał, dwie kanapy na krzywych nogach w dwóch końcach stojące, zdawały się zabierać do prysiudów i kozaka, a kilka stołków odartych i wytartych, jako spektatorowie czekali w kącie tego tańca. Dwoje drzwi wiodły stąd do pokojów wojewody i wojewodziny, dwa okna wychodziły na wały niegdyś tu stojącego zamku, a widok z nich rozciągał się na przestronne ługi i dalekie lasy.
Wojewoda nadto znał swoję rolę, żeby miał wynijść zaraz; chociaż ziewał i nudził się, nierychło jednak ukazał swoje oblicze zmarszczone i fizys statysty; a dawszy się wyczekać szlachcie, wpadł, jakby się odrywał od ciężkiéj roboty. Obyczaj wieku i kraju kazał mu być grzecznym, aż do uniżoności; takiemi byli najwięksi panowie: musiał ich naśladować i nadskakiwać, ale umiał połączyć impertynencką dumę z nadzwyczajną uprzejmością. Wszedłszy zajęty, spracowany, uniżony, rozsunął brwi, rozjaśnił oblicze, poznał stolnika, począł się uśmiechać i prosił siedziéć! Skarżył się na utrapione naprzód życie swoje, że mu pokoju król i dygnitarze nie dawali, że go ze wsi spokojnéj, którą kochał, do stolicy powoływano, groził, że porzuci dostojeństwo i wyrzecze się splendorów... i tam daléj.
Stolnik umiał na każdą rzecz stosownie odpowiedziéć, by połechtać, a choć pochlebiał w sposób bardzo prosty, doskonale to przyjmowano od niego.
Pochlebstwo jest jak pieniądz; często przyjmują zwalany i wytarty; a nieraz i fałszywy. Powoli, powoli stolnik rozpoczął rzecz o sejmikach i przedstawił protekcyi pana wojewody JMP. Siekierzyńskiego, o którego rodzie i pochodzeniu mówił z tą pewnością, że wojewoda sławę jego i starożytność zdawna znać musiał.
Niestety, szyderski niepostrzeżony uśmiech przeleciał po ustach pana i znać było, że dotąd o egzystencyi nawet familii tego imienia i herbu nie słyszał. Jednakże zbyt grzeczny i zręczny, by się z tém wydać, kiwnął głową potakując.
— Pan Siekierzyński — dodał stolnik, forytując go ciągle — świeżo otrzymawszy spadek znaczny (tu się nieborak zakrztusił, jakby go pieprz zaleciał), objął piękną wioskę niegdyś rodziców dziedzictwo i chce krajowi służyć!
Wojewoda rzucił okiem na Tadeusza, obejrzał go bacznie i pochwalił przedsięwzięcie; obiecał swoję pomoc i rozmowa zwróciła się na przedmioty obchodzące kraj i prowincyą.
Wtém marszałek dworu oznajmił, że dano do stołu, a wojewoda powiódł swoich gości do jadalnéj, gdzie już w krześle zastali wojewodzinę, synka jéj z Francuzem i pannę kasztelankę. Gospodarz gości przy sobie umieściwszy, zasiadł, półgębkiem ich zaprezentowawszy. Wojewodzina, Fraucuz i kasztelanka bardzo żywo rozmawiali z sobą po francusku, wojewoda z gośćmi po polsku: z rozmowy pierwszych najmniéj baczny postrzegacz dostrzegłby, że żartowano sobie z przybyłych, na których padały wejrzenia ze śmiechami tém przykrzejszemi, że im towarzyszyła mowa obca i niezrozumiała.
Kasztelanka, na którą pan Kornikowski wlepił baczne wejrzenie, wskazując ją Tadeuszowi, była wcale niepowabną postacią. Lata jéj trudno było odgadnąć, bo są istoty, co nie mają młodości i nie starzeją się, a do nich właśnie należała panna kasztelanka: śniada, sucha, nie ładna, nie brzydka, z wyrazem złośliwego szyderstwa na twarzyczce wykrzywionéj, nieco ułomna, bo jedno ramię miała niższe, minę okazywała pańską, dumną i zgóry poglądała na wszystkich. Tadeusz odrazu uczuł, że nie było tu ani przystępu, że naraziłby się na śmieszność, jeśliby się ku niéj posunął. Stolnik zdawał się być innego zdania i wpatrywał się w nią bacznie. Obiad zszedł na dwóch rozmowach oddzielnych, a goście wstali głodni, bo był źle zgotowany i z dziwnych potraw i przypraw się składał. Sam wojewoda nalewał z butelki jednéj wino sobie i Francuzowi, z drugiéj kwaśny jakiś octowaty napój gościom. Przecież się skończył, wstali, a wojewodzina zaraz się usunęła do swoich pokojów, gospodarz ziewając powiódł panów braci do sali. Niedługo tu zabawiwszy, postrzegłszy, że zaczyna drzémać, pożegnali go i wynieśli się nie czekając dłużéj.
— A co? panie Tadeuszu, prawda, że królewna?
— Ani przystępu! panie stolniku, wysokie progi na moje nogi!
— Co to ani przystępu! gadasz waść! czemu nie spróbować?
— Czuję, że to-by było napróżno.
— A ja ręczę, że się uda! panna nie młoda, nie ładna, nie bogata, pójść za Siekierzyńskiego, za majętnego i młodego! łaskę jéj robisz! co tu niepodobnego?
Tadeusz ruszył ramionami.
— A ja jutro jadę do pałacu i pomówię z wojewodą!
Stolnik nie pojmował, żeby się mogło nie udać, i pewien siebie, prosił o ranną audyencyę magnata, który mu rad, że swą wielka ważność okaże, obiecując protekcyę przyszłemu deputatowi, oświadczyć kazał, że o dziesiątéj go przyjmie.
Na ten raz pan Kornikowski przypuszczony został do gabinetu, w którym stosy papierów, not, gazet, listów, świadczyły o wielkich, ważnych zajęciach statysty. Wojewoda powstał od stolika i prosząc go siedziéć, gotował się słuchać, ale nie pomału zdziwił gdy stolnik począł:
— Darujesz mi JW. pan i łaskawy dobrodziéj, jeśli co nie do rzeczy powiem i niespodziewaną uszy pańskie uderzę propozycyą... Szczęścia próbować każdemu wolno, a stary przyjaciel rodziny Siekierzyńskich, która starożytnością swą i lustrem mało w kraju równych, pragnąc splendor dawny odświeżyć, chwyta się!...
— Ale o cóż chodzi, o deputacyę wszakże?
— Nie, JW. panie, deputacya była tylko, iż tak rzekę, pozorem dla bliższego przypatrzenia się przedmiotowi myśli naszych. JMPan Siekiera Siekierzyński, którego naddziad, jak to JW. panu wiadomo...
Wojewoda ruszył ramionami.
— Którego naddziad piastował godność supremi belli ducis, Castellaneatus et Palatinatius magna cum laude gesserunt...
— Cóż tedy, stolniku?
— Pan Siekierzyński między szlachtą koronną memoria gestorum swych przodków fulgens, zamierza, znaczną odziedziczywszy fortunę, wstąpić w święty stan małżeński i dożywotnią przyjaźń z osobą jak on rodu znakomitego...
— Szczęść mu Boże! — rzekł Wojewoda — ale cóż ja mu na to poradzić mogę?
— Jakto? JW. pan nie widzisz, do czego ta mowa moja zmierza?...
— Prawdziwie, dotąd, stolniku, ślepy jestem.
— JW. kasztelanka...
— Jakto? — porwał się z krzesła Wojewoda — jakto? — i rozśmiał się tak szeroko, tak głośno, tak ogromnie, że z przedpokoju wpadł sługa śmiechem niezwykłym obudzony.
Stolnik osłupiał; Wojewoda się upamiętał, wstrzymał wesołości wybuchy i rzekł ocierając łzy:
— A! stolniku! stolniku! pozwól, niech to żonie mojéj powiem, bo nie wytrzymam!
Kornikowski nieco zmiarkowawszy, że na śmiech zarobił, ale nie mogąc pojąć w jaki sposób, ust nie otworzył, gdy pan Wojewoda wyleciał z pokoju i pobiegł do żony. Po chwili w pokojach dały się słyszeć śmiechy niesłychane, i nierychło powrócił gospodarz umiarkowawszy się trochę.
— Daruj mi — rzekł do starego — ale tak niespodziana i dziwna propozycya...
— Czém-że dziwna? JW. panie! — obrażony rzekł stolnik.
— Pozwalam, że pan Siekierzyński czy Siekiernicki, jak go tam nazywasz!..
— Ależ Siekierzyński! — z gniewem dodał szlachcic.
— Pozwalam, że jest najśliczniéj urodzony, ale ta jego ilustracya zbyt dawna i coś zapomniana, mam dwóch ekonomów tego nazwiska, jak-że chcesz, żeby kasztelanka...
Stolnik pochwycił czapkę, skłonił się i już był w progu, słowa więcéj nie rzekłszy; Wojewoda wydał mu się jeśli nie szalonym, to postrzelonym przynajmniéj. Powróciwszy do gospody, nie chciał się wyspowiadać z sukcesów kroku swego przed Tadeuszem, kazał zaprządz kolaskę i wyjechał z miasteczka. Ale w Siekierzynku zasiadł sam w okularach robić kopię drzewa gienealogicznego Siekierzyńskich, na czterech arkuszach sklejonych opłatkiem i dokonawszy téj wielkiéj pracy, wysłał z nią umyślnego do Wojewody.
— Niech zobaczą, przekonają się i żałują — rzekł w duchu dumnie. — Darowałbym im, gdyby o pieprzu wiedzieli, ale poniewierać i lekceważyć Siekierzyńskich! nie wiedziéć, co oni znaczą! to głupota i barbarzyństwo! Nie dziwię się, że kraj upada, gdy pamięć najzasłużeńszych ginie w narodzie.
Gwałtownie rozgniewany na wojewodę, udał się do Czerczyc dotknięty do żywego i trzy dni na podagrę ciężko odchorował.
Pan Tadeusz równie z nim przemyśliwał o ożenieniu, ale nie brał się do niego; byli życzliwi i nowi przyjaciele, co mu swatali różne panny, ale ich prosapia nie przypadała do smaku, ani stolnikowi, ani Siekierzyńskiemu; chcieli oba wielkiego, bardzo wielkie go imienia. I nie śpieszył się nasz bohater do ołtarza, a ile razy wspomniano mu ożenienie, kobiety, wzdychał dziwnie i zdawał się z jakąś myślą, z jakiémś wspomnieniem pasować. Sam sobie zostawiony, ponury był i zasępiony; nic mu nie smakowało, a w przyszłość patrzał jak skazany na żywot ciężki, w którym niéma ani nadziei, ani uśmiechu pogody. W początku pobytu na wsi, w czasie procesu, zajęcie, walka, ciągłe jéj zmiany, zajęły go tak żywo, że się zdawał oswajać z położeniem swojém; teraz w miarę jak spokojniejszym był i na wsi gospodarzem tylko został, nigdy uśmiech weselszy ust mu nie rozwiązał, nigdy czoło się nie rozchmurzyło. Zdawał się żałować przeszłości? czego? nie wiem! tak często żałujemy kłopotów i trosk przebytych nawet! czując, że z niemi uroniliśmy nieodzyskaną cząstkę życia! Stolnik napróżno starał się go rozruszać, rozbawić i pokrzepić, wreszcie spluwał mrucząc:
— To to nieszczęśliwe zgubiło go kupiectwo i sumienie go gryzie! sumienie! plama niestarta! byłem pewien, że to uczuć musi prędzéj, późniéj! Gdyby się ożenił!
Ale gdy mówiono o ożenieniu, coraz chmurniéj Tadeusz spuszczał czoło i uparcie milczał.
— Cóż tandem będzie? — rzekł raz stolnik — myśl asindziéj, myśl, nie bierzesz się, nie szukasz, a latka płyną... Jeśli dziś nie łatwo co znajdziesz, cóż dopiéro potém?
— Panie stolniku! — rzekł zbierając się na odwagę Siekierzyński — wszak szlachcic, który się żeni bodaj z... mieszczanką (wymówił to z nieśmiałością) nie traci przez to szlachectwa, sam, ani jego dzieci, owszem nadaje żonie.
Stolnik porwał się na spuchłe nogi, wlepił w niego oczy wielkie zaiskrzone, padł na krzesło i stukając ręką, rzekł:
— Co mi to waćpan prawisz znowu? Ha! ha! widzę, co się święci! Coś lubelskiego za pasem!
— Ja się pytam.
— A po kiego dyaska-byś się pytał, gdyby co nie było w tém?
— No, a gdyby i było?
— Jeszcze tylko tego ci braknie! — burzliwie krzyknął pan Kornikowski chwytając się za głowę i z rozpaczą dodał: — Idź i czyń, co ci się podoba, ale wyprzyj się mnie, mojéj znajomości i opieki i imienia ojcowskiego i originis suac. Tak! tak! prochy ojców poruszysz w grobie, popioły dziadów zadrżą na ciebie! Ostatni! ostatni z imienia, coby splendor i lustr stemmatu swego miał podnieść, coby winien dźwignąć ex oblivione imię szanowne, zagrzebać je chce i nową okryć plamą! Nie dość li tych pieniędzy in tam vili mercaturae statu. zapracowanych, któreby dłoń piec powinny, chcesz jeszcze dać dzieciom swym matkę mieszczankę... Jeśli to uczynisz, wiedz waćpan, że nomine et auctoritate parentum wyklnę cię!...
Dokończywszy perory stuknął stolnik po krześle i zdyszany zamilkł, spoglądając, jaki téż uczyniła skutek na umyśle Siekierzyńskiego.
On stał zbladły, zmieszany jak winowajca.
— Panie stolniku — rzekł — nie myślałem o tém i nie myślę, niepotrzebnie się unosisz, inny casus wywołał moje zapytanie.
— Jakiż? jaki?
— Wszak-ci to pan Zamszycki ożenił się z Wirmanówną, warszawskiego kupca córką.
— Pan Zamszycki! ale cóż to za szlachcic? — rzekł stolnik — pan Zamszycki rękoma dziada swego skóry na zamsz wyprawiał.
Tandem szlachcic.
— Skartabellat! mości panie! nie sztuka! nie sztuka! niech się żeni z kim chce, ale Siekierzyński! Waćpan nie znasz coś winien imieniowi swemu!
— Ależ ja nic nie myślę!
— Czegożeś pytał?
— Aby się dowiedziéć co będzie z Zamszyckiemi?
— Co będzie? będą taką kiepską szlachtą, jak i byli, bo niezawodna rzecz, że ożenienie z kobietą niższéj kondycyi nobilituje ją de facto, jeśli nie de jure; albowiem co nie szlachecka, tego i sam Pan Bóg nie uszlachci, chyba czas, chyba wieki!..
Stolnik wymówił to z taką pewnością i wiarą w prawdziwość słów swoich, że gdyby nie to, że jeden go Siekierzyński słuchał, byłby na śmiech zarobił.
Z niedowierzaniem wpatrywał się długo jeszcze w Tadeusza, jakby go badał i pomimo zapierania się jego, pozostało mu jakieś podejrzenie na sercu. To jeszcze przyśpieszyło starania o najrychlejsze ożenienie, i jakoś w kilka tygodni odebrał pan Siekierzyński kartelusik od stolnika zapraszający go do Czerczyc, dla pomówienia w ważnym interesie.
Zwykł był zawsze pana Kornikowskiego jak ojca słuchać i zaraz do niego pośpieszył. Był to majowy ranek, a stolnik niecierpliwy już siedział w ganku, choć chłodny wietrzyk powiewał, i czekał pupila niespokojny widocznie. Zaraz odprawił ludzi, chwycił go za rękę i cicho szepnął:
— Mam! mam!
— Co, panie stolniku?
— A żonę, żonę, żonę dla asindzieja, ut sic!
Tadeusz smutnie na niego spojrzał i usiadł czekając relacyi.
— Człek czasem szuka, szuka daleko a pod nosem nie widzi — mówił pan Kornikowski — właśnie o dwie mile nie daléj, w Smarzewie, jest panienka, jakiéj nam potrzeba.
— A nie będzie tam jak z kasztelanką?
— Nie mów mi waść o tym głupcu wojewodzie, wszyscy ci magnaci nowéj kreacyi, to trutnie i pęcherze nadęte... To zupełnie co innego, szlachecka córka, ale doszedłem, że to szlachta godna Siekierzyńskich... Tarłówna, mosanie, Tarłówna! Wiesz waść, że Tarłowie byli comités, familia wielka! Mówią, że wygaśli, ale jako żywo, jest odłam téj rodziny... Tarło, ojciec mojéj panny, mieszkał w Smarzewie, miał pięciu chłopów, umarł i zostawił trzy córki, trzy Tarłówny! Wystaw sobie, żywa dusza i oni sami nie wiedzą co znaczą, a to szlachta, a nawet imieniem magnaci... Panienka nie tak bardzo młoda, lat dwadzieścia pięć, druga dwadzieścia i trzy, trzecia dwadzieścia, wszystkie gładkie i gospodynie wielkie... Starszą oczywiście wziąć potrzeba, bo młodszéj przed nią nie wydadzą, taki zwyczaj i święty zwyczaj, nie ma co mówić.
— Ale, panie stolniku!
— Co to za ale? Uboga? hę? Znajdź-że sobie bogatą, ale Tarłówna! ha! Tarłówny na drodze nie znaléźć! raritas, precyoz! Nowy lustr i splendor. Więc z południa jedziemy, jużem słówko puścił w ucho matce, rozpatrzysz się i spodziewam się, że to pójdzie jak po maśle, tylko mi proszę brać się żwawo...
Długo jeszcze stolnik dawał naukę Tadeuszowi, który uparcie milczał, a posławszy za nowym kontuszem i strojem do Siekierzynka, sam świetnie przybrany, wywiózł pupila nie czekając tego samego dnia do Smarzewa.
My ich uprzedźmy tutaj i zapoznajmy się z panią Tarłową i jéj córkami. Domek ich stał w wiśniowym sadzie na końcu wioski, ubożuchny, schludny, czysty i zdawał się mówić do przejezdnych i gości; — dobrze mi tutaj! — Czyste było podwórko, choć gospodarskie, bo pełne drobiu, płótna, nici, osławione obórkami, stodółkami, chlewkami. Małe to było wszystko, ale czyste, porządne i zewsząd z ładem patrzała zamożność, na jaką stało drobnego szlachcica. Nigdzie złamanego płotu, nigdzie odrapanéj ściany, odartego dachu, kałuży i śmieciska, każde stworzeńko, co się ukazało, tłuściuchne, błyszczące, z pełnemi bokami. — Zdaleka śpiew dolatywał raźny, i jakby zapach szczęścia, szczęścia, co nie patrzy wysoko, nie żąda wiele, a jak zielony bluszcz rozściela się potulnie po ziemi.
Wieczorami widziałeś panią Tarłowę, nie starą jeszcze niewiastę, w czepcu białym, w fartuchu, u którego paska ogromny pęk kluczy wisiał, krzątającą się z córkami koło gospodarki. Trzy jéj córki, jak trzy krople wody do siebie podobne, śliczne dziewczęta, choć ich piękność nie bardzo uderzyła stolnika, smukłe były jak topole, rumiane jak jabłka, wesołe jak ptaszki. Kochały matkę nadewszystko na świecie, a tak im było dobrze z nią i przy niéj, że gdy o nie kto się starał, zwykle mówiły z uśmiechem:
— O jeszcze czas! jeszcze czas!
I tak pierwsza Józefa doszła lat dwudziestu pięciu, bo stolnik dobrze wiedział lata, zajrzawszy do metryk dla pewności, dwie drugie dwadzieścia przeszły. Miały dosyć ubogiéj szlachty, co się o nie starała, bo je wszyscy znali, jak były pracowite i poczciwe, ale im tak ciężko rozstać się było z matką. Nawet najstarszéj podobał się podobno niejaki pan Żeligowski, który o nią trzy razy się oświadczał, ale ona go tak prosiła, żeby poczekał, iż się usunął i bywał tylko czasem u nich jak przyjaciel domu.
Rozkosz bo to była patrzéć na to życie spokojne wdowy Tarłowéj i jéj córek, tak ciche, tak jednostajne, tak szczęśliwe! Nigdy tam swaru, nigdy krzyku, nigdy chmurki na czole, a taka pobożność, a z nią takie wesele i pokój duszny! W niedzielę panny z matką idą do kościoła, pobrawszy się pod ręce, gdyby trzy rówieśnice, z książeczkami pod pachą, ubrane czysto a skromnie; idą a na matkę poglądają, to ją która przytrzyma, to jéj książkę weźmie, to osłoni od słońca, to chustką okryje... Stara aż płacze z radości i całuje córki, a one koło niéj jak kurczątka szczebioczą, cisną się, chichoczą... A choć to tylko same kobiety mieszkały i młodzieży nie brakło, która do domku zaglądała, takie tam było życie przykładne, zwyczaje święte, że ktoby co na nie powiedział, byliby go sąsiedzi ukamienowali.
Wdowa już po razy kilka wspominała córkom o zamążpójściu, obawiała się je, broń Boże śmierci, zostawić tak same bez opieki sierotami na świecie; ale żadnéj nie zamarzyło się jeszcze inne nad domowe szczęście, żadna nie chciała opuścić matki. Płakała wdowa, lecz zmuszać nie miała siły, a tak była im wdzięczna za przywiązanie. Gdy stolnik nadmienił jéj o Siekierzyńskim, zamożnym posiadaczu pięknéj wioski, nic na to nie odpowiedziała, prosiła tylko, żeby przyjechał, myślała, że się podobać potrafi któréj z córek. Ale Tadeusz mimo wszystkiego, co miał za sobą, tak był nieśmiały wobec kobiet, tak chmurny zawsze i smutny a obojętny, że nie łatwo mógł któréj wpaść w oko. Jakoś ku wieczorowi wtoczyła się karyolka stolnika na dziedzińczyk Smarzewa, panny patrzały przez okno na wjeżdżających i dwie pobiegły się przybrać, a najmłodsza tylko, Helenka, została przy matce, która gotowała się na przyjęcie gości.
Wszedł stary stolnik z grzecznym komplementem wysmażonym po staroświecku, przedstawując Siekierzyńskiego; powstała z podziękowaniem staruszka, a zaczerwieniona Helenka, opatrzywszy kawalera, wysunęła się co chyżéj opisać go siostrom. Nierychło i one przecie nadeszły zarumienione kłaniając się, a potém szybko kryjąc za krzesełko matczyne. Stolnik za przybyciem ich, prawić chciał i pannom grzeczności, ale ciągle się mylił, biorąc jednę za drugą, tak były do siebie podobne. Tadeusz zbliżył się do najstarszéj Józefy i chciał rozpocząć rozmowę od obojętnych przedmiotów, ale widocznie szło tępo, odwrócił się ku średniéj, i tu nie lepiéj był przyjęty; a Helenka tak się wywijała, że i mówić do niéj nie mógł.
Stolnik poglądając na to, niecierpliwił się i mówił w duchu:
— Co u kata! nie umié się przysiąść jak należy nawet! Co za młodzież, co za młodzież? ani pić, ani smalić cholewek... Ja jeszcze dziś-bym znalazł rychléj dziesięć słów, niżeli on jedno we własnéj sprawie!
I okiem a miną pan Kornikowski podpędzał napróżno Siekierzyńskiego.
Nie kleiło się jednak wcale, aż tu i pan Żeligowski, pretendent najstarszéj, przyjechał, bo mu ktoś szepnął, że tam Siekierzyńskiego powieziono. Był to młody chłopak, ogorzały od gospodarskiéj pracy, domator widać, nie wykwintnie wychowany, ale wesół, raźny i śmiały. Stolnik przeczuł przez skórę, co on znaczył tutaj, wejrzawszy na matkę i najstarszą córkę, które się na widok jego zarumieniły bardzo. Z pierwszemi odwiedzinami nie wypadało siedziéć długo, odjechali więc, pozostawiając za sobą pana Żeligowskiego, a ten wieczorem upadł do nóg matce i córce, formalnie prosząc o jéj rękę.
Biedna wdowa rozpłakała się, nie wiedząc, co na to odpowiedziéć, Józefa milczała.
— Rób, co ci się podoba, moje dziecko.
— Nie mogę matki opuścić, nie mogę! — z płaczem zawołała córka.
— Moja droga, nie odpychaj losu, nie rozdzielim się przecie...
— Na wszystko się zgadzam — przerwał Żeligowski — byleś mi pani nie odmawiała dłużéj, czekałem długo, milczałem, cierpiałem.
— Józiu! rób, co chcesz, i niech ci Bóg błogosławi — wyjęknęła matka.
— Ja nie mogę porzucić mamy.
— Dziecię drogie! przecież kiedyś rozstać się musimy, a Bóg wié kiedy i jak; potrzebujesz opiekuna siostrom i sobie, pamiętaj o tém, gorzko-by mi było umierać, zostawując was bez podpory, bez opieki...
Odłożono do jutra odpowiedź, a Żeligowski odjechał pełen nadziei; wieczór w Smarzewie zszedł na płaczu, namysłach, uściskach i namowach staruszki. Córka choć kochała i szanowała swojego narzeczonego, tak się lękała wyjść za mąż! Przywykła do ciszy swojéj strzechy, do słodkich pieszczot macierzyńskich, do sióstr, których serca biły tak zgodnie z jéj sercem; obawiała się nowego życia... tęskno jéj było za każdym kątkiem rodzinnego domku, za ganeczkiem, na którym siadywały wieczorami, za pokoikiem wspólnym, za ogródkiem, za ludźmi dobremi, z któremi pracowały... Ale Żeligowski przysięgał, że większą część roku spędzą przy matce, że ją uczyni szczęśliwą i wolę jéj spełniać będzie, matka nalegała i nazajutrz Józia dała słowo ze łzami.
Gdy w dni kilka stolnik przybył znowu z panem Tadeuszem, już było po cichych zaręczynach, i z kolei przypadały na średnią siostrę konkury Siekierzyńskiego. Ale Marya żadnym sposobem iść za mąż nie chciała i pomimo nalegań matki, która jéj świetny los przedstawiała w przyszłości, ze łzami błagała, żeby nie zmuszała ją opuszczać domu.
— Helenka tak młoda! Józia dom opuszcza, o! nie! nie! ja za mąż iść nie mogę, ja muszę zostać z matką!
Gdy więc stolnik zostawszy sam-na-sam z wdową, pragnął od niéj pozwolenia starania, odebrał z największém zdziwieniem tylko grzeczną odmowę. Z początku uszom nie wierzył, domyślał się skrytych powodów, nawet kupiectwo Tadeusza na myśl mu przychodziło, w końcu rozgniewany odjechał, składając winę na niezgrabstwo i zimne obejście Siekierzyńskiego.
— To zaklęcie jakieś! — rzekł — tam się nie udało, tę nam ktoś wziął z przed nosa, trzecia rekuzuje; niech-że sobie pan Tadeusz sam się stara, sam robi co lepiéj, a ja ręce umywam i już więcéj się w to nie wdaję.
Tak mrucząc wrócił stolnik do Czerczyc i pół roku siedział spokojnie, Tadeusz ze swojéj strony siedział także jak przykuty, mało między ludźmi goszcząc.
Jakoś już ku jesieni, Jakób, stary sługa pana stolnika, przybył z listem do Siekierzynka, a pismo było w następujących wyrazach:
„Lepiéj późno niż nigdy, dobre to proverbium, a zatém nie patrząc, jak dawno i dlaczego Czerczyce z Siekierzynkiem się nie komunikują, pierwszy krok czynię zapytaniem przyjazném: Co nowego u waści? czy nic ze strony nuptialis copulae nie słychać? Rad-bym, żebyś waszmość pan pilniéj o tém myślał. Ja po staremu modląc się i domu pilnując, coś tutaj niby napytałem godnego, co jeśliby projektów powziętych nie mieszało, proszę dla bliższego porozumienia do mnie jutro na barszcz, i łaskawéj się pamięci polecam, zawsze humillimus servus et amicus

Piotr Kornikowski,
stol. nur. manu propria“.

Nie mając nic lepszego do czynienia, pan Tadeusz, chociaż nie widać było w nim pośpiechu, pojechał do Czerczyc nazajutrz. Pan Kornikowski spotkał go z miną zadowoloną z siebie i tajemniczą, posadził i, odprawiwszy Jakóba, który rad był się przyzostawać, słuchać rozmowy i do niéj się mieszać, tak począł:
— No! ja stary, w domu siedzę, a jeszcze ze mnie lepszy widzę od waszmości szperacz! oj! bodaj to naszego wieku ludzie, do wszystkiego! wy młodzi, rzekłbym fruges consumere nati, gdybym nie wiedział, że po swojemu pracujecie. Ale co to za porównanie do nas, gdyśmy lata wasze mieli!
Tadeusz się uśmiechnął bez ochoty do śmiechu.
— Słuchaj-że waćpan, co teraz to certe i certissime mamy pannę i co się zowie.
— Panie stolniku! nie łapmy ryb przed niewodem, czy nie pamiętasz kasztelanki i Tarłówien?
— Wypadki! eventa extraordinaria! ale co teraz...
— Jak mnie, to się to jeszcze raz przytrafić może.
— Nie! nie! do trzech razy sztuka! słuchaj waćpan: a naprzód quoad prosapiam, będziesz miał ni mniéj, ni więcéj, tylko Opalińską!
Rzekłszy to, stolnik zastanowił się i zdawał słuchać dźwięku, jaki usta jego wydały, z rozkoszą.
— Słyszysz waćpan — powtórzył — Opalińską! Ubożsi to są Opalińscy, nie przeczę, lecz stemma gentilitium toż samo, ród ten sam, ilustracye wielkie. Państwo Opalińscy, stąd o mil sześć zamieszkali, mają wioskę zadłużoną, to prawda, ale córkę jedynaczkę... Cóż waść na to?
— Kwestya, czy wydadzą?
— To już waścinéj głowy kłopot, staraj się jak należy. Ja tam już byłem, dla spenetrowania intencyi i z ojcem dobrym, moim niegdy znajomym, mówiłem aperto corde, okazując mu, że Siekierzyńscy godni Opalińskich. Trzeba, żebyś wiedział, iż i non sine ratione, łaskotliwi są na szlachectwo. Pierwszy to warunek dla zięcia... nobilis origo.
— Zdaje się, że mi nic zarzucić nie mogą.
— Byleby ich pieprz nie zaleciał — szepnął pan stolnik ręce składając. Siekierzyński udawał, że niedosłyszy.
— Ale jakiż to dom, ludzie, jakiego nabożeństwa i humoru rodzice, jaka panna? — spytał Tadeusz — jeśli to nie zmęczy pana stolnika, radbym bardzo posłyszał.
— Więc słuchaj: znam ich oddawna; Opaliński sam, statysta i polityk głęboki, trzykroć był deputatem na sejmy i inne sprawował urzędy, dwakroć komisarzem do rozgraniczenia był mianowany i w trybunale zasiadał, to dość powiedziéć, człek publiczny, i na usłudze publicznéj fortunki ojcowskiéj nadwerężył. Postawa Ulissa, mowa Cicerona, togatus nawet, gdy do stołu z rodziną siada, znać w nim człeka publicznego, ciągle zaprzątnionego myślą poważną. Z tego powodu zdawszy gospodarkę na jéjmość i wielkie mając rozchody, nadtracił ojczystego. Jéjmość Rawiczówna także urodzona pięknie, włada w domu wszystkiém i rozrządza, matrona poważna i godna tak zacnego męża, białogłowa stateczna. Córka młoda jeszcze, skromna i surowo wychowana, po swojéj myśli nic nie zrobi; więc tu do rodziców potrzeba więcéj obrócić staranie niż do niéj. Zresztą dom zacny omnimodo i szanowany, a długi, które majątek obciążają, wstydu im nie robią, boć fortunki dla próżności i dla pokazania się nie strwonili, ale uczciwie na posługach kraju nadwerężyli swego. Jest wszelkie podobieństwo, że JMPan Opaliński dostanie starostwo. Żeby napróżno zawodu nie miéć, woziłem z sobą wasze drzewo gienealogiczne, rozpatrzył je z uwagą i rzekł:
— Niech-że poznam osobiście pana Siekierzyńskiego... A zatém pojedziemy.
Jak rzekł stolnik tak się stało, pojechali i po okropnych wertepach drugiego dnia stanęli u karczemki pana deputata, w Zalesiu, gdzie kitle podróżne przemienili na strój wytworniejszy: stolnik swoje odświętne suknie, a Tadeusz nowo sprawione wykwintne przywdział odzienie, które był z Warszawy sprowadził. Pomimo lat trzydziestu kilku, wyglądał jeszcze świeżo, młodo i przystojnym był mężczyzną; wiek podobnym go bardzo uczynił do ojca, głowę tak nawet nosił i ręce jak skarbnikowicz zakładał. Przypasawszy sadzoną starą karabelę do pasa, siadł stolnik z pupilem do kolaski i zajechali przed ganek. Dwór w Zalesiu był staroświecki, ale porządny, wznosił się na wysokiém podmurowaniu, wiodła do niego brama murowana z herbami i godłami rodziny. Trochę na boku widać było w lipach kapliczkę drewnianą z maleńką kopułką i krzyżykiem. Ogromny na słupach sparty ganek wiódł do sieni przestronnéj, z któréj do sali ciemnawéj od ogrodu weszli goście, a tu zastali deputata przechadzającego się po niéj z listem w ręku. Był to mężczyzna pięknego wzrostu, z głową podgoloną, szlachetnych rysów twarzy, w których nieco dumy patrzało, ostatek włosów siwo-szpakowatych, zaczesanych do góry, na wierzchu głowy strzępił się rezolutnie; barczysty, zbudowany mocno, nie zdawał się miéć lat więcéj nad pięćdziesiąt kilka. Znać z pracy marszczki wczesne wystąpiły mu na czoło i pokrajały czerstwe a rumiane jeszcze policzki. Ujrzawszy stolnika, postąpił ku niemu, zmierzył oczyma Tadeusza i prezentowanego sobie przyjął z powagą i wyższością grzeczną. Zasiedli, a jak bywało, zaraz się de publicis rzecz poczęła, a że to materya nieprzegadana, dobrą godzinę zajęła i ani się postrzegli, gdy zmierzchło, i sama pani z córką weszły po podaniu świec.
Pani miała téż postać surowo poważną, a córka ze spuszczonemi oczyma jak przepłoszona wyglądała przepiórka. W rysach deputatowéj znać było przywykłą do panowania niewiastę, a ze spojrzeń męża w tę stronę niespokojnych i błagających, poznał Tadeusz, że ster domu spoczywał w ręku niewieścim. Panna Izabela jak siadła obok matki i utopiła oczy w posadzkę, tak ich się podnieść nie ośmieliła, tylko ukradkiem i to niepostrzeżenie, wyprostowana zajmując miejsce swoje, jak drewniana laleczka. Tadeusz nie znalazł ją ani piękną, ani brzydką i nic o niéj powiedziéć sobie nie umiał. Była to istota nieznacząca, nie uderzająca niczém, bez wdzięku młodości, bez życia, bez ruchu, coś martwego i zaniemiałego. Czy ją Bóg tak stworzył, czy wychowanie uczyniło, ciężko było poznać, nawet zdaje się, że ciekawości nie miała, bo oczy jéj ledwie parę razy obojętnie się podniosły i obojętnie odwróciły od przybyłych. Deputat tymczasem rozprawiał o podobieństwie wojny z Turkami i de probabili onéj eventu; o wieściach od rakuskiéj granicy, a nawet o sumach neapolitańskich, które był wyliczył dokładnie i memoryał o nich przygotował wielce ciekawy.
Deputatowa zgóry, jakby z tronu mówiąc powolnie i cedząc słowa wielce dobrane, rozmawiała z panem Tadeuszem; wyprostowana, sztywna, poważna i nudna na zabój. Nie możemy zaprzeczyć, że i stolnik i Tadeusz, gdy się do snu rozeszli i sami pozostali w narożnym pokoju, odetchnęli jak po ciężkiéj pańszczyźnie, po tym wieczorze ceremonialnym, który nie był już szlacheckim, a jeszcze pańskiego nie doszedł. Stolnik wszakże kazał admirować Siekierzyńskiemu rozum i elokwencyę ojca, wspaniałą powagę matki, wdzięk skromny córki. Tadeusz milczał, jakieś wspomnienie przelatywało mu po głowie, tęskne wydobywając z piersi westchnienie. Pokładli się spać, a stary Kornikowski bił muzułmanów we śnie i jechał z poselstwem do Carogrodu o pokój wiekuisty traktować. Siekierzyński śnił o Lublinie i spojrzenie Ludwisi na schodach kamienicy w Grodzkiéj ulicy przeszywało go na wskróś, bijąc sercem odmłodniałém.
Nazajutrz zatrzymani grzecznie pozostali, a dzień przewlókł się podobny wczorajszemu wieczorowi, wydając się wiekiem. Stolnik im tężéj się nudził, tém więcéj się unosił, żeby Tadeusz tego nie poznał, powtarzając co chwila: — Opalińska! mości dzieju! Opalińska! — Trzeciego dnia zaproszeni, by odwiedzali Zalesie, wyrwali się przecie, odetchnęli i odjechali. Długo milczeli w drodze, aż stolnik wreszcie niepokojącą go przerwał ciszę słowy:
— A cóż, panie Tadeuszu? nieprawdaż dom poważny, zacny, godny, jakich mało. Ojciec statysta i polityk, matka istna rzymska matrona, córka pełna pudoru i skromności niewieściéj, słowem hoc erat in votis! znaleźliśmy, czego żądali!
Pan Tadeusz słabo odparł Kornikowskiemu, nie unosząc się zbytniemi pochwałami.
— Ani słowa — rzekł — dom bardzo szanowny, ludzie zacni...
— Deputat trochę zanadto mówi o rozgraniczeniach, w których komisarzował — rzekł stolnik śmiejąc się — ale cóż to szkodzi?
— Zapewne! — obojętnie odpowiedział Tadeusz.
— Matka trochę za seryo i za poważna, godziłoby się téż kiedyś i rozśmiać.
— Tak, toby nie zaszkodziło.
— Córka ma minkę trusi, ale tém lepiéj.
— Dlaczego, panie stolniku? — zagadł Siekierzyński.
— Pytasz mnie asindziéj dlaczego? dlatego, że skromność jest kwiatem młodości, flos juventutis pudicitia.
— Szkoda, że tak mało ma życia, mowy i ruchu.
— Wołałbyś fertyczną! no! a ja wolę powolną; kto się bardzo rusza, często zadaleko się posunie, bezpieczniéj w miejscu zostać. No... ale jak-że się podobali?
— Dosyć.
— Tylko dosyć?
— Czyż dosyć nie dosyć? — spytał Tadeusz.
— Wołałbym bardzo, ale i na tém przestaję! — rzekł stolnik.
Po téj rozmowie krótkiéj, usposobieni do snu, oba podróżni mrużyć oczy zaczęli i do Czerczyc drzemiący przybyli. Nierychło wybrali się w drugą podróż, i Tadeusz nie śpieszył wcale, ale stolnik go przypilnował, i mimo dręczącéj go pedogry, sam się z nim wybrał, aby być pewniejszym odwiedzin, które zresztą odbyły się jak pierwsze. Deputat siedział na krześle perorując de rebus publicis, deputatowa mało mówiła cedzonym sposobem, córka nic wcale. Spytana przez pana Tadeusza o coś raz i drugi, odwołała się do matki, a matka po dojrzałym namyśle, odpowiedziała za nią, bardzo wytrawnie.
Stolnik pomimo uwielbienia, jakie miał dla państwa Opalińskich, drugiego dnia począł ziewać i choć zręcznie się kułakiem zakrywał, Siekierzyński postrzegł ten symptom nudów, których i sam doznawał. Cały dzień upływał jednakowo, na jednostajnéj gawędzie, w jednych nawet salki owéj miejscach, gdyż tu i deputat i pani i córka mieli swoje krzesełka uprzywilejowane i z nich się nie ruszali. Przy trzeciéj bytności, stolnik swat oświadczył państwu Opalińskim żądanie pana Siekierzyńskiego starania się o rękę i dożywotnią przyjaźń JM. panny Izabeli. Na co odpowiedziała sama deputatowa, zabrawszy głos za siebie i męża, iż wielki im zaszczyt czyni staranie tak godnego kawalera, ale otwierając mu dom swój, decyzyę dalszą pragną zachować do lepszego poznania pretendenta. Po czém pani Opalińska poczęła się rozpytywać stolnika o substancyę Siekierzyńskiego, stan jego interesów i curriculum vitae.
Zapłonił się, choć stary, Kornikowski, gdy do żywota pupila jego przyszło, i musiał manewrować bacznie, by się z pieprzem nie spotkać; deputatowa wyprostowana słuchała, potrząsała głową i niczém nie okazała, co myśli. Gdy ukończył, skłoniła się, popatrzała na ręce swoje, potém na sufit, potém na podłogę i odeszła. Panu Tadeuszowi otwarty odtąd był dom w Zalesiu, ale do niego zbyt zapalczywie nie uczęszczał i napędzany przez stolnika, niekiedy tylko zajrzał na krótko, przysiadł się do Izabeli, za którą zawsze odpowiadała mu matka, pokarmił rozmową deputata i ogromnie ziewając odjeżdżał. Te konkury tak były utrapione, że wreszcie postanowił się formalnie oświadczyć i wolał ożenić, niż dłużéj z panną Izabelą przez usta matki konwersować o pogodzie, słocie i nabożeństwie w parafialnym kościele.
Stolnik ucieszony, że do tego przyszło, pewien pomyślnego skutku swego poselstwa, przygotowany do sukcesów, wyjechał do Zalesia, na palcu mając zawczasu pierścień z soliterem, który chciał ofiarować od siebie pannie Izabeli. Na twarzy jego malowała się radość i uspokojenie, a wchodząc do znajoméj salki zaleskiego dworu, tak był wypogodzonego oblicza i roztargniony, że nie postrzegł, iż chmurniéj go daleko niż zazwyczaj i z pewném zakłopotaniem przyjęto. Deputat wprawdzie ujął go za rękę serdecznie, ale na długi komplement pełen aluzyi, odpowiedział sucho, krótko i ogólnie; deputatowa zaś zagryzając wargi, dostojeństwa swego i godności pełna, ledwie raczyła kiwnąć mu głową i odwróciła się do okna. Panna Izabela nie ukazała się i krzesełko jéj pozostało próżném.
Przyzwoity czas dawszy na przygotowanie i spoczynek, na zebranie myśli, pan Kornikowski wystąpił wreszcie z oracyą swatowską; zdumiało go, że słuchano jéj w głuchém a chłodném milczeniu, a gdy skończył i pokłonił się, w rzeczach domu tyczących się panująca i decydująca pani deputatowa, lekko pochyliwszy głowę, odezwała się dyktatorsko:
— Gdyśmy w dom nasz JMPanu Siekierzyńskiemu, prowadzonemu przez waćpana dobrodzieja, uczęszczać dozwolili w celu starania się o względy nasze i córki, nie było to wszakże żadném z naszéj strony zapewnieniem sukcesu tych starań.
— Tak! sukcesu tych starań! — powtórzył wedle zwyczaju deputat, który w domowych sprawach żonie potakiwał.
— Aniśmy myśleli czynić dla widoków naszych najmniejszéj wiolencyi afektom i skłonności córki naszéj.
— Skłonności córki naszéj! — kiwając głową rzekł deputat.
— Przeto też — kończyła jéjmość — nie możesz nam WPan dobrodziéj miéć najmniéj za złe, jeśli dziś przekonani, iż serce i uczucie Izabelki naszéj zwróciło się ku innéj osobie...
— Tak, ku innéj osobie — mówił deputat.
— Widzimy się z żalem w konieczności podziękowania W. Siekierzyńskiemu za okazany nam szacunek, a razem proszenia go, aby nam przebaczył, iż propozycyi jego przyjąć nie możemy.
— Przyjąć nie możemy! — echem dodał deputat.
Stolnik osłupiał zupełnie i stanął jak wryty, nie rozumiejąc nic, nie mogąc wierzyć uszom swoim.
— A zatém — mówiła sama pani — daruj nam, stolniku.
— Daruj nam, stolniku — przemówił deputat.
— Ha! — rzekł pan Kornikowski — wola boża, ale niech-że wiem, kto tak szczęśliwy, iż się umiał państwu zasłużyć przed nami.
Deputatowa zmieszała się, potrzęsła głową i dawała znaki mężowi, aby imienia nie wyjawiał, ale po czasie, bo pan Opaliński już je wypuścił z ust niezręcznie, za co mu pogrożono na nosie.
— Pan Piątecki.
— Co! Piątecki! syn wychrzty! — wyrwało się stolnikowi.
Deputatowa zaczerwieniła się nadzwyczajnie, deputat cały zmieszany schwycił za rękę Kornikowskiego.
— To fałsz, mościdzieju! to niegodna kalumnia!
— Jakto kalumnia! kiedym nieboszczyka tatka do chrztu trzymał — rzekł stolnik odważnie. — No! daj Boże szczęście państwu, a ja tu już niepotrzebny, do stopek się ścielę.
Oboje państwo bez ruchu pozostali w swoich miejscach, gotując się do walki domowéj, gdy pan stolnik trochę zemstą swą pocieszony, ale zawsze w gruncie gniewny, siadł do kolaski i spiesznie odjechał. Przybywszy do Czerczyc, nie posłał zaraz do Tadeusza, a ten się téż nie dowiadywał do niego, znać mu do tego szczęścia nie bardzo było pilno, i spotkali się dopiéro w kilka dni potém w kościele. Miarkował Siekierzyński z tego, że się stolnik nie śpieszył, iż niebardzo pomyślną otrzymał odpowiedź; pan Kornikowski zaś bojąc się zmartwić pupila, a wstydząc się za zawody, których był okazyą, zwlekał z przyznaniem się do rekuzy nowéj. Ale kryć ją dłużéj nie było można, zeszli się u księdza proboszcza na bigosie i zrazach po sumie.
— A co, panie stolniku?
— Względem czego?
— Jak tam poszło w Zalesiu?
— A w Zalesiu! zachciałeś! doszedłem, że to są Opalińscy nie z tych prawdziwych, ale innego herbu i nie tak przedziwna szlachta; możemy im dać pokój.
— Seryo! ale czyż się to godzi?
— Ja to ułatwię.
— Stolniku! przyznaj się do harbuza.
— Ale nie! nie! któż to waści powiedział?
— Nie trudno zgadnąć.
— To nie tak było! podstawiłem tam sam Piąteckiego, żeby nas wyręczył... to neofita, jemu i taka szlachta dobra.
Tadeusz rozśmiał się.
— Czego się asindziéj śmiejesz? To cię nie martwi?
— O! ani trochę!
— Proszę! a ja się bałem, żebyś się nie rozchorował.
— O! co o to, możesz być pan spokojny.
— Ale cię to przecie od tentowania szczęścia in matrimonio nie odstręcza?
— I nie zachęca! — rzekł Tadeusz.
— Co do mnie — przerwał stolnik — widać, że nie mam szczęścia do swatowstwa, trzeba temu dać pokój, rób sobie waćpan, co chcesz. Jednę tylko mam prośbę, pamiętaj na ród swój i obowiązki, jakie na ciebie wkłada. Żeń się zresztą z kimkolwiek, byle ze szlachcianką dobrze urodzoną, nie myślmy o Tarłach i Opalińskich, o kasztelankach i tym podobnych specyałach; ojciec waścin miał zacną i godną kobietę, chociaż Pilecką. Aleć prawda i Pileccy niczego! z Jagiellonami się zetknęli! zapominam!
Tadeusz umilkł i nic nie odpowiedział; stolnik rychło umknął do Czerczyc. Gryzły go niepowodzenia srodze; rad był widziéć żonatym pupila co najrychléj, a dokoła nikogo nie mógł znaléźć stosownego; bał się zaś jak ognia, aby Tadeusz idąc za jaką serdeczną skłonnością, nie zniżył się do związków z rodziną świeżego lub wątpliwego szlachectwa.
Tadeusz zdawał się ani myśléć o ożenieniu, choć pusto było we dworze na Siekierzynku, choć tęskne tam wiódł życie. Dorota, która władała domem, podstarości, co za niego gospodarzył, bo Siekierzyński koło roli się nie znał i nie umiał wcale zarządzić robotą w polu, dwóch sług i woźnica, cały dwór składali. Brakło nawet rezydenta, o którego gdzieindziéj tak łatwo, a choć się stręczył Bajdurkiewicz, zbyt nim gardził Tadeusz, żeby się ten na tém nie poznał.
Dobre to było stworzenie ów rezydent dawniejszych czasów, najpracowitszy z próżniaków, najpotrzebniejszy z przyjaciół i dla kawałka pieczeni na dobrowolną zaprzedany niewolę. Niech sobie kto chce na rezydentów wyrzeka, był to ród, dziś wygasły, ludzi bardzo poczciwych i potrzebnych. Czego rezydent nie robił? czego nie słuchał? nie cierpiał? a zawsze z twarzą pogodną, z obliczem wesołém, z gadką na ustach, z ukłonem. Za pryncypała swego gotów był skoczyć w wodę, byle nie głęboką, w ogień, byle przygasły, pokłócić się gorąco, potuzać nawet ze słabszym. Chciałeś go do towarzystwa, toś go miał każdéj chwili, dniem i nocą; nie żądałeś go, odchodził bez gniewu, gotów wrócić na zawołanie. Psy układać, zegarki naprawiać, dzieci wodzić na przechadzkę, grać na pozytywku kanarkom, na drumli do improwizowanego tańca, skakać kozaka z panną garderobową dla zabawy gości, opowiadać wesołe dykteryjki, kontentować się okrojoną kością pieczeni i gąszczem krupniku, kto lepiéj umiał nad niego? kto pokorniéj stawał w kątku, siadał ciszéj na złamaném krzesełku, cierpliwiéj dął mieszkiem w kominek i drzwi zamykał za każdym wchodzącym, nad poczciwego rezydenta! Było to zaparcie się siebie i poświęcenie uosobione! Nigdy ja z ust się biedaka nie wysunęło, jego ja to był pryncypał, gospodarz protektor; starał się sam być jak najszczuplejszym, jak najmniéj zawadnym, zawsze szedł na ostatku, zawsze nawet sługom ulegał. Szkoda nam dawnych czasów rezydenta! Ileż to dworów posyłało go za nowinami, robiło przez niego interesa, których wzięciem na barki był dumny; ile panien wydał za mąż, ilu ożenił kawalerów, ile pieniędzy natropił; ile się napocił za sprawą pańską, a za to wszystko miał jakiś kątek w oficynie, łojową świeczkę wieczorem, ostatnie miejsce u stołu, często szyderstwa, rzadko podziękę i wiele od sług do znoszenia!
Tadeusz tak był biedny, że i podobnego rezydenta nawet nie miał; pan Jozafat Węgiel, który parę razy go odwiedził i po parze dni bawił, nie wiem czemu nie upodobawszy sobie w Siekierzynku, na dłuższy pobyt zostać się nie chciał. Goście téż, jak w początku często przybywali, tak późniéj, gdy pan Tadeusz rzadko odwiedzał sąsiadów, w ceremoniach z nim będąc, omijali go i krzywili nosy. Słowem, pusto było i tęskno i smutno w domu pana Tadeusza; ale jemu z myślami zdawało się w tém osamotnieniu miło i dobrze; nie pragnął więcéj, nie szukał nic innego, jak ojciec chodził milczący i dumał.
Kilka tylko razy zrywał się do Lublina jechać, ale stolnik go zawsze wstrzymywał.
— Po kiego dyabła! po co? daj waść pokój! radbym zapomniéć, żeś tam był kiedyś! unikaj waść tego przeklętego miejsca.
Posłuszny Siekierzyński, choć go to kosztowało, słuchał starego przyjaciela i starzał na wsi w okamgnieniu. W kilka lat począł szron wczesny pobielać mu skronie i stolnik, który, żeby nie podagra, zdrów był i czerstwy, ujrzawszy to, niepomału się zafrasował.
— Żeń-bo się waść! — mówił — żeń się sobie, z kim chcesz! byle ze szlachcianką, bo coś mi zaczynasz szpakowaciéć przed czasem, z niczego jak z nudów... A zresztą czas-bo waszeci, żeby na nim dom nie wygasł, masz obowiązki, niech-że na pogrzebie twoim tarczy nie gruchoczą, z waścinéj winy.
— Sam wiész, panie stolniku, żem się starał.
— Ale to trzeba jakoś żywiéj się brać... co u licha!
— Nie widzę nikogo...
— Już waści powiadam, byle szlachcianka, byle dobra szlachcianka, więcéj nie żądam...
Tadeusz spuścił głowę, westchnął, nic nie odpowiedział.
Coś w kilka miesięcy potém, stary Jakób na terlicy odwiecznéj, przycwałował do Siekierzynka z listem, który stolnik drżącą nakreślił ręką, w kilku tylko słowach:
Periculum in mora, proszę jutro zjechać do Czerska, gdzie i ja się zwlekę; sprawa pilna i dobra, a pójdzie jak po maśle. Ad videndum et componendum, amicus. P. K. mp.“
Tadeusz nie mogąc wybadać z człowieka, po co go wzywano do miasteczka pośpieszył i u Icka Szklarza znalazł stolnika, który przez okno wyglądając, już na niego oczekiwał.
— Otóż, co teraz, to nie ujdzie nasucho, i jak mi Bóg miły, już się waść ożenisz!
— A! to po toś mnie wezwał, panie stolniku?
— A po cóżby u licha! Zjechał tu do sprawy spadkowéj dawny mój towarzysz szkolny i najlepszy przyjaciel, którego, prawda, lat dwadzieścia nie widziałem, aleśmy zawsze amicissimi. Pan Sebastyan Marżycki, godny człek i szlachcic karmazyn, prawda, że Marżyccy nie byli na krzesłach, nie posiadali starostw, ale od lat czterechset filiacya nieprzerwana, zacnych ludzi i koligacyj uczciwych. Pan Sebastyan Marżycki ma syna i córkę, lat dwadzieścia i dwa; słuszna, zdrowa, przystojna, podobać ci się musi, a słowo mi dał, że ją wyda za waści... Już teraz chyba-byś sam nie zechciał. Weźmij waćpan na siebie kontusz porządniejszy, każ zawołać cyrulika, żeby cię ogolił, i ruszajmy. Tylko przestrzegam, że spoi, nim od progu do ławy dojdziesz.
— Ale ja pić nie mogę!
— Musisz pić, kochanku! mnie jak męczy pedogra, a dla twojéj przyjaźni piję i pić będę.
— Ślicznie się zaprezentuję!
— To nic, taki obyczaj domu, na to nie ma remisyi... musisz pić i upić się. Pan Marżycki mówi, że szlachcic dla kompanii powinien pić, choćby duszą rzygnął.
Tadeusz się skrzywił i głową pokiwał.
— Ale za to córeczkę mamy jak w worku.
— Radbym ją zobaczył... czyż ona tu jest?
— A! i syn i ona i z całym domem, bo tu z rok posiedzą pewnie...
— Więc każesz, stolniku?
— Ubieraj się i ruszajmy! niéma rady, póki żyję, ożenić cię muszę..
Stolnikowi tak było pilno do Marżyckiego, że się nie dał staranniéj ubrać Tadeuszowi i pociągnął go z sobą do zajezdnego żydowskiego domu, w którym rozposażył się stary jego szkolny przyjaciel. Zdaleka hałas zwiastował kwaterę pana Sebastyana, już ożywioną gośćmi, których z całego pościągano miasta na śniadańko przyjacielskie. Byli tam prawnicy, prawników znajomi, znajomych krewni, krewnych sąsiedzi i t. p., bo panu Marżyckiemu chodziło o tłum i o hałas, i to dopiéro nazywał zabawą. Nic to nie szkodziło, że ciasno było dla przybyłych, że się mieścili jak kartofle w garnku, dusili i popychali, że przyjęcie było niewykwintne wcale, bo od bigosu, kaszy, zrazów i flaków, od staréj wódki, miodu i piwa; wesołość i braterstwo stanowiły wszystko. Jakoż wesoło było i bratersko bardzo: ściskali się znajomi i nieznajomi, prawili sobie komplementa ci, co się raz pierwszy w oczy widzieli, jednali zwaśnieni, zaprzysięgali dozgonny afekt nie wiedzący swojego nazwiska; pan Marżycki chodził, zbliżał, wnosił toasta i śmiał się wesoło, czy było z czego, czy nie było.
Rumiane, błyszczące lice pana Sebastyana, który głową wszystkich przenosił, jak księżyc wschodzący świeciło nad zgromadzeniem, osadzone na ogromnych, szerokich plecach i pokryte czarną, gęstą, chociaż ku skroniom przerzadziałą czupryną. Białe zęby, nieustannie na wierzchu, dobrze odbijały od rumianych ust i ciemnego wąsa jego. Miał na sobie granatową kapotę i biały pikowy żupan pod spodem, w ręku kielich, a w drugiéj butelkę, z którą spotkał wchodzących, i zaraz pił zdrowie stolnika i Siekierzyńskiego, co taką aplauzów wywołało wrzawę, że z drugiéj izby ukazała się postać niewieścia, domyślająca się widać, że ktoś nowy przybył do grona gości. Ciekawém okiem zmierzył ją Tadeusz, bo na niego mrugnął stolnik: była to dorodna, piękna czarnobrewa, nie pierwszéj młodości, ale świeża i żywa i widać śmiała a rezolutna. Ubiór jéj skromny bardzo, niedawno przybyłą ze wsi okazywał, trzymała w ręku kluczyki, a oczyma mówić się zdawała: — Jeszcze jeden truteń! czyż ich było mało! — Ruszyła nawet ramionami; po czém znikła.
Pijatyka wściekle wrzała w małéj izdebce, a nowo przybyli trzeźwi jeszcze, dziwnie się wydawali wśród zarumienionych, ożywionych i już niezmiernie czułych gości, co wcześniéj poczęli śniadańko. Pan Sebastyan był wszędzie: wszystkich zaklinał, by pili, prosił na klęczkach, całował ledwie nie po rękach, dusił w szerokich objęciach, wykrzykiwał i nie mogąc na kim wymódz spełnienia kielicha, używał w ostatku wykrzyku zwykłego:
— Pod kpem! mościdzieju, kto nie wypije!
Nie dali się téż bardzo prosić Mazurowie i wychylali kielichy raźnie tak, że już kilku do ścian się przyparło, inni na ławach szukali podpory, inni pod ręce się brali, spodziewając więcéj sił w towarzyszu, a znajdując tylko tęż, co u siebie, nóg niepewność i głowy zawroty.
Śniadanie znikło w mgnieniu oka, a toasty trwały niewyczerpanéj rozmaitości, pod tysiącem pretekstów wznawiane. Stolnik obawiając się ataku pedogry i pana Sebastyana zarówno, przyjmował pełne od niego, ale je zaraz bardzo zręcznie wylewał na doniczkę z karolinką, która stała w oknie; Tadeusz z pijanemi odmieniał kielichy, coraz to próżnego dostając, a mało kosztując w istocie. Wszyscy, prócz naszych dwóch panów, byli pod hełmem, a gospodarz, który każde zdrowie sam pierwszy wnosił, zaczerwieniony był tylko i ochoczy, ale nie pijany wcale; o jego głowę nie takie opierały się już uczty!... Z szczególną był grzecznością i uprzejmością dla pana Tadeusza, którego wreszcie wziąwszy sam pod rękę, wprowadził do drugiego pokoiku, gdzie siedziała panna Klara, zajęta jakąś robótką, z miną rezolutną, ale posępną: w progu jeszcze zmierzyła oczyma pana Siekierzyńskiego od stóp do głowy, i gdy ojciec go jéj zaprezentowawszy, samych pozostawił, wskazała mu stołek przeciw siebie, czekając, by rozmowę począł.
Ciężko to przyszło panu Tadeuszowi, ale gdy raz usta otworzył, Klara uchwyciła nić i sama żywo rozmawiać poczęła, śmiało, rzeźko i dowcipnie wyśmiewając pijaków i usiłując przekonać się widać, czy pan Tadeusz nie pozwolił sobie także nad miarę. Szczęściem nie miał sobie do wyrzucenia ekscesu i przytomny był zupełnie, co zdawało się bardzo zadawalniać pannę Klarę. Gdy ta rozmowa się ciągnie coraz bardziéj ożywiona, w szparze drzwi zagląda oko stolnika, usiłujące czytać, czy się sobie młodzi podobali; a wrzawa pijana zmieniając coraz wybuchy swe, z głośnéj staje się głuchą, niewyrozumiałą, niekiedy tylko przerywaną krzykiem donośnym; nareszcie rozchodzą się niektórzy, milkną drudzy, a kilku niedobitków i niedopitków już siedząc, trącają szklankami, dopełniając miary potrzebnéj do utraty sił i przytomności. Pan Marżycki jeszcze tu przewodniczy, jeszcze zachęca, jeszcze dolewa i woła:
— Jak mnie kochasz! — lub: — Pod kpem mościdzieju!
Po długiéj dość rozmowie, Siekierzyński wymknął się z alkierza, a stolnik czyhający nań, złapał go w sieniach.
— A co panna? ut sic? — spytał.
— Panna! ledwieśmy się poznali, panie stolniku!
— Ale niczego? nieprawdaż?
— Miła i rozsądna... tylko ojciec...
— Co! ojciec? śmiałbyś co powiedziéć na ojca? mojego starego przyjaciela! to złote serce! dusza anielska!... szlachcic całą gębą.
— Lecz po cóż tak pije i pić każe?..
— Albo to co złego? hę! mospanie! — zawołał trochę podochocony stolnik, podrzucając czapkę — u waściów to młodych wszystko złe, czemu nie podołacie! Przy szklance wychodzi prawda na wierzch... in vino veritas, a in cerevisia także, in aquavita podobnie, że o innych trunkach nie wspomnę, przy szklance się objawia braterstwo, łączą się ludzie z sobą i jednoczą... pijatyka podnosi umysły (subintelligitur mierna), rozpala uczucie, exaltat hominem.
— Co? stolniku, chwaliłbyś pijatykę?
— Czemu nie, czemu nie! kto nie pije, znać coś kryje! a kto kryje, robak mu sumienie ryje... Ot! co się okazuje, a zatém pić potrzeba, by się okazać czém się jest, a gdy bracia proszą, cygan da się powiesić... Nie bądź waść pijakiem.
— A więc pomówimy jutro, a ja dziś stolnika na kwaterę odprowadzę.
Po drodze pan Kornikowski usiłował na pochwałę pana Marżyckiego różnych dobywać argumentów, ale nie wszystkie mu się udawały; powróciwszy do domu, uczuł potrzebę spoczynku, i nie obudził się aż nazajutrz rano, gdy pan Sebastyan już do drzwi jego stukał. Jakkolwiek było wcześnie, podano zaraz wina i zaproszono Tadeusza, którego chciał uściskać Marżycki, za wczorajsze odwiedziny dziękując.
Można łatwo zgadnąć, że nierychło wstali od stołu, a stolnik z bolącą nogą nazad w łóżko odległ po traktamencie, gdy gościa dwóch ludzi odniosło na kwaterę. Tadeusz, ruszając ramionami, patrzał na to ze wstrętem, ale cóż miał robić? Pan Kornikowski odjechać mu nie dawał: pchał go koniecznie do panny Klary, asekurując, że byleby się decydował, na siebie bierze ukończenie interesu matrymonialnego.
Dwa tygodnie upłynęły w takiém życiu nieznośném, dwa tygodnie wrzawliwe, w ciągu których, codzień prawie, po kilka godzin spędzał Tadeusz z panną Klarą. Klara, zawcześnie pani siebie i swéj woli, gdyż ojciec i brat zajęci byli nieustannie zawiązywaniem przyjacielskich u kielicha stosunków, była raczéj niewiastą już dojrzałą, niż dziewicą. Nawykła sama kierować sobą, nie miała bojaźliwości panieńskiéj, ani przesadnéj delikatności piętnastoletniéj z klasztoru wychodzącéj dzieweczki; mowa jéj, ruch, uśmiech, krok każdy okazywał w niéj charakter wyrobiony, nieugięty i stały. Gospodyni zawołana, pracowita, zabiegła, gdy ojciec interesa robił przy piwie i winie, brat biegał za sprawą, ona myślała, z czego dać im pic, jeść, skąd wziąć pieniędzy. U niéj była kasa, rachunki, przy niéj zarząd cały, korespondencya z ekonomem i troska o jutro na jéj głowie. Nie miała ona wdzięku kobiety, ani ją zaprzątała piękność lub chęć podobania się; myślała o życiu, biorąc je ze strony zimnéj, smutnéj, ubogiéj, kłopotliwéj. Nie było téż w niéj nic, czémby się podobać mogła, prócz rozsądku chłodnego, prócz rzutu oka na świat wytrawnego i zdrowego. Mowa jéj była raczéj męska, niż kobieca, przyjęcie śmiałe, lubiła szydzić, a żartowała rubasznie i wcale nie oglądając się, co na to ludzie powiedzą. Zrazu zdziwił się jéj Tadeusz, potém podobała się otwartość jéj niezwykła, w ostatku zajęła go i pociągnęła niepojętym sposobem. Chodził do niéj codzień, przesiadywał długo, spoufalił się łatwo i w końcu bez żadnéj ogródki i długich przygotowań, rzekł jednego wieczora:
— Pani się musisz domyślać, po co mnie tu pan stolnik sprowadził, jakie są starszych projekta! co téż pani na to?
— No! a pan? — spytała — toć mnie się pierwszéj objawić ze zdaniem nie uchodzi!
— Co do mnie, byłbym szczęśliwy, gdyby projekta przyszły do skutku.
„Byłbym szczęśliwy“ wymówił po cichu i, jakby te wyrazy niestosowne sparzyły mu usta, westchnął ku Lublinowi z żalem stłumionym.
— Przyznam się panu, żeś mi się dosyć podobał — odpowiedziała Klara — nie lubisz pan ucztować, to pierwsza zasługa, bo mnie te biesiady kością już w gardle siedzą. Jesteś młody jeszcze, przystojny, rozsądny, majętny, mówią, czegóż mogę więcéj żądać?..
— Bardzo dziękuję, więc mogę...
— O! poczekaj, poczekaj pan! — zawołała Klara. — Ale pan mnie nie znasz i nie wiész, co bierzesz na kark! Naprzód wcaleśmy nie bogaci, a nawet myślę, że wkrótce ojciec przy zięciu osiąść będzie zmuszony, a co za tém idzie i pijatyki nasze przejdą do pana. Po mnie nic nie weźmiesz, krom małego porządeczku po matce, ale to nie wielka rzecz, kochany panie. W dodatku i ja nie taką może jestem, jaką się wydaję, przywykłam być panią w domu.
— I będziesz nią u mnie.
— Pracuję, ale po mojéj głowie, i nikogo nie słucham, jestem dosyć uparta...
— Panna Klara się obmawia.
— Nie, panie Siekierzyński, szczera prawda, tak jest! Naostatek, choć mnie to wyznanie kosztuje, powiem panu, że mam lat trzydzieści.
— Ja jestem starszy.
— Tak, ale na kobietę i to dosyć. Zechcesz-że mnie pan z temi wszystkiemi wadami i felerami?
Tadeusz się rozśmiał kłaniając, ale z frasobliwém wewnątrz uczuciem.
— I z ojcem i z bratem? — dodała Klara.
— Choćby z niemi.
— Trzeba to sobie zgóry powiedziéć, bo wkrótce spadną na pana; zdaje mi się, że wielkie nadzieje z tego procesu na niczém spełzną. Otóż widzisz pan, że nie tak to pożądany związek, jakbyś myślał. A teraz powiedz-że mi szczerze i otwarcie, co masz i jakie są bogactwa, o których nam stolnik tak szeroko mówi?
Siekierzyński, wypłacając się wzajemnością, wyspowiadał się szczerze ze wszystkiego, opuścił tylko z życia epokę lubelską, o któréj w kilku słowach napomknął.
— Ha! kiedy sam sobie tego życzysz — odezwała się Klara, podając mu rękę — mów pan z moim ojcem, ja się chętnie zgadzam, bo w istocie to dla mnie nadspodziewane i tak szczęście!
Wieczorem dowiedział się stolnik z niewysłowioną radością, że się młodzi porozumieli i natarłszy czuprynę i wąsów, poszedł do Marżyckiego, którego zastał z Pancerzyńskim na konferencyi w cztery oczy nad butlem węgrzyna.
Nie wytrzymał, tak go nowina w język paliła i przerwał czytanie kompromisarskiego dekretu, odprowadzając na bok pana Sebastyana.
— No... jestem tu formalnym swatem i przychodzę do ciebie...
— Niech-że cię uściskam i napijmy się, napijmy się! panie Pancerzyński, zdrowie stolnika!
— Ale posłuchaj-że, Sebastyanie! posłuchaj, coć powiem! Oto przychodzę prosić o rękę twéj córki dla JMPana Siekierzyńskiego.
— A ja, jeśli ona sama się zgodzi na to, benedico i zapijemy tę sprawę! w ręce twoje i w gardło moje... — zaśmiał się Marżycki radośnie.
— Mamy więc przyrzeczenie?
— I błogosławieństwo! i błogosławieństwo!... — dodał Marżycki — a pijmyż kwartowym! gdzież jest mój kochany zięć przyszły? serce moje za nim tęskni, niech go zobaczę, uścisnę i choć raz upoję, w tak uroczystéj imprezie!
Posłano po Tadeusza, zawołano panny Klary, a ojciec spytał jéj o postanowienie bez ogródki.
— No! Klarciu kochana — oto pan stolnik nurski, mój przyjaciel serdeczny, czyni nam honor, prosząc o rękę twoję dla godnego Tadeusza Siekierzyńskiego, nie chcę cię tyranizować, mów bez ceregielów, czy na to przystajesz lub nie, oddaję to rozsądkowi twemu i inklinacyi do rozstrzygnienia.
Panna Klara nie zmieszała się wcale i odpowiedziała ojcu zimno, wyraźnie, jasno, że przyjmuje pana Tadeusza. Stolnik uradowany pocałował ją w rękę i biorąc kielich, krzyknął w zapale:
— Zdrowie Siekierzyńskich i ich potomków! zdrowie rodu zacnego Marżyckich i Siekierzyńskich, niech Bóg błogosławi... pij do kroćset, panie Pancerzyński!
Zagrożony kulawy adwokat chwycił za szklankę i podniósł ją do ust. Trzeba było widziéć stolnika! Twarz jego jaśniała, oczy śmiały się, usta drżały i kontusz w ruchach cały zdawał się podzielać radość swojego pana. W samę porę nadszedł i Tadeusz paść do nóg pannie i ojcu, a ledwie się podniósł, już mu kielich w ręce tkano, już go Marżycki obsekrował i zaklinał, by pił, a pił do dna. Każdy, kto wszedł, musiał państwa młodych przyszłych sukcesów i szczęścia ominalny, jak mówił Kornikowski, wychylić vivat!
Gdy się to dzieje w Czersku, a wieść stugębna rozchodzi się po okolicy o zaręczynach pana Siekierzyńskiego z Marżycką, Wichułowie, którzy w nowo nabytéj części wioseczki za Czerskiém mieszkali, dowiadują się także o tém. Pan Ksawery pogardliwie splunął, gdy mu o tém doniósł arendarz dawny, co się przeniósł z Siekierzynka do nowéj jego karczemki, i milczkiem zbył żyda. Tymczasem wypadło mu jechać do Lublina dla jakiegoś interesu i kilka tygodni go nie było. Marżyccy odjechali do domu dla przygotowań do wesela, które, jak być miało huczne, łatwo zmiarkować. Siekierzyński dom odnowił i restaurował. Stolnik, zamówiwszy sobie, że po drodze państwo młodzi do niego wstąpią w Czerczycach, z tarcic stawiał dużą salę przy domu na ich przyjęcie; a Jakób jego kręcił się, wietrząc kilimki, dywany i makaty stare po kufrach zatęchłe, któremi ściany i ławy zabijać miano. U Marżyckich przybory do wesela były niemałe także, bo całe sąsiedztwo sproszone zostało na miesiąc wprzódy; trzy antały wina sprowadzono, miód domowy rozwodzono świeżo syconym, tworząc różne jego gatunki, piwo butelkowano, wódki nalewano na owoce i słodzono, a nawet gdańskiéj puzderek dwa sprowadzono z Warszawy dla dostojniejszych gości. Nie mówi się tu o cielętach, baranach, zwierzynie i kłapouchych stworzeniach, które paść miały ofiarą wesela, ani o tysiącznych innych addytamentach, kondymentach i zdaleka sprowadzonym kucharzu.
Dość, że wszystko w porze gotowe, na miejscu i dobrane, a Klara, poglądając na cuda, których dokazała, uśmiechała się z wyrazem radośnego tryumfu. Pan Sebastyan przechadzał się od lochu do lochu, kosztował win i miodów, próbował ich z przybyłemi i zawczasu snuł sobie o kolei puharów projekta, mając zakończyć garncowym, zwanym Sapiehą, który od lat kilku stał niemyty w kominie, a teraz błyszczał rysunkiem Bachusa, subtelnie na szkle wyrzniętym.
Lecz któż opisze, co się działo ze stolnikiem powtarzającym sobie od rana do wieczora:
— Nie zejdzie ród Siekierzyńskich! Nie skończy się na nim!.. ożenię go! ożenię!! jeszcze tydzień, jeszcze tydzień, a poprowadzę go do ołtarza i — chyba Bóg nie łaskaw — dożyję potomka! Czuję się na siłach poczekać jeszcze na niego! Nie zejdzie ród Siekierzyńskich! a mnie to będą winni! gdyby nie ja, nigdyby się nie ożenił.
I stolnik najpierwszy pośpieszył dniami kilką przed weselem do Marżyckiego, wioząc z sobą i obrusy i sreberko i sprzętów trochę, któremi sądził, że się na taką frekwencyą gości przysłuży. Tadeusz przybył w wigilię dnia ślubu piątką tarantów dobranych prześlicznie i powozem nowym, z Warszawy sprowadzonym umyślnie; za nim jechała bryka piątką kasztanów i mniejszą czwórką siwych mierzynów zaprzężona. Woźnice palili z bata zamaszyście, a pan Sebastyan w ganku czekał z kielichem zięcia ukochanego.
Czemuż tak smutnie, tak ponuro siedzi w bryczce pan Tadeusz, czemu twarz mu się nie wyjaśniła, czoło nie rozchmurzyło, owszem na widok dworku mgłą zaszły oczy, coś ucisnęło serce i jakby wspomnienie jakieś wzruszyło go do głębi, chwycił się za pierś, podniósł oczy, westchnął i rzucił się w brykę, jakby krył od oczów.
Ale nie czas wspominać, smucić się, żałować, potrzeba się weselić, krzyk w ganku — Vivat! i pan Sebastyan chwyta zięcia w uścisk silny, a nad głową jego unosi się vitrum gloriosum, pełne złocistego płynu. Stolnik płacze z radości, a Klara w oknie ramionami ruszyła. Tadeusz wysiadł poważny i uszedł od głośnych przywitań do narzeczonéj.
Wieczorem już rozpoczęła się hulatyka, bo część gości z dalszych stron zjeżdżać się poczęła; do późnéj więc nocy brzęczały kielichy i pan Marżycki chodził od jednego do drugiego, ściskając, tak, że się kilka razy i przyszłemu zięciowi dostało. Stolnik niepomny pedogry w dniu, poprzedzającym tak wielki dla niego wypadek, pił z innemi na zabój i dzień świtał, gdy się reszta dotrzymująca placu gospodarzowi, po kwaterach rozwlekła.
Przy ranném śniadaniu jakoś wstrzemięźliwéj znajdowali się wszyscy, odkładając do wieczora formalną hulankę. Gości było mnóstwo i nie bardzo dobrane towarzystwo, bo począwszy od możnych sąsiadów, aż do drobnéj braci szlachty, kto żyw na zaproszenie pana Marżyckiego się stawił. Nawet starosta, największy dygnitarz w sąsiedztwie, raczył zaszczycić wesele bytnością swoją i rozpierał się w najszerszém krześle, najgłośniéj ze wszystkich dowodząc...
Zmierzchało, gdy panna Klara w białéj atłasowéj sukni z bukietem rozmarynowym, w wieńcu takimże, pod którym dukat, kawałek cukru i medalik święcony włożono, weszła prosić ojca i starszych o błogosławieństwo. Pan Tadeusz w białym także żupanie, w jasno-zielonym aksamitnym kontuszu, przy szabli suto sadzonéj, z czapeczką pod pachą, wszedł wiedziony przez druchny, schylić się do kolan panu Sebastyanowi, oczekującemu tego obrzędu z rękoma założonemi na piersiach i pociesznie upoważnioną miną, przybraną z musu do okoliczności. Ołtarz był przygotowany w sali, ksiądz przyodziany w szaty, świece gorzały jasnym płomieniem i uroczyste milczenie, jak przed każdym wielkim wypadkiem, poprzedzało wybuch żalu i radości, łez i powinszowań, gdy drzwi z trzaskiem się rozwarły i dorosły mężczyzna, czarno zarosły, barczysty, licho odziany, wpadł hałaśliwie do komnaty i zwrócił na siebie uwagę wszystkich. W początku myśląc, że to gość nowy, posunął się ku niemu gospodarz, ale nikt go nie znał; stolnik tylko i Tadeusz pobledli.
Był to Ksawery Wichuła z zakrwawioném okiem, rozdętemi nozdrzami, rozwianym włosem, nagle ukazujący się w spokojném towarzystwie z twarzą widocznie gniewem zapaloną i wargą od złości i niecierpliwości drżącą. Na widok jego tak każdy przeczuł jakąś katastrofę, że wszyscy oniemieli, przerażeni cofnęli się od niego i oczekiwali tylko piorunu, który groził niechybny.
— Panie Marżycki — zawołał donośnym głosem Ksawery Wichuła, podnosząc głos — nie znasz mnie pan?
— Nie mam honoru... prawdziwie, ale bardzo mi miło...
— Są tu tacy, co mnie znają — powiódł szyderskiém okiem po gościach — jestem Ksawery Zabawa Wichuła, obywatel czerski do usług i przyszedłem w sam czas spytać pana, czy masz intencyę wydać córkę za mieszczanina?...
— Co to jest? — wybąknął gospodarz.
— Ten, którego Wpan masz nazwać swym zięciem — kończył Wichuła — zowié się po szlachecku, jest synem szlachcica, ale lat dziesięć, tak, lat dziesięć kupczył i przedawał w Lublinie, grosza się dorobił frymarkiem i szlachectwo utracił.
Stolnik padł, słysząc te wyrazy, na krzesło, a od Tadeusza wszystko, co żyło, odstąpiło, jak od zapowietrzonego, panna Klara zdjęła z palca pierścionek zaręczyn i ze wzrokiem pogardliwym rzuciła go na ziemię. Marżycki załamał ręce, gwar straszny podniósł się zewsząd, a z tłumu poskoczył Tadeusz oprzytomniony z szablą dobytą na pana Ksawerego, ale ten nie dobywając swojéj, spojrzał tylko na niego i rzekł:
— Z waszmością nie pójdę chyba na kije, bo do téj szabli, którą nosisz, prawa nie masz!
To powiedziawszy, Wichuła wymknął się ze ścisku otaczającego i zniknął, a za nim wyrwał się zapalczywie pan młody i obaj w ciemnościach z oczu wszystkich utonęli.
Lecz któż odmaluje, co się działo ze stolnikiem! Ledwie żyw na zapytania, na wymówki, na krzyki Marżyckich odpowiedziéć nie umiejąc, kazał konie zaprzęgać, Jakóba wołać i wyjeżdżał, płacząc, po nocy.
Napróżno opamiętawszy się pan Sebastyan wybiegł za nim na ganek prosząc go, żeby się zawrócił, pan Kornikowski niemy odpychał go tylko ręką i stał oparty o słup zmartwiały, powtarzając tylko machinalnie:
— Ostatni z domu Siekierzyńskich! ostatni z domu Siekierzyńskich!
Więcéj z niego wydobyć nie było można.
Tłum gości pocichu, ukradkiem rozjeżdżał się, nie chcąc ojca strapionego rozżalać przypominającém mu upokorzenie zebraniem, a w godzinę ledwie kilku poufalszych zostało i już consolatio afflictorum kielich powoli krążyć poczynał.
Panna Klara w swoim pokoiku rzewnie płakała, kobiety ją trzeźwiły, a ona je odpędzała ze srogiém wejrzeniem, z jakąś dziką rozpaczą, powtarzając:
— Mieszczanin! kupiec!
I śmiała się szydersko z uczuciem, którego nikt dotąd w niéj nie widział.
Pieszo, bez czapki, w weselnym stroju, nieprzytomny przywlókł się Siekierzyński nie do domu, ale do dworku swojego w Lublinie. Jak zaszedł? co go tam wiodło? w jaki sposób sto razy nie zatrzymano go w drodze? nie wiem. To pewna, że nie biorąc posiłku, nie spoczywając prawie, w kilka dni po opisanych wypadkach zjawił się w progu swojego dworku i upadł bezsilny na wschodkach, głowę składając na zbutwiałém drzewie.
Kobieta, która od niego najmowała ten domek, poznała go z twarzy i przeniosła do izby, a sama pobiegła za lekarzem. Chory dziwacznie z gorączki wygadywał, wzrok miał obłąkany i targał się co chwila do szabli, któréj bogata tylko pochwa u boku jego wisiała jeszcze. Ze słów jego nic zrozumiéć nie było można, uśmiechał się, obwiniał, rwał zabijać, złorzeczył, śpiewał, modlił się i płakał.
Rozeszła się wieść po mieście o dziwném tém przybyciu Siekierzyńskiego i przez doktora dostała się do klasztoru jezuitów, a nazajutrz z rana ksiądz Ksawery siedział u łoża chorego. Stan jego był zdesperowany, gorączka bowiem coraz się wzmagała i lekarz przesilenia jéj szczęśliwego wcale się nie spodziewał. Jezuita napisał do stolnika i posłał umyślnego, ale ten powrócił z wieścią, że pan Kornikowski sam był ciężko chory i przybyć nie mógł, chyba za dni kilka.
Tymczasem stan Tadeusza szybkiemi kroki zbliżał go do grobu, a rzadkie chwile jaśniejsze i przytomne w glębokiém i rozpaczliwém milczeniu spływały; ksiądz Ksawery napróżno chciał zajrzéć w głąb jego duszy; jako katolik wyznał mu grzechy, jako człowiek zamilkł o swoich boleściach, śmierć przychodziła wielkiemi krokami.
Ostatniego dnia, z wieczora, kilką słowy wezwał jezuitę, żeby do niego poprosił kupca Michała Balcera, a w godzinę potém wrócił ksiądz z wiadomością, że umarł od roku. Tadeusz uśmiechnął się boleśnie i więcéj pytać nie śmiał; w milczeniu czekał śmierci zapowiedzianéj, zdając się ją wyzywać. Lecz stan ten zrozpaczonego konania przeciągnął się dłużéj, niżeli spodziewać się było można, i dni kilka jeszcze przebolał chory sam jeden, pragnąc i nie mogąc skończyć.
Ostatniém zjawiskiem w chwili zgonu był stolnik, którego wniesiono do izby; przywlókł się on ratować wychowańca lub pożegnać go; chciał mu czynić wyrzuty jeszcze, ale skarga skonała na jego ustach i łzy się tylko nieme z oczu puściły.
Widząc go bez mowy, bez ruchu, w pół trupem, stary przyjaciel rodziny wyciągnął ręce i wymówił tylko:
— Ostatni! ostatni!
Ale ostatni w téj-że chwili żyć przestał.
Pan Piotr Kornikowski, stolnik nurski, przeżył jeszcze Siekierzyńskiego o lat pięć, rzadkie mając chwile przytomności, najczęściéj siedział w swojém krześle zadumany, nic nie mówiąc, a gdy usta otworzył, powtarzał tylko nieustannie: ostatni z domu Siekierzyńskich! ostatni z domu Siekierzyńskich! — Drzewo gienealogiczne i kilka starych portretów z Siekierzynka dostały mu się w spuściznie, wisiały one w sypialnéj jego izdebce do końca; wpatrywał się w nie całemi godzinami i w wolniejszych od smutku chwilach opowiadał smutne dzieje dwóch ostatnich pokoleń, które pochował, kończąc zawsze westchnieniem i słowy:
— Ostatni z domu Siekierzyńskich! ostatni!

Hubin. Czerwiec, lipiec 1850.
DWA ŚWIATY.
POWIEŚĆ.

1854 — 1871. — Przed laty siedmnastą!! przed laty siedmnastą, które spłynęły cierpieniem i nadzieją, jak siedmnaście godzin — pisaną była na wsi, wśród pól i lasów ta powieść, do któréj autor ma niewytłómaczoną słabość. Byłażby ona słabą sama i budziła to uczucie, co dzieci ułomne? Ja nie wiem... Ona mi jest wspomnieniem lepszych a innych, a wielce odmiennych czasów. Były to godziny nadziei, nie dla siebie — ale dla społeczeństwa, które w pocie czoła zdawało się mozolnie na lepszą przyszłość pracować. Wołyńską jest ta powieść, bo z obrazów w tamtych stronach czerpanych się składa, ale zda mi się być polską, bo się ono na naszéj ziemi, prawie wskroś w głębi jednéj, wynajdą nawet dziś jeszcze. Stan jednak ducha i stan społeczny nasz z 1854 r., jak niebo do ziemi do 1871 niepodobny. Smutną jest ta powieść, ale rzeczywistość byłaby stokroć smutniejszą, gdyby po za nią daléj duszą spojrzeć nie można. Świat nasz z r. 1854 miał i cel i nadzieje, i był jeszcze mimo walk wewnętrznych dla wyrobienia sobie jedności organicznéj — dosyć spójny a cały w sobie. Dziś z rozbitego zostały — czerepy. Przyszłość je sklei, ale już nie za dni naszych, nie dla serc naszych i oczów... Jedno z dwojga, albo się rozsypiemy w niepowrotne gruzy, albo ta mnogość światów jednym się stać musi światem.
Te dwa światy — dziś, dziś są tysiącem... podzieliliśmy się tak, iż nas już żadne wspólne uczucie zbliżyć nie zdoła, nawet w tém wspólném jest tysiąc różnic i odcieni. Nie rozpaczajmy jednak, że drogą rozkładu idziemy do spojenia z sobą — prawa są niezłomne. Tak być musiało. Lecz naówczas, gdyśmy tę powieść pisali, inna obiecywała się droga, prostsza a łatwiejsza i krótsza. Wszystkie serca biły szlachetnemi porywy; rozumiano dobrze, co piękne i wielkie, i ta proza życia odartego ze wszystkich uroków, która nas dusi teraz, jeszcze była ze swym mefityzmem nie przyszła — a! dobre to były czasy! a gorące! a pełne ochoty do pracy, do poprawy, do działania... a pełne ciekawości nieciekawego jutra!! Z tych ludzi, co wówczas żyli z nami, dziś większa część w mogile, mała część pozostała sobą, a wielu uległo metamorfozie Cyrcy... Są to odpadki nieuchronne w każdym takim przetwarzania się procesie.
Na los, jaki tę powieść spotkał, wcale się uskarżać nie mamy prawa: drukowana naprzód w odcinku dziennika, czytaną była z zajęciem, a korespondencya nasza z tamtych czasów mogłaby być dowodem, iż zadanie poruszone tak lekko w niéj, tak ostrożnie, podjęte zostało przez niejednego myślącego człowieka, a najrozmaiciéj rozwiązywane. Wywołała ona i polemikę, chociaż nie tak bolesną jak dzisiejsze, a dla piszącego zawsze pożądaną, bo świadczy, iż dotknął niezerwanéj jeszcze struny żywota. — Jeśli się nie mylimy, jak wiele naszych powieści, była téż tłómaczoną na język rosyjski. — Czytelnik najlepiéj czuje, co w niéj jest wspomnieniem i historyą, a co do dzisiejszych dni należy.

Drezno, maj 1871 r.


Nieznajomym przyjaciołom
posyła
Autor.
Żytomierz, d. 14 lutego 1855 r.
I.

Powieść! znowu powieść I znowu przed wami odsłonić mam cząsteczkę wielkiego obrazu, na którego odmalowanie w całości nie wystarczyłoby życia! Bądź wola wasza, choć ani serce po temu, ani znużone pióro ochoczo się bierze do niéj... ale rozkazy słuchaczy są wszechmocne... Każecie bajarzowi rozpocząć historyę, któréj drzemiąc, jedném uchem słuchać będziecie, i bajarz rozpocznie posłuszny. Wam, wam się zdaje może, że jemu stworzyć tak łatwo opowiadanie, jak wam go wysłuchać łatwo, by jutro zapomniéć? A! nie! nie! kochani czytelnicy... te czarne głoski, któremi biały, niewinny papier bruczemy, te chłodne dla was wyrazy, które zostawiamy, by wam myśl naszę przesłać z niemi, nie rodzą się bez trudu i boleści. Dobre to były czasy, gdy pisarz mógł suchych różnobarwnych ziarnek nanizać na jedwabną nitkę i rzucić ją ludziom jak zabawkę... dziś, wszyscyśmy więcéj wymagający, my szczególniéj, co piszemy... Na jednę lekką powiastkę, którą przeczytacie w kilka godzin, a zapomnicie w kilka minut może, ile krwi naszéj, duszy wyzionąć musimy... Myślicie, że dość jest spojrzéć na świat, pochwycić kilka typów chodzących po nim, w świętéj niewiadomości o oryginalności swojéj, wsadzić je na szpilkę, jak entomolog robaczka, a powieść się sklei! O! nie! nie! „powieść to życie“, powtarzam po raz setny, a dając życie, trzeba je wyczerpnąć z siebie. Każdy odłamek świata stworzony przez pisarza, kosztuje go więcéj niż wart może... musi mu dać duszę — myśl, musi dać serce — uczucie, i barwę i całość... wy potém z tém niemowlęciem, siedząc wygodnie u kominka, przerywając sobie śmiechem i żartami, bawić się będziecie chwilkę tylko i nic nie wyczytawszy z jego oczu i szczebiotania, wypchniecie je za drzwi, gdy nadejdzie gość nowy... Szczęśliwi, co cudze dzieci przystroiwszy trochę, puszczają je w świat za swoje; tych one, ani łez, ani cząstki ich żywota kosztują... i nie zapłaczą po nich, gdy gdzieś w tłumie przepadną...
Wiem, że siadając do nowéj powieści, zawczasu mi się nad jéj losem serce ściska... nie dziw... serce to ojcowskie... Któżby zabolał, jeśli nie on?
Na kilkuset czytelników, ilu ją zrozumié? ilu dokończy, ilu zapamięta! Zapomina się rzeczywistość, cóż dopiéro to, co zowiemy zmyśleniem? Nie rozumiemy otaczającego świata, jakże wymagać, iżbyśmy wszyscy powieść zrozumieli i poszli do jéj głębi po ostatnie słowo??
I tak téż smutno siąść pisać, jak u kolebki nowonarodzonego myśléć o jego przyszłości: oko i serce widzi w niéj zaraz trumienkę... z poza pieluch wygląda już róg całunu, w chrzcie jest zadatek ostatniego pomazania...
Ale do czegoż te lamentacye nad trochą zamazanego papieru? spytacie... A! dla was to tylko zbrukana kartka, dla mnie to żywota cząstka, którą rzucić muszę na pożarcie obojętności, znużeniu, znudzeniu i kapryśnym wymaganiom strasznego nieznajomego, co się słuchaczem nazywa!! I boleję dlatego tak głośno, tak śmiesznie może, żebym u was litość wyprosił, żebyście nie sądzili, że siadam chłodny, powtarzać to, com tysiąc razy powiedział, dlatego tylko, że mi nakładca zażądał zbrukanego papieru, że nie mam, lub nie umiem robić co innego! Przy każdych urodzinach nowéj powieści, ja-m tak smutny i tak przejęty, choć wam się zdaje może, czytając, że ją wysnuwam śmiejąc się i z was i z siebie. Są może szczęśliwi, którym rzucenie w świat cząstki swéj duszy niewiele kosztuje; lecz ja-bym pragnął wzbudzić w was wiarę, że inaczéj z tym podarkiem przychodzę; że nie pierwszą lepszą myśl, podniesioną na gościńcu, którym wszyscy się snują, rzucam wam obojętnie na karmią, ale surowiéj pojmując obowiązek choćby powieścio-pisarza, widzę w nim coś więcéj nad stan skoczka na linie lub kuglarza; chciałbym, żebyście choć trochę serca i duszy dali tam, gdzie ja całe serce i duszę wylewam...
Jeszcze słowo... jeszcze maluczkie tłómaczenie... a otworzę drzwi, podniosę zasłonę i poproszę was do środka...
Raz, dawno już temu... przechadzałem się zamyślony po bibliotece Horodeckiéj, dziś pustéj i myszom podobno za plac igraszki służącéj, naówczas jeszcze ożywionéj duchem tego, co ją składał, co się nią cieszył jak dzieckiem swojém, bo innych nie miał dzieci! Przewracałem z kolei druki i rękopisma, zadumywając się długiemi godzinami, to nad wierszem poety, to nad sławną i kraszoną głoską miniaturzysty, jakiegoś mnicha XII lub XIII wieku, umiejącego zawczasu odgadnąć sztukę, jaką późniejsze stworzyły wieki; w téj przechadzce po bibliotece, która nieraz całe mi dnie zajmowała, dostarczając pokarmu marzeniom na lata całe, wpadłem z kolei na zbiorek sztychów z galeryi Brühla. Brühl, za przykładem pana, miał piękną, dobraną galeryę obrazów, i za pana przykładem także, gdy się Drezdeńska sztychowała, swoję téż rylcem kazał uwiecznić. Były w niéj szczególniéj piękne pejzaże, śliczne flamandzkie obrazki i rodzajowe utwory szkół niemieckich; błądziłem po nich obojętnie, gdy odwracając kartę, wpadłem na sztych, który mnie zdumionego przykuł i zatrzymał. Był to obraz Spagnoletta, wystawujący śmierć św. Józefa Oblubieńca. Pojął malarz tę chwilę, którą cudownie odtworzył, jak nigdy może żaden z większych mistrzów nie zrozumiał połączenia rzeczywistości z ideałem; nie wiem zaprawdę, jak potrafił skleić ziemię z niebem w sposób tak ścisły i tak doskonały, to wiem, że zdumiony, przejęty, jak gdybym scenę owę miał przed oczyma, oderwać się od niéj nie mogłem, rzucałem ją, wracałem do niéj, czułem łzy na powiekach i dziś po upływie lat wielu, choć już oddawna arcydzieła tego nie widziałem, jeszcze mi ono tak pozostało przytomném, jakbym je wczoraj podziwiał... Na niewielkiéj kartce, miałem przed sobą wielki, potężnie żyjący utwór, drgała w nim dusza... nikł malarz, artysta, tryskała jakaś dziwna prawda, spleciona z najpoziomszéj rzeczywistości i najwznioślejszego ideału. Na lichém łożu wystudyowaném z flamandzką ścisłością szczegółów, spoczywał święty rzemieślnik, dogorywający, usypiający po pracy i życiu ofiary... dokoła niego rozsypane narzędzia ciesielskie, jakby tylko co dłoń je pracowita rzuciła... Przy łożu Chrystus z nieziemskiém obliczem, błogosławiący na podróż niebieską przybranemu ojcu; w głowach rozpłakana Matka Boża, i stoliczek zastawiony flaszkami, miseczkami, przyborem choroby ubogim i smutnym, a poza nim dwaj aniołowie, czekający na białą duszę, którą do nieba zanieść mieli.
Oto cały ten dziwaczny w opisie obrazek, któremu równego nie znam, bo żaden na mnie tak wielkiego nie zrobił wrażenia. Ci aniołowie i flaszki z lekarstwami, ten Bóg i cieśla, nimbusy wiekuistego życia i lichy przyrząd rzemieślniczy, nie wiem jakim środkiem, w jakiéj chwili najszczęśliwszego natchnienia, tak w jedno zlał artysta, że cud wydawał się naturalnym i koniecznym, choć graniczył z najpospolitszą życia powszedniego prozą. Aniołowie zdawali się tu nie zjawiskiem nadprzyrodzoném, ale gośćmi codziennemi, a obok nich nie raziła pospolitość szczegółów, owszem, prawda jedna drugą prawdę wyższą, prawdopodobniejszą czyniła. Nie wiem po wiele kroć powracałem do tego obrazu, a za każdym razem nowe w nim upatrywałem piękności, i z duszy zazdroszczę temu, kto dziś to arcydzieło posiada, lub sztychem przynajmniéj z niego cieszyć się może.
Co Spagnoletto, któremu niezawsze się tak szczęśliwie udawało — dokazał w tym utworze, nie jest-li zadaniem powieściopisarzy? Nie schodzim-li powoli malując rzeczywistość do karykatury i niepotrzebnego odwzorowywania najpospolitszych zjawisk? Nie należałoby obok narzędzi rzemiosła, obok flaszek i miseczek tworzyć anioły i świętym nimbusem otaczać ich skronie? Powieść ma-li za cel, przedstawić tylko życie, jak ono jest, czy żywot człowieczy, jakiego w duszy pragniemy? ku któremu wzdychamy? Obok smętnéj, w śmiertelnych potach zgonu rzeczywistości leżącéj na łożu boleści, czy nie brak oblicza jaśniejącego światły nieśmiertelnemi? czy obraz pełen być może, jeśli weń promyk z niebios nie spadnie?
Nie wiem... nie wiem... ale pytanie moje rzucam jako wstęp do téj powieści.

II.

Pomiędzy Włodzimierzem a Uściługiem, na pocztowéj drodze, jest wielka murowana karczma, na oko bardzo porządna, w istocie wygodna dosyć, którą, nie wiem z jaką myślą, wzniesiono w bardzo piękném miejscu. Sąsiedztwo Włodzimierza z jednej, Uściługa z drugiéj strony, czyni ją prawie niezrozumiałą, przecież podróżny rad ją spotyka i chętnie w niéj wypoczywa. Stoi ona na wzgórku, nad parowem, okrążona ładnemi laskami i zaroślami, a na wiosnę tyle tam słowików, tak cicho! tak zielono i miło! Widok wcale nie rozległy, ale oko spotyka się z lasami, które przy wzgórzach i wodzie już wdzięczny krajobraz stanowią... Ledwiebym nie powiedział, że ktoś rozmiłowany w téj ciszy, gospodę tu dla lubiących zieloność i lasy zbudował umyślnie, bo wsi nie ma blisko, karczma usunięta jakby na przekór od niéj i wybrała sobie parów nad rzeczką, a widok na gaje, jakby ich wartość rozumiała. A choć w starym Włodzimierzu starych zajezdnych domostw nie braknie i po każdym pożarze stają nowe; choć w Uściługu niedalekim jest Złota Basia i tyle innych jéj współzawodniczek — karczma w lesie, urągając się miejskim zajazdom, widocznie stanęła z pretensyą służenia nietylko dla mnogich wozów wieśniaczych, powracających od Bugu, ale i dla większéj wygody potrzebujących podróżnych. Ogromne sieni wprawdzie i obszerny plac przed bramą mnóstwo fur pomieścić mogą, ale obok tego jest kilka pokojów bardzo porządnych, i z niejakim utrzymanych wykwintem, kanapy, stoliki, nawet coś nakształt bilardu. Przytomność tego sprzętu zdradza poniekąd myśl fundatora, który może chciał tu miéć rodzaj pohulanki dla Włodzimierskiéj palestry; ale wolimy wierzyć, że się w piękném miejscu rozkochał, niżeli żeby na kieszeń chudą kancelarzystów miał rachować. Rachuba taka do zbytku byłaby naiwna.
Zresztą, mniejsza o gospodę, w jakim celu z takim szafunkiem cegły postawioną została, mniejsza o jéj znaczenie, przystąpmy już do tego, co się w niéj działo w roku... którego nie powiemy, dość, że 18...
Było to w lecie, przed wieczorem; drugi już dzień przestankami lał i kropił deszcz, który nietylko utrudnił podróż i rozkwasił grobelki, ale nieznośnie dokuczać musiał podróżnym. Chmury z zachodu wysuwały się zrazu jedna po drugiéj bez przestanku, czarne, szare, płowe, i leciały na wschód, gnane jakąś siłą przeważną, która im nakrótko tylko wstrzymać się dozwoliła i pasmami kroplistego deszczu oblewać ziemię spieczoną. Po krótkiéj, ale gwałtownéj burzy, która długą przerwała suszę, niebo się zasępiło, jak w jesieni, powietrze ochłodło, jakby gdzieś obfite spadły grady i ulewa naprzemiany z drobnym kapuśniaczkiem dokuczała tym, którym niedawno równie dopiekła zbyt przedłużona susza.
Przed karczmą, którąśmy wspomnieli, stały fury wieśniacze z końmi pookrywanemi staremi świtami, cierpliwie znoszącemi kąpiel wcale niepotrzebną, kilku chłopków w workach na głowie leniwie kręciło się koło wozów, była i buda żydowska płótnem obciągnięta, z któréj, tylko co zlazł woźnica dla zapalenia fajki, i biedka jakiegoś posłańca wysłanego w pilnym interesie, ale nie mającego ochoty narażać się na deszcz powiększający się ku wieczorowi, i koń osiodłany żydka i dosyć podróżnych, ba, nawet, choć słońce nierychło zajść miało, już w jednéj z izdebek gospody siedział sobie podróżny, którego wózek niepoczesny z parą tłustych, ale drobnych koni, schronił się pod dach gościnny.
Był to młody człowiek, którego przymuszony spoczynek dosyć niecierpliwić musiał, bo chodził od okna do okna, wyglądał za wrota, przypatrywał się niebu, przysłuchiwał wiatrowi, i nie mogąc nic dobrego wywróżyć ze znaków meteorologicznych, upornie niepogodę zwiastujących, zżymał ramionami i potrząsał głową. W tym podróżnym, którego łapiemy tak niegrzecznie na drodze między Włodzimierzem i Uściługiem, nie było nic bardzo zastanawiającego. Był to młody mężczyzna, lat około trzydziestu miéć mogący, ledwie średniego wzrostu, dosyć silnie zbudowany, ale nie otyły, muskularnéj budowy, którego strój zdradzał położenie w świecie z ubóstwem graniczące. Pomimo wyszarzanéj burki, starego, czarnego na wszystkie guziki zapiętego surduciny i niewytwornego ubrania, było w nim jednak coś tak szlachetnego i niepowszedniego, że w tłumie ściągnąłby oko i kazał się domyślać, jakim trafem upadł tak nisko. Twarz jego, choć nadzwyczaj opalona i czarna, ale pełna świeżości, zdrowia i siły, zastanawiała nietyle rysami, co wyrazem. Malowało się na niéj to uczucie spokoju i ufności w siebie, które przystoi zrodzonemu w pracy i wypróbowanemu od losu; czoło szczególniéj wzniosłe, gładkie, pięknie utoczone, oczy ciemne, bystre, pełne ognia i pojętności, uśmiech dobrocią namaszczony, nadawały téj fizyognomii cechę odrębną. Twarz ogolona cała, odznaczała się tylko męskim zawiesistym wąsem, jakby na pamiątkę starych czasów zostawionym na licu, ale nie pielęgnowanym z zalotnością tych, którzy wąsa dla nadania sobie powagi lub wdzięku używają. Wąs to był rosnący jak Bóg dał, rozsypany, bujny, o którym wcale właściciel jego nie przemyślał, ani się oń troszczył. Barwa jego nieco od włosów jaśniejsza, nie wpadała w rudą, jak to się u nas często trafia, ale zarywała na złotawą. Z pod niego uśmiechały się usta trochę wydatne, którym wyraz szyderstwa całkiem był obcy, znać ono nigdy nie postało na nich, bo nie zostawiło śladu. Nos kształtny, garbaty, mały i oczy ciemne, osadzone głęboko pod wystającą kością czołową, dopełniały całości, któréjby rychléj można kilku ołówka rysami, niż długim opisem dać wyobrażenie. Twarz ta była sympatyczna, pociągająca, piękna prawie, choć się o wdzięk nie dobijała, a słońce ją bronzowało nielitościwie; czoło tylko pokryte, bielsze znacznie od policzków, zdawało się świecić ponad nią jakimś blaskiem łagodnym i spokojnym. Mały, krępy, zręczny i szykowny podróżny nasz wyglądał młodo, zdrowo, silnie, a ruchy jego zapowiadały człowieka, który spoczywać nie lubi i o wygodach nie myśli wcale. Zrzuciwszy burkę przemokłą, wyciągnąwszy się i strzepnąwszy po przemoczoném na bryczce siedzeniu, które go zmoczyło, młody człowiek chodził żywo, żeby się rozprostować. Niekiedy piosenka przylatywała mu na usta, parę dźwięków z nich się wyrwało, ale myśl nie dawała im wybiedz swobodnie z piersi; zadumany, przestawał nucić i głęboko się zamyślał. Gospodyni domu z troskliwością przyszła się dowiedziéć, czy nie potrzebuje czego, natrąciła o samowarze i herbacie, ale podróżny poprosił ją tylko o szklankę ciepłego mleka i kawał chleba, co jéj, niestety, niezmiernie o nim złe dało wyobrażenie. Za drugim razem przyszedłszy z tém mlekiem pani domu, miała już minę daleko poufalszą i w rozmowę wdawać się nie chciała; młody człowiek téż nie dobijał się o nią, napił się, zakąsił, fajkę zapalił i począł znowu chodzić po izbie.
— No, co będziemy robić, Parfenie? — zapytał wreszcie chłopaka od koni, który przeze drzwi zajrzał do pana — jak myślisz? czy przeklęty ten deszcz ustanie przed wieczorem? czy nam jechać, czy nocować?
— A cóż? — odparł chłopak, chowając fajkę w kieszeń od świtki naprędce — możebyśmy pojechali, słota na trzydniówkę się zabiera, my tu jéj nie przeczekamy, a jéjmość czekać będzie i niepokoić się o pana.
— Ależ to tęgie dwie mile, a droga pohana... a noc za pasem...
— Albo to my raz tę drogę przebywali! oj! oj! — odparł Parfen, kiwając głową — choć po nocy trafimy do domu... Konie napoiłem, siana przegryzły, wyprychały się, jeszcze nas taki dociągną przed nocką...
— Daćby im po garncu owsa?
— Czy to one głodne! — rzekł Parfen.
— Oj, filucie, filucie — dodał śmiejąc się i grożąc młody człowiek — tobie pilno czegoś do domu.
Chłopak się zaczerwienił, za głowę ręką pochwycił, włosy otrząsł, ale schwycony ruszył tylko ramionami.
— Jak pan każe, jak pan każe... ale jéjmość będzie niespokojna, pewnie i tak na obiad czekali.
— A! no! pojedziemy, bo mnie tu się nocować nie chce — odpowiedział panicz — jak konie dojedzą, zaprzęgaj i daj mi znać.
— Duchem! — odparł Parfen.
Właśnie wśród téj rozmowy między panem a sługą, z któréj widzimy stosunek ich do siebie i odgadnąć już możemy charakter podróżnego pełen dobroci, choć nie pozbawiony energii, hałas się wszczął u wrót gospody; wyszli oba i zobaczyli piękną resorową nejtyczankę, czterema końmi siwemi wzdłuż zaprzężoną, z woźnicą na kozłach w płaszczu migdałowym, z lokajem w liberyi, zajeżdżającą raźnie i buńczuczno pod dach karczemny. Gospodyni wybiegła z szynkowni spojrzéć, kogo jéj Pan Bóg dał, i musiała, czy poznać gościa, czy się ucieszyć migdałową liberyą, bo sama nawspół z lokajem podróżnego, zaczęła rozpędzać wozy stojące w sieniach niezmiernie krzykliwie i z dowodami najwygórowańszéj gorliwości. Ledwie tego dopełniwszy, wbiegła do pokojów gościnnych z gotowym do ścierania pyłów fartuchem, a tymczasem z pięknéj owéj nejtyczanki wysiadł z pomocą służącego przybyły i za nią wszedł do izby. Podróżny, który go poprzedził, zajmował ostatni pokoik i nie mógł się lękać wyrugowania, jednakże spojrzał przez drzwi ciekawie na ten wjazd tak uroczysty, na który gospodyni krzyczała, gęsi piszczały i hałasowało, co żyło, ale ledwie okiem rzuciwszy na powóz i pana, zaraz się skrył w swojéj izdebce. Parfen korzystając tymczasem z przybycia powozu i rozruchu, jaki powstał, wśród którego i jemu coś cierpko przymówiono, co najprędzéj wziął się do nakładania szlei i nakiełznywania mierzynów. Nowy podróżny, tak uroczyście przyjęty, był młodym człowiekiem, i gdy z siebie pozrzucał gumelastyczne płaszczyki, kapturki, pelerynki, chustkę i rozmaite obwijadła, ukazała się z pod tego wszystkiego piękna postać paniczkowatego młodzieńca w kwiecie wieku, to jest dwudziestoletniego zaledwie, zręczna, miła i uderzająca prawie niewieścim swym wdziękiem. Wysmukły, urodziwy, szykowny, przybyły byłby zwrócił oko każdéj kobiety, szlachetnością rysów twarzy i słodkim wyrazem tęsknych swych oczów niebieskich. Bujny włos ciemno-blond, starannie utrzymany, okalał regularny owal, pełen arystokratycznego charakteru, wśród którego oczy ślicznie osadzone i łzawo spoglądające, nos delikatnie odznaczony, i usta smutno uśmiechnione stanowiły jednę z tych fizyognomij, jaką pospolicie artyści zwykli nadawać ideałowi, którego samoistnie pojąć nie chcieli i nie mogli. Twarz była bardzo piękna, ale pomimo to niemal pospolita, a wrażenie, jakie wzbudzała, graniczyło prawie z litością. Takie to było delikatne, słabe, wątłe, biedne, tak nie męskie!! Wąsik wprawdzie wysypywał się powolnie na wierzchniéj wardze, broda świeżo ogolona dowodziła, że rosnąć miała ochotę, ale pomimo te rysy, nawet piękność, a szczególniéj charakter typu tego był całkiem kobiecy. Gdyby siła, zebrałoby się było może temu lalkowatemu paniczowi na dobroć, ale dla braku jéj zdawał się tylko bojaźliwie łagodny... Ubiór jego, nadzwyczaj i przesadnie staranny, uderzał zwłaszcza w podróżnym; począwszy od aksamitnéj czapeczki do lakierowanych bucików, wszystko, co miał na sobie, nosiło cechę najwymyślniejszéj elegancyi; a rączka, gdy ją z rękawiczki glansowanéj obnażył, ukazała się taka malutka, biała, tak wymuskana i wygładzona, jak gdyby nic w życiu prócz pukla włosów i batystowéj nie wzięła chusteczki. Strój zresztą był najwykwintniejszego smaku niewidny, jednobarwny, uszyty wygodnie, a krawiec naśladował w nim modę angielską, w któréj komfort stanowi całą niemal ozdobę. Surducik, kamizelka i reszta stroju były jednego koloru.
Wszedłszy do gościnnego pokoju, podróżny długo nie mógł się odważyć na położenie tego, co z siebie pozdejmował, na stole, na kanapie lub na krześle; z kolei oglądał te sprzęty pokręcając głową, chodził, szukał i na najczystszém z krzesełek podesławszy płaszczyk, w porządku poskładał resztę chustek i zdjętéj odzieży. W téjże chwili uczuł przejmujące zimno, które zwykle u nas i w lipcu po niezamieszkanych kryje się kątach, zimno często przykrzejsze od grudniowego, wstrząsł się i dobywszy cygarnicy, żywo przechadzać się począł, szukając nań lekarstwa w przyśpieszonym ruchu. Drugi pokój zajęty teraz przez przybyłego panicza, graniczył z izdebką, w któréj znajdował się pierwszy nasz podróżny, drzwi między niemi nie były nawet zamknięte, i przypadek zrządził, że zapalając cygaro ładny ów chłopak stanął oko w oko, progiem tylko oddzielony od pierwszego naszego podróżnego, który już burkę swą wdziewał i miał natychmiast wyjeżdżać.
Spotkały się ich spojrzenia, pierwszego śmiałe i życzliwe, drugiego dość bojaźliwe, ale pełne również dobroci; panicz wyjął z ust cygaro, zdawał się niezmiennie zdziwionym, zawahał się, ruszył, postąpił, zatrzymał i krzyknął wreszcie:
— Aleksy!
— Julian! — ozwał się głos z drugiéj strony progu.
W téjże chwili oba podróżni jedném uczuciem rzuceni, postąpili ku sobie i Aleksy, nasz dawniejszy znajomy, pierwszy próg przestąpił, przez który tradycyonalnie Słowianin się nigdy nie wita; namulana dłoń spotkała się z białą rączką, która równie jak ona drżała szczerém przyjacielskiém uczuciem.
Oczy obu zabłysły serdecznością, rozrzewnieniem prawie, jakie tylko wzbudzić może przypomnienie spędzonych razem chwil młodości, koleżeństwo na jednéj ławie lub w jednym obozie.
— Co ty tu robisz, Aleksy? — zapytał Julian z czułością — co za traf szczęśliwy! ty, tutaj?
— Mój drogi, poczciwy Julianie — odparł po chwili trochę zmieszany Aleksy — ja tu w okolicy mieszkam... niedaleko, o dwie mile....
— Jakto? dawno?
— Od powrotu z uniwersytetu...
— Gdzie?
— W Żerbach...
— W Żerbach? toż przecie mila mała od Karlina; widać z okien...
— Musi tak być, bo i ja z okien mojego domku patrzę na wasze pałace i ogromne drzewa waszego parku.
— Jakto? i dotąd aniś się o mnie dowiedział? — z wyrzutem rzekł Julian — a! — dodał upuszczając dłoń Aleksego — tegom się nie spodziewał! to się nie godzi!
Aleksy uśmiechnął się smutnie.
— Mój drogi Julianie — rzekł powoli — inna to rzecz poczciwa nasza ława uniwersytecka, która równa wszystkie stany, a inna świat, wśród którego żyjemy.
— Aleksy! w tém cię nie poznaję: ale o tém potém — rzekł Julian chwytając znowu jego rękę — wybierasz się jechać? dokąd?
— Do domu!
— Deszcz leje! wieczór nadchodzi! ja nocować muszę, już daruj, ale słowo ci daję, że cię nie puszczę... musisz zostać dla mnie!
Aleksy się zawahał, ale mu łza błysła w oku.
— Proszę cię, a w ostatku gotów-em użyć gwałtu — rzekł Julian przynaglając — nie odmawiaj mi! podwójnie smutno będzie mi w téj karczmie, jeśli mnie opuścisz, ja cię przecie wybadać muszę... nagadać się.. nacieszyć się tobą... zostaniesz! zostaniesz!
— Ale...
— Niéma ale, Aleksy mój drogi, musisz wieczór przepędzić ze mną.
I tak naglił, tak prosił, tak się po dziecinnemu napierał pieszczoszek, że Aleksy uległ wreszcie, zrzucił burkę i choć Parfen mruczał zniecierpliwiony, pozostał.
Wieleż to tak razy w życiu urok tych złotych chwil młodości spędzonych w jednéj sferze, ogrzanych jedném wspólném uczuciem, zbliża ludzi, którychby nic w życiu nigdy połączyć nie potrafiło! Jest to węzeł niemal tak silny, jak związki krwi, które często targa interes, gdy przyjaźń szkolna opiera się nawet stosunkom pieniężnym, najdrażliwszym ze wszystkich, niestety! Spojrzawszy na tych dwóch młodych ludzi, tak od siebie różnych, tak rodzajem żywota oddzielonych, niepodobna się było domyślić, że ich cokolwiekbądź ściśle połączyć potrafi i da im na chwilę zapomniéć, że tak daleko w klasyfikacyi towarzyskiéj stali od siebie. Wspomnienia młodości dokazały tego cudu: siedli obok, dłoń w dłoń, oko topiąc w oku, zdając się oba szukać w sobie zmian, jakim ulegli od czasu rozstania, i milczeli długo, porównywując może obraz, który im pozostał z dobrych akademickich czasów, z tym, jakie im nastręczyło niespodziewane spotkanie.
— Mój Boże! jakżeś to, panie Julianie, wypiękniał, ale razem wydelikatniał! — zawołał Aleksy — jaki z ciebie paniczyk! jak znać, że ci ciężar doli nie dokucza, żeś swobodny i szczęśliwy!
Julian westchnął, na wykrzyknik ten odpowiadając równie naiwném postrzeżeniem.
— A z ciebie opalony gospodarz, mój Aleksy! szlachcic hreczkosiéj! zardzewiałeś, bracie, zadomowić się musiałeś, zapracować! Aleś zmężniał, pogrubiał, wyglądasz wyśmienicie!
Z kolei Aleksemu wyrwało się także lekkie, niepostrzeżone westchnienie.
— Obaśmy się odmienili — rzekł powoli — inaczéj być nie mogło, ja w pracy, ty w spoczynku...
— Więc nie poszedłeś drogą naukową?
— A ty zarzuciłeś dyplomatyczną karyerę, którą marzyli dla ciebie?
— Ja musiałem przyjść w pomoc matce — rzekł Aleksy.
— Mnie interesa znagliły pozostać w domu, jestem głową rodziny.
— I ja także.
Spojrzeli w oczy i znowu ścisnęli dłonie uśmiechając się do siebie...
— Mój Boże! ile to zmian! — zawołali obydwa.
— Patrz — rzekł Aleksy — zdaliśmy się równymi sobie siedząc na ławie, która wobec nauki schylała wszystkie głowy; dziś gdyby nie pamięć tego braterstwa, jakże daleko stalibyśmy od siebie; ja pomiędzy najskromniejszemi pracownikami, których powołaniem produkować chleb powszedni; ty wśród tych, co zapewnione mając potrzeby codzienne, mogą spoczywać, marzyć, myśléć i duchem tylko pracować dla siebie.
— Wszystkie powołania — odparł żywo młody człowiek — równe są sobie, zdaje mi się, w obliczu społeczności, gdy się spełniają z poświęceniem, z pojęciem ich ważności i pożytku; na co siać niezgodę między braćmi! na co między niemi szukać różnicy!
Aleksy się uśmiechnął.
— Tak, młodsi i starsi — odparł — bracia jesteśmy, ale praw pierworodztwa i niedołęstwa młodości nic nie zetrze; wszystkie te rozprawy o porównaniu stanów doskonale wyglądają na papierze, a w świecie zastosować się nie dają. Nie możemy być równi w rzeczy, jak jesteśmy równi w obliczu prawa, Boga i śmierci... to darmo!
— Skądże ci to zdanie? — zawołał Julian.
— Z doświadczenia, mój drogi, z doświadczenia...
— Przyznasz przynajmniéj, że ukształcenie duchowe najlepiéj nas porównywa i braci, że przy niém niknąć muszą różnice stanów i położeń towarzyskich?...
— Nie żyjemy na nieszczęście duchem samym; są chwile porównania, są dla upośledzonych nawet chwile wyższości, ale żywot codzienny dzieli tych, których się dłonie splotły przypadkowo.
— To zdanie — zawołał Julian — tłómaczy mi już dlaczego o milę mieszkając od Karlina, patrząc z okien Żerbinieckiego dworku na zielone drzewa naszego ogrodu, ani próbowałeś przypomniéć sobie, że tam masz przyjaciela!
— Myślisz, że mi to kiedykolwiek wyszło z pamięci? — rzekł Aleksy — mylisz się... pamiętałem o tobie, może wzdychałem nieraz do towarzystwa twego, alem się umiał powstrzymać od pokusy.
— Przyznam ci się, że przyczyn nie rozumiem!
— Bo nie pojmujesz tego, ile różnicy robi między ludźmi ich położenie towarzyskie, obowiązki, kółko, w którém się obracają, sfera, w któréj żyją. Powinniśmy żyć tylko z równemi sobie; w stosunkach, miłych bardzo z temi, którzy mają więcéj i żyją inaczéj, znajdziemy chwile rozkoszne, ale je opłacić musimy upokorzeniem lub smutkiem.
— Stara duma szlachecka mówi przez ciebie.
— Nie, młode doświadczenie, mój bracie... trzeba się często wyrzec słodyczy, które grożą upojeniem. Dla ciebie towarzystwo moje byłoby, nie przeczę, chwilową rozrywką miłą; tobieby może nieprzykrym był widok człowieka, coby w prostéj burce i szaraczkowym surducie wsunął się do twoich salonów; wniósłby z sobą nowy żywioł, rozmarszczyłby czoło twoje; — ale ja? Mimowolnie musiałbym się rozpieścić, rozpróżnować, rozmarzyć, pozazdrościć i nabyć uczucia, którego znać nie chce serce moje. Niczém ci się zdaje ten stosunek codzienny dwóch ludzi, których położenia są ogromnie różne; ja w nich widzę groźbę dla siebie i z obawy samolubnéj nie jadę do Karlina...
— To coś zanadto mądrze pomyślano, i jak na młodego, nazbyt okazuje przezorności, kochany Aleksy, a zdaje mi się, w dodatku, że jesteś w błędzie. Czemuż nie przypuścisz, że jabym mógł zmężniéć przy tobie, a posądzasz się, że sam rozpieścićbyś się musiał? Czemu nie rachujesz na wpływ własny, a boisz się ulegać cudzemu?
— Bo znam człowieka — rzekł Aleksy — a szczególniéj siebie. Położenie moje nie jest normalne, zanadto mam myśli i ducha do pługa i brony, silę się, by podołać bez westchnienia i żalu obowiązkom moim; cóż dopiéro gdybym miał przed oczyma obraz, któryby co chwila budzić musiał we mnie zazdrość, żale i politowanie nad sobą?
— Nie jesteś więc szczęśliwy? — zapytał Julian z czułością.
— Nie narzekam — rzekł Aleksy — i przekonany jestem, że w każdym stanie suma szczęścia i cierpienia do osiągnienia człowiekowi dana jest równa... od niego zależy ją otrzymać. Ale na to właśnie potrzeba zrość się i wcielić w stan swój, a odwrócić oczy od tego, którego serce pragnie, gdy go osiągnąć niepodobna.
— Tak, masz słuszność — rzekł Julian — w każdym stanie, w każdém położeniu są troski nierozdzielne od bytu człowieka! — Westchnął. — Mówmy o czém inném, rozpowiedz mi swoje dzieje!... Ja ci się z moich wyspowiadam; zaraz nam podadzą herbatę, zapalimy cygara, i pośmiejemy się jak za lepszych dni naszych — ces beaux jours où nous étions si malheureux!

III.

Młodzi, spotykamy się zupełnie jak dziewczęta u studni, przychodzące po wodę, które pośmiejąc się z siebie, popatrzą się sobie w oczy, razem spojrzą na przechodzącego chłopca, poprawią włosy rozplątane na głowie, zaśpiewają, i nie spytawszy jedna drugą, skąd przyszła i dokąd odchodzi, rozstają się z tą obojętnością dziecinną, którą daje jakaś głęboka wiara mimowolna w przyszłość i życie. Tak, gdyśmy się z różnych stron świata zbiegali na ławę szkolną, nikt z nas nie pytał drugiego, skąd przychodzi, z pod strzechy słomianéj, czy blachą krytego pałacu; nikt z nas nie sięgał ciekawie poza chwilę obecną w przeszłość i przyszłość swoję i braterską, znaliśmy się, kochali, dzielili wszystkiém, nie potrzebując ani imienia, ani tytułu, ani spowiedzi, by oddać z piersi wyskakujące serce. Ciż sami, podstarzawszy na innym świecie, gdy namulane dłonie ścisnąć nam przyjdzie, i westchnąć razem do przeszłości, już pragniemy wiedziéć, kto jesteśmy, już niepokoi nas jutro cudze i nasze, to cośmy przeżyli, brzemiona dawne i nowe, już chcielibyśmy wcisnąć się do duszy, zajrzéć do głębi tych, których kochamy: już smutniejsi pytamy się jedni drugich, z jakiego jesteśmy świata!
A! bo wśród jednéj ludzkości ileż to światów udzielnych, niedostępnych, odgrodzonych, poprzedzielanych od siebie!! A wśród nich dwa główne światy, patrzące na się okiem nieufném, z jednéj strony z pogardą, z drugiéj z zazdrością. Jest to świat bogatych i ubogich, świat tych, co się bawią i tych, co pracują, dwa obozy, dwa zastępy, któreby wspólnemi siłami dźwigać powinno brzemię przyszłości, a nie chcą sobie podać serc i ręki do uścisku. Z obu stron jest wina wielka; jedni zazdroszczą szczęścia, które wymarzyli sami, drudzy mają się za coś wybranego, dlatego, że nie pojmują swoich obowiązków i do formy zbyteczną przywiązali wartość, śmiejąc się z grubijaństwa, gdzie uwielbiaćby należało serce, gardząc powierzchnią, gdzie głąb’ ze szczerego złota pokrywa szorstka skorupa. Z obu, tak, z obu stron wina wspólna i omyłka nie darowana.
Tych to dwóch światów przedstawiciele, Julian i Aleksy, dawniéj towarzysze na akademickiéj ławie, dziś już prawie obcy, spotkali się trafem w téj gospodzie na gościńcu, którędy zarówno wszystkich pędził los do nieznanych celów. W pierwszéj chwili gorąco przypomniały się im obu dawne czasy braterstwa i w poczciwém zapomnieniu społecznych warunków życia, podali sobie dłonie ze łzą w oku; ale gdy ochłonęli, oba poczęli mniéj ufnym mierzyć się wzrokiem, i pierwszy raz w życiu postrzegli, jaka ich przestrzeń dzieli od siebie.
Wykwintny strój Juliana, jego niewieścia twarzyczka, burka przemokła i ogorzała twarz Aleksego, uderzyły ich nawzajem i pierwszy, uboższy, cofnął się od starego przyjaciela. Nie uszło to bacznego oka Juliana, który i z rozmowy wniósł, że towarzysz dawny już się jak wprzód za równego mu nie uważał, i zabolał. Dotąd ani jeden ani drugi nie wiedzieli nic o sobie, prócz, że byli ze stron jednych, z jednego ukochanego kątka kraju, że ten był bogatym, ów ubogim; na myśl im nie przyszło głębiéj zajrzéć w siebie; dziś, gdy na nowéj drodze zeszli się znowu, obadwa uczuli potrzebę poznania się bliższego.
Tymczasem herbowny sługa Juliana zniósł do izby gościnnéj mnogie pakunki, bez których panicz ruszyć się nie mógł; rozstawiono przybór do herbaty, zawrzał samowar i znalazło się wszystko, co wygodnie mogło zastąpić wieczerzę, nawet z pewną elegancyą podaną. Przyjaciele zasiedli przy okrągłym stole, a Julian zrzuciwszy z siebie ubranie, ukazał się w paradnym atłasowym szlafroku, w krymce perskiéj, w aksamitnych szarawarach i złotem szytych pantoflach; pod nogi podesłano mu dywanik, ścianę także zaraz obijać zaczęto makatką, którą po staroświecku płotkiem zwano — i nie poznałbyś izby karczemnéj, tak się wyświeżyła i przybrała na przyjęcie dostojnego gościa.
— Niech tu i twoję pościel przyniosą — rzekł Julian — położymy się i gadać będziemy do dnia białego.
Aleksy się rozśmiał.
— Mój drogi — rzekł — ja nie jeżdżę z pościelą, dadzą mi trochę siana, rzucę na nie kilimek z bryczki zdjęty, gdy go trochę przesuszą, okryję się burką i po wszystkiém...
Julian spojrzał trochę zdziwiony, ale nic nie odpowiedział. Gdy się rozgrzali, rozgadali i rozochocili upajając wspomnieniami, Aleksy pierwszy zagadnął towarzysza.
— Mój drogi — odezwał się — byliśmy z sobą bardzo dobrze chodząc na oddział jeden i kolegując lat kilka; ale tyle znam twoje położenie, co ty moje. Wiem, i tegom się już w Żerbach dowiedział, że jesteś, wraz z siostrą i bratem, dziedzicem wielkich włości, że masz pałac, żeś pan jedném słowem... Chcesz także wiedziéć coś o mnie, ośmielże mnie zaznajamiając naprzód z sobą.
— Najchętniéj, sam tego pragnąłem — odpowiedział Julian, podpierając się na ręku i smutny przybierając wyraz twarzy — zaraz ci powiem wszystko, co się mnie tyczy, ale nie spodziewaj się ani wiele, ani nic ciekawego usłyszeć... pospolite pańskie dzieje! boć niby to pan jestem!
— Niby?...
— A! tylko niby — rzekł Julian wzdychając. — Wychowali mnie na pana, bo noszę jedno z tych imion, które się na kartach historyi kilkakroć spotyka, a związkami swemi należy do arystokracyi krajowéj; ale państwo nasze bardzo kruche.
— Nie jesteście przecie zrujnowani? — spytał Aleksy.
— Dotąd nie, ale na to imię głośne, na tryb życia, który prowadzić musimy, mamy za mało!!
— Nie wiedziałem, żeś tak chciwy!
— Ja! zlituj się! nigdym nie zgrzeszył żądzą bogactwa, ale... — Julian westchnął.
— To bieda — przerwał Aleksy — że cię wychowali na pieszczoszka, na paniczyka, na delikatne stworzeńko, które potrzebuje puchu złotego, ażeby w nim wyżyć mogło.
Julian spuścił oczy.
— Masz słuszność — rzekł powoli — przez zbytek troskliwości może, przez jakieś niewyrachowanie, zrobiono ze mnie istotę najnieszczęśliwszą, drżącą nieustannie nad urojoném cierpieniem, którego-by znieść nie potrafiła... Wszystko mnie przeraża: chłód, gorąco, brak tego, do czego nałogowo przywykłem; życie moje zdaje mi się przywiązane do tych tysiąca warunków, które dla takich, jak ty nic nie stanowią... z którychbyś ty śmiać się miał prawo...
— Matka nasza — dodał Julian po chwilce — mając inne obowiązki, poszedłszy drugi raz za mąż, zmuszona oddzielić się od dzieci, zdała nas na opiekę najlepszego, ale najsłabszego z ludzi... Ten nas wypieścił tylko... Wiesz, że nie byłem w szkołach, żem nigdy nie zakosztował tego życia rówieśniczego, na współkę z garścią młodzieży przedstawiającą próbkę przyszłego świata, aż dopiéro gdy stryj oddał mnie wprost do uniwersytetu, posyłając mnie tam z kucharzem, dwoma guwernerami, marszałkiem dworu, powozem i całym tłumem nianiek mających czuwać nad wygodami jednego dziecięcia!... Gdyś mnie poznał, już po części byłem takim, jak dziś jestem; na chwilę śmiech wasz trochę mnie poprawił... ale już się kryć musiałem tylko, bo się odmienić nie mogłem. Powróciłem do domu zaczerpnąwszy nieco życia, więcéj orzeźwiony przez ludzi, z któremi się spotkałem, niżeli nauką, która mi nie była obcą, którą chwyciłem łatwo i pojąłem prędzéj od innych. Gdyście się wy gotowali na niepewne z losami walki, ja szedłem do zaciszy domowéj, widząc odrazu przed sobą, co przede mną leży w przyszłości... i zawczasu przeczuwając gorycze tam, gdzie wy upajaliście się nadziejami... Nie miałem i nie mam siły do żadnéj walki; kaleka, zesłabły muszę siedziéć za piecem, żeby od chłodu nie umrzéć... A! zazdroszczę ci twéj burki i wesołéj twarzy, kochany Aleksy... Zdala patrząc na mnie, powiesz sobie: szczęśliwy!... ale zajrzawszy do głębi!!... Mam pozór pana, mam dostatek, mam imię, a nie jestem i nie mogę być szczęśliwy i czuję się do niczego niezdatnym.
— To wina wychowania — rzekł Aleksy — ale zdaje mi się, że pracą wybrnąć możesz z tego...
— Duchem podnieść się potrafię, ale kto mi da nową suknię, inne ciało, siły, narzędzia czynu, wytrwałość, energię, odwagę i ufność w siebie, któréj mi braknie?
— Zdobędziesz i to wytrwałą pracą, kochany Julianie — rzekł Aleksy z uczuciem — i zasmakujesz w życiu, bylebyś ze złożonemi nie pozostał rękoma, litując się nad sobą, wzdychając i nic począć nie śmiejąc...
— Tak, wszystkoby to było możliwém — odparł Julian — ale ja nie jestem panem siebie; tysiące okoliczności mnie krępuje i przykuwa... Jestem głową biednéj mojéj rodziny, mam obowiązki względem świata, z którym wiążą mnie odwieczne stosunki, formę i habit zakonu mojego przywdziewać muszę... ani uciec, ani się odrodzić nie mogę. Posłuchaj... Stryj, który nas wychował, jak tylko ujrzał mnie dorosłym, cały ciężar zrzucił na mnie; mam siostrę, mam brata. — Tu Julian westchnął smutnie. — Sam będąc, nie zważałbym na nic; zmieniając tryb życia, pociągnąłbym ich za sobą, a ich przyszłością rozporządzać nie mam prawa, muszę ją drogą tradycyj rodowych prowadzić... Jestem i zginę panem! Tymczasem ten dostatek, który widzisz, więcéj jest pozorny niż prawdziwy; mam żyć z czego wygodnie, ale przyszłość straszna! oszczędnością, poświęceniem czasu na mnogie interesa i nieskończone drobnostki, okupywać ją muszę, nudzę się, męczę, stękam i przykuty do taczki wlokę za sobą ciężar nieznośny... z którego mi budują więzienie. W przyszłości, dla ocalenia imienia, dla oswobodzenia się od długów, czeka mnie małżeństwo obrachowane z jaką dziedziczką potrzebnego miliona i życie w téj niewoli... do końca!! Oto masz obraz złoconéj nędzy tego, któremuś może pozazdrościł w duchu.
Aleksy się zamyślił i ściskając rękę przyjaciela, nierychło odezwał się, zwracając na niego oczy pełne wyrazu i ognia.
— Oba więc równie niewolnikami jesteśmy i nieszczęśliwemi, ale z dwojga kto wié, czyj los lepszy jeszcze... Ja walczę, alem zbrojny i gotowy do boju, ale się niczego nie lękam, ciało i duszę mam zahartowaną; owszem, jakiéjś doznaję przyjemności, łamiąc się z losem i wydobywając z pod gniotących brzemion niedostatku... Zresztą i ja-m niewolnik i dla mnie nic nie obiecuje przyszłość prócz pracy. Ty wśród twojego życia masz czas duchem się podnieść i umysł twój kształcić; ja z pługa wyprzężony jak wół, padam wołając spoczynku... Inne marzyłem życie, dopóki miałem ojca, co nasz zagon uprawiał i puścił mnie w świat szukać tego, co ludzie dawniéj losem i szczęściem nazywali; uczyłem się, pragnąłem coś zdobyć nauką, zbudować sobie przyszłość... wszystko spełzło i zniszczało... Ostatniego roku, po powrocie moim do domu, przyszła wkrótce żałoba... umarł poczciwy stary ojciec, wzdychając do spoczynku, na który zapracował sześćdziesięcią latami nieustannego i najniewdzięczniejszego znoju... Została matka i trzech młodszych braci... a ja najstarszym, i za los ich odpowiedzialnym, a na nas wszystkich trzech chłopków w Żerbach i kawał ziemi z ciężarami... Musiałem się wyrzec drogi, którą iść miałem, i poświęcić się rodzinie, aby z głodu nie zmarła, aby jéj nie wyrzucono z ojcowskiéj zagrody na gościniec, jak żebraków. Z początku targałem więzy moje, niecierpliwiłem się, narzekałem, dziś ujeżdżony, ciągnę pług, jak dobry wół, któremu już jarzmo karku natarło. A przyszłość?... widzę ja zardzewienie, upadek ducha, poślubienie rzeczywistości... nic więcéj.
Aleksy mówił i podniósł głowę, kończąc te wyrazy.
— Ale nie godzi mi się — dodał — narzekać... żaden z nas nie dostał w kolebce przywileju na szczęście, wszyscyśmy dziećmi jednych przeznaczeń i doli, schylmy głowę i pracujmy ochoczo, abyśmy wysłużyli sobie zapłatę na innym świecie. Nie pytają nas, coby nam lepiéj, miléj, łatwiéj robić było, i słusznie: praca wybrana nie byłaby pracą ale zabawką, poświęcenie przestałoby być ofiarą; życie straciłoby wartość swą przygotowawczą i nagroda walki dostałaby się nam niesłusznie; naszą rzeczą nie dać sobie upaść na duchu, nie skalać się, nie zezwierzęciéć, i dojść do mety choć skrwawionym, ale niesplamionym!
Julianowi oczy zabłysły także.
— Masz słuszność — rzekł z zapałem — mówisz tak pięknie, że i we mnie bije serce, a taki człowiek jak ty, bądź-co-bądź upaść, cofnąć się, zardzewieć nie może...
— Cha! cha! — rozśmiał się Aleksy — tobie interesa, mnie ręczna prawie praca nie daje swobodnie pomyśléć nad sobą... Koń okulał, ruszaj do stajni, panie magistrze; krowa zachorowała, chłopek się upił i pobił, nierogacizna w szkodę weszła, rzuć książkę i w pole... Innym razem stój na słocie lub na skwarze, a gdy późną nocą powrócisz do domu, toć ci potrzeba pozapisywać, coś robił, rozdysponować na jutro, dać ciału spocząć... i myśl musi wygnana siedziéć za drzwiami.
— Nie lepiéj i ze mną — odpowiedział Julian — całemi dniami bawić po francusku szczebioczących gości, którzy mnie uszczęśliwiają, donosząc o kartach, o miłostkach i o nowych ekwipażach swoich; spierać się z plenipotentami czyhającemi na twe lenistwo, rachować, prawić komplementa, jeździć z wizytami, chorować, stękać i nudzić się... oto moja dola. Dodaj do niéj brak siły, brak męstwa, wiekuistą obawę ruiny, upadku i przerażającego ubóstwa, a uznasz, że nie mamy sobie czego zazdrościć. A! nie takie! nie takie marzyliśmy życie!...
— Pamiętasz Julianie — weseléj przerwał Aleksy — tyś miał pracować jako dyplomata i roiłeś, że sumieniem i prawością świat, ludzi i państwa rządzić będziesz... nowe żywioły wprowadzając do zastarzałych tradycyj, opartych na przebiegłości i rozumie... Oprócz tego, chciało ci się Włoch, cieplejszego nieba, podróży i czarnookich Hiszpanek...
— A tobie! a tobie, Aleksy! pamiętasz tego wieczora na bulwarach, gdyśmy do północy durzyli się wzajemnie, opowiadając sobie nasze projekta... jak się chciało wszystko być winnym swéj pracy, dźwignąć się sumieniem; jak wierzyłeś w to, że niéma czegobyś nie zdobył wolą potężną? Miałeś, jak dziś pamiętam, zarazem stać się możnym, sławnym i w dodatku poślubić zaraz ideał, który, jeśli mnie pamięć nie zwodzi, wyglądał bardzo arystokratycznie...
— Twój-bo zawsze, kochany Julianie, strasznie był demokratyczny — odparł Aleksy. — Gdy ja oczyma błądząc po oknach, szukałem w nich czarnych oczów mojéj bohdanki, do któréjbym się tylko mógł modlić, jak do gwiazdy mego przeznaczenia, ty wolałeś szukać po ziemi maleńkich owych istotek, uśmiechniętych, figlarnych, wesołych, z zadartemi noskami i buzią różową... które cię zachwycały.
— I zachwycają — rozśmiał się Julian — mój ideał śmiać mi się i śpiewać powinien jak ptaszyna...
— A mój... to coś naksztalt Beatriks Danta... A! mój Boże — dodał Aleksy — godziż mi się powracającemu z jarmarczku, wspominać imię nieśmiertelnego wieszcza usty, które tylko co z chłopami się o skóry i zboże spierały!! Mnie mówić o ideałach! mnie! Ustąp, maro... ideałem moim zapłacić podatek i uniknąć administracyi... precz pokusy!! precz!!

IV.

Rozmowa, jak to bywa między staremi przyjaciołmi, którzy się nie widzieli długo, przeskakiwała tak na najrozmaitsze przedmioty; Julian i Aleksy zarówno potrzebowali tego wylania duszy, podziału życia, które mu odejmuje ciężaru. Jednak pierwszy był szczerszym, drugi, jak wstydliwą ranę, ukrywał ubóstwo swoje i więcéj się kazał domyślać, niż spowiadał...
— Tego ci darować nie mogę — rzekł Julian, kładnąc się w łóżko wygodnie i zapalając nocną lampkę podróżną — żeś ani pomyślał o mnie, zamieszkawszy w Żerbach... chociaż tłómaczyłeś mi się z tego, przyznam ci się jednak, że dobrze nie pojmuję przyczyny. Miałżebyś być śmiesznym jakimś demokratą, który wszystkich majętniejszych uważa za osobistych nieprzyjaciół i przesądom kasty poświęca nawet uczucia serca?
— Za takiego mnie miéć nie możesz — odparł Aleksy — znasz mnie trochę; nie posądzisz mnie także o dumę, u ciebiebym zresztą upokorzenia się nie spodziewał; ale w mojém przekonaniu, wszelkie stosunki ściślejsze powinno się zawierać z wielką na ich skutki bacznością. Praktyka życia cała na tém: kto się rzuca w objęcia wszystkich bez wyboru, przygotowuje sobie cierpienia i zawody. Miłoby mi było czasem pojechać do Karlina, przepędzić wieczór z tobą, ale zważ, do czego to prowadzi... do rozmarzenia, do rozpieszczenia, do zmiękczenia, gdy ja i tak całych sił charakteru potrzebuję, żeby się na stanowisku obowiązków moich utrzymać. Nie przerywaj mi, pozwól się wytłómaczyć.
— Mówiłeś już raz to — zawołał Julian — ale cię nie rozumiem.
— Posłuchaj, pojmiesz mnie, kochany Julianie; nasze położenie towarzyskie oddala nas od siebie... ja muszę nie piąć się w górę, ale trzymać na dole, żeby mi się głowa nie zawróciła, żebym nie tęsknił i nie płakał. Każde wyjście moje w świat weselszy, swobodniejszy, bliższy tego, do którego wiodła mnie chęć wzniesienia się umysłowego, zakrwawia serce i siły odbiera. U ciebie znalazłbym książki, na których czytanie nie mam czasu; zahartowany, nauczyłbym się wygódek, do których przywykać nie powinienem; zresztą Bogiem a prawdą... kiedy już powiedzieéć ci trzeba wszystko, spotkałbym może ludzi, którzy nie tak jak ty-by mnie przyjęli... a stosunki nasze wyciągnęłyby mnie na wydatki acz drobne, ale dla mnie niepodobne... Nie pytaj więcéj... spowiadać mi się ciężko.
— Jest może trochę prawdy w tém, co mówisz — odezwał się Julian po namyśle — ale ogromnie przesadzasz... Naprzód stosunki nasze nicby cię kosztować nie mogły.
— A czas?
— Nie masz-że chwil wytchnienia?
— Prawie nie mam... ty nie wiesz, co to maleńkie gospodarstwo, w którém sam pan wszystkich zastępuje oficyalistow.
— Po wtóre — mówił Julian — u mniebyś pewnie nie spotkał nikogo, coby śmiał nieposzanować przyjaciela mego.
— Ale wejrzenia! ale półsłowa... ale ta zimna wasza zabijająca grzeczność!
— Jesteś uprzedzony, kochany Aleksy; nikt nad nas nie jest łagodniejszym i w codziennych stosunkach łatwiejszym; kto się szanuje, tego szanują wszyscy...
— Zresztą — dodał Aleksy, chcąc urwać rozmowę — powiedziałem sobie rozpoczynając życie, że je poprowadzę drogą, jaką mi wskażą obowiązki, a nie pozwolę sobie żadnéj słabości. Jestem przekonany, że stosunki ludzi, których los daleko od siebie w oddzielnych postawił szrankach, muszą być dla nich ciężarem i są groźbą dla ich przyszłości. Przyjaźń nawet i uczucia serca nie są w stanie zwalić przepaści, jaką ich dzieli urodzenie, wychowanie, pojęcia, obyczaje...
— Za kogoż ty mnie masz? — ofuknął się Julian, na wpół żartem, wpół seryo.
— Za najlepszego z ludzi — rzekł Aleksy — ale za najsłabszego... za najpoczciwsze z dzieci arystokracyi, do któréj należysz ciałem, duszą, życiem i słabością twoją.
— A! na co mnie tak rozpieszczono — przerwał Julian — na co ze mnie zrobiono na całe życie bojaźliwe dziecię tylko! To mnie czyni w oczach twoich niegodnym nawet przyjaźni, któréj łaknę, bo bym w jéj wodach obmyty zmężniał może i orzeźwiał!
— Dzięki ci Julianie... ale codzień mniej się będziemy rozumiéć; dziś jeszcze jest węzeł święty, co nas łączy, ale każda chwila rozplątywać go będzie powoli, i przyjdzie godzina, w któréj ja ciebie, a ty mnie ruszeniem ramion powitasz... Nie masz-że nikogo pomiędzy rówieśnikami, z kimbyś mógł żyć jak z bratem?
— Jest ich wielu i bardzo poczciwych — smutnie jakoś odpowiedział Julian — ale dlatego właśnie, że to są ludzie mojego świata, ludzie jak ja słabi, oprzéć się na nich nie mogę. Myślisz, że ja nie czuję i nie znam choroby całego plemienia, do którego należę? Mylisz się, mój Aleksy! Dziś my niedobitkami tylko jesteśmy pułku, który wiódł niegdyś do zdobycia cywilizacyi i przewodniczył w szeregach, pierwszy krew przelewając za nią; aleśmy zapomnieli i podań, które wiodły jak gwiazda i przerodzili się w bezczynne istoty, których żywota celem użycie, spokój, próżnowanie... Krwią zapracowane mienie, ogłada nabyta, wszystko nam na złe poszło; jedno i drugie pokolenie zwichnęło kierunek całéj klasy, która nie może być nieużyteczną narością, musi i powinna być żywym organem społeczności. Tymczasem staliśmy się anomalią, nieużytkiem, ludźmi bez znaczenia i przeznaczenia innego nad smakowanie żywota... To ja dobrze, jak ty rozumiem... i boleję nad tém. Krzyki na arystokracyę, z których się śmiejemy wszyscy, gdy z ust papuzich energumenów lecą, mają przecie i przyczynę i znaczenie; ci ichmość nie skomponowali ich sami, powtarzają; ale tkwi w nich zarzut słuszny, — z rycerzy, z zakonników, z wysłańców, z ofiarników, staliśmy się martwą częścią towarzystwa, dogorywającą gnuśnie. Zbytek i miękość dobijają nas wyziewami, które, jak zapach kwiatów, usypiają, durzą, zaczadzają i morzą.
— Najzupełniejszą masz słuszność — przerwał Aleksy — ale znając tak doskonale chorobę, czy nie znajdziesz na nią lekarstwa?
— To co wieki zrobiły, tego ani jeden człowiek, ani jedna chwila zmienić nie może; warunki zmieniły się wkoło, zmienią się i pozostałości innych wieków, i my się odrodzim, ale nie łatwo, ale nie prędko... Dziś zabija nas bezsilność, rozpieszczenie, zbytki i brak celu w życiu.
— Tak jest — odezwał się Aleksy — ale cel łatwobyście zobaczyli, gdybyście pracować chcieli..
— Nie przywykliśmy do pracy... używamy, i jak nałogowy pijak, konamy od trunku, nie umiejąc się wstrzymać od picia...
— Cel dawny tych, co wiedli zastępy na dalekie boje, co krew przelewali walcząc z dziczą, inny był całkiem; zmieniły się warunki, świat, wszystko; dziś inne podboje naglą i wybyście ku nim prowadzić powinni. Są to zdobycze ducha, krainy wiedzy, a nadewszystko przeprowadzenie do czynu téj moralności chrześcijańskiéj, któréj martwą literą dziko się posługujemy, zakrywając nią od zarzutów pogaństwa, w którego żyjemy błędach. Każda warstwa ludu ma przeznaczenie, każda ma rolę jakiegoś kółka w machinie społecznéj; wyście dziś bezużyteczną jéj cząstką, z pięknego wyrobioną kruszcu, ale bezwładną i potrzaskaną...
— I ja to tak jak ty pojmuję — rzekł Julian — ale mamże być apostołem? Spójrz na mnie: gdzie siły do rozpoczęcia życia nowego? Wreszcie, my, cośmy szli przodem, musielibyśmy iść dzisiaj prostemi szeregowcami, dorabiając się szlifów, które, wedle pojęć naszych, dziedzictwem się nam należą. Na wodzów mieliśmy dosyć siły i zręczności, na prostych żołnierzy jeszcze za mało ofiarności mamy...
Westchnęli oba.
— Wiesz co, Aleksy — rozśmiał się Julian, nowe zapalając cygaro — górnolotna rozmowa nasza przypomina mi strasznie nasze lata uniwersyteckie, kiedyśmy to za stołem, przy szklance herbaty, świat przerabiali nanowo i przeskakiwali z ziemi do nieba równemi nogami... zaczepiając najważniejsze zagadnienia towarzyskie i religijne.. a! dobre to były czasy!
— Dobre, i nie wrócą się nigdy...
— A pamiętasz Piotra?
— A przypominasz sobie Ignacego?
— Co się stało z ładną Manią?
— A! jak nieładnie zestarzała!
— A profesorowa Z...
— Umarła.
— A szanowny nasz Capelli?
— A nieoszacowany J... a K...!
Sypnęły się wspomnienia, śmiech młody wzleciał na usta, zapomnieli o znużeniu, o potrzebie snu, o różnicy położeń, o wielkich zagadkach, które tak gorliwie rozwiązywali przed chwilą, z poważnych ludzi stali się dziećmi, a trwało to, dopóki jakieś niepotrzebne wspomnienie nie sprowadziło ich na ziemię...
— A! — rzekł Julian — każdy z nas dźwiga na ramionach brzemię życia... szczęśliwy, komu Bóg dał siłę...
— Wiele siły lub uczucia mało!... Ale jedna się nabywa, drugie utrąca powoli, e sempre bene; przecież nam nikt nie obiecywał raju, gdyśmy rozpoczynali płaczem pielgrzymkę naszę... Ostrzegali nas wszyscy, że nie pójdziemy po różach!
Na te słowa wbiegł nagle, napół ubrany, służący pana Juliana i nastraszył podróżnych zbladłą twarzą i pośpiechem, z jakim wleciał...

V.

Julian widząc wbiegającego służącego, zerwał się z łóżka zbladły, chwytając za piersi, pod którą biedne serce jego wstrząśnione żywo, przykro bić zaczęło, oczy zwrócił na Sawę, i przeczuwając coś niezwyczajnego, oczekiwał tylko, co nań spadnie.
W istocie, nieroztropny młody sługa mógł był najśmielszego nastraszyć, tak wpadł nagle z twarzą wywróconą, z oczyma pałającemi, widocznie pilno potrzebując jakąś złą wiadomość udzielić swemu panu. Jakkolwiek więcéj ostrzelany Aleksy, któremu na myśl przyszedł pożar, zerwał się równemi nogami, i narzuciwszy burkę na ramiona, gotował się do wstania. Sługa zaś wpadłszy i dopiéro w progu drugiéj izby pomiarkowawszy się, że postraszył panicza i nieznajomego pana, zaciął się, zapóźno wyrozumiawszy, począł z głową spuszczoną mruczéć coś niezrozumiałego.
— Co się stało! co to jest? — zawołał Julian.
— To, proszę pana... z Karlina!
— Z Karlina! — schwycił się Julian. — Kto! jak! cóż się tam stać mogło?
— To się jeszcze nic nie stało, proszę pana — rzekł Sawka — ale gadają, że ktoś zachorował!...
— Któż to jest z Karlina? gadaj a prędzéj!
— To, proszę pana... my z Hryćkiem stali ta se fajki palili na wrotach... a tu...
— Ale mówże prędzéj — niecierpliwiąc się, począł Julian, którego oczy błysły.
— A tu... patrzym... rycht siwy i majaczeje na bidce, jakby Samojło od folwarcznych koni, a macha traktem. Tak ja na niego w krzyk, zastanowił się i powiada, że jedzie do miasteczka po doktora...
— Któż zachorował? — przerwał Julian — ale któż? mówże?
— To proszę pana, wczoraj słyszę starsza pani przyjechała, jak nas nie było, i gadają, że mocno zasłabła...
— Moja matka! moja matka! zaprzęgać konie! — zawołał — pakować... Samojło niech śpieszy.
W pierwszéj chwili chwycony uczuciem Julian, wyrwał się z łóżka, ale zaraz dreszcz go pochwycił, zimniejsze powietrze objęło go nieprzyjemnie, i spojrzał w okno, przez które czarna noc wyglądała z flagą deszczową, z wichrem i burzą; Aleksy już był na nogach.
— I ty wstajesz? — spytał Julian.
— Nie wiem, czy się na Samojłę twego spuścić możesz — odpowiedział towarzysz — przytém doktor Greber może być zajęty, może go szukać przyjdzie, każę zaprzęgać konie i lecę sam po niego...
— A! jakiś ty poczciwy! jakiś ty nieoszacowany! nie śmiałem cię prosić tylko, aleś zgadł żądanie mego serca — zawołał Julian — przepraszam cię... i serdecznie dziękuję...
Nim Sawa pozbierał rzeczy swego pana i przygotował mu ubranie, Aleksy oblawszy się wodą zimną, strzepnąwszy w mgnieniu oka był odziany, wybiegł do stajni, rozbudził Parfena, pomógł mu założyć konie, a sam na pożegnanie tylko przyszedł do Juliana.
— Co mam zrobić z Greberem? — zapytał, podając rękę powoli ubierającemu się smutnemu towarzyszowi, którego twarz zbladła i ręce drżące zdradzały osłabienie po nocy bezsennéj i niespodzianém wzruszeniu.
— Weź konie pocztowe i przywóź go do Karlina — zawołał Julian — a prędzeéj! Zrób co chcesz zresztą, bylebyś przywiózł doktora. Matka moja nie ma ufności tylko w Greberze, choć ja go, szczerze powiedziawszy, nie lubię... wyszukaj go i przybywaj... ja cię poprzedzę... Co za los szczęśliwy, żeśmy się spotkali... do zobaczenia, do zobaczenia...
— Ale i ty sam możesz potrzebować doktora — przerwał Aleksy ze współczuciem, widząc Juliana drżącym i zesłabłym prawie.
— Nic to, nic mi — uśmiechnął się Julian — nerwy kobiece; najmniejsza rzecz z nóg mię obala, ale chwila spoczynku podnosi... nie obawiaj się o mnie... Wprawdzie podróż po nocy, po tych drogach, w taką porę, ciężką dla mnie będzie, ale tak jestem niespokojny o matkę!
Nie tracąc czasu na dłuższe pożegnanie, Aleksy, którego wózek stał już zaprzężony w sieniach, obwinął się burką, zapalił krótką węgierską fajeczkę, od któréj zapachu zakaszlał się Julian, i rozkazał pędzić do miasteczka.. Gościńcem pocztowym było do niego wiorst tylko kilka, ale jedna niepoczciwa grobelka, a daléj rozmokłe piaski i gliny. Parfen zaciął mierzyny, które nie przywykłe do bicza, z góry uniosły prawie i jak piłkę powlokły za sobą lekką bryczynę. Z pełną wzburzonych wspomnieniami myśli głową Aleksy jechał zamyślony i smutny.
— Wczoraj jeszcze tak byłem już spokojny, tak zrezygnowany, tak prawie głupio szczęśliwy; dziś! potrzeba takiego trafu, żebym na drodze mojéj spotkał Juliana, żeby we mnie wszystko zamarłe odżywiła ta rozmowa. Drobna na pozór okoliczność, a nie swój będę długo... tyle żalów podniosło głowy! tyle pogrzebanych powstało nadziei! Biedni my ludzie! Nie! nie pojadę do Karlina, musiałbym się rozbałamucić, rozpróżnować, a nie mam na to czasu! Doktora Grebera wyprawię, a sam pośpieszę do domu; nie jestem im tam potrzebny...
A! co się zrobiło z Julianem! biedny Julian! jakie to słabe, dobre, a do niczego!
Tak marząc, ani się postrzegł Aleksy, jak stanął w miasteczku i przesunąwszy się po ciemku przez błotniste ulice, zatrzymał się u bramy dworku, w którym mieszkał, znajomy mu z daleka, doktor Greber. Samojło, który za nim jechał swoją biedką, podjął się dostukać do zapartych wrót, poza któremi cała zgraja psów szczekliwych, zbudzonych hałasem, wściekle ujadać zaczęła. Na wschodzie ledwie świtać zaczynało, chmury osłaniały całe niebo, a deszcz lał w najlepsze. Aleksy cierpliwie czekał, żeby się przed nim brama, lub choć furtka otworzyła, ale w dworku znać wszyscy spali jak zabici.
Nareszcie coś się zaruszało w ganku, w pomroce postać jakaś zbliżyła się do furtki i Aleksy postrzegł służącego w kożuchu, który klnąc przyjezdnych, wpuścił do środka młodego człowieka.
— Jest doktor w domu?
— A jest! ale niedawno powrócił!
O więcéj nie pytając, wbiegł do sieni Aleksy i kazał się prowadzić do Grebera. Wzdragał się służący, po małéj bryczce i parze koników nie bardzo zamożnego domyślając się pacyenta, ale zasłyszawszy o Karlinie, otworzył drzwi sypialni, w któréj pan doktor spoczywał.
Greber nie taił się z tém, że pochodził z rodu izraelskiego, którego wiary, błędów i stroju wyrzekał się zupełnie; ochrzczony i ogolony, chodził we fraku, jadł szynkę, o szabasie zapomniał, ale natura odzywała się w nim, przebijając tę powierzchowną skorupę chrześcijaństwa, którą przywdział tylko dla interesu i wygody. W rzeczy saméj, pan Greber nie miał żadnéj wiary, choć wszystkie szanował; sprytny, nadewszystko praktyczny i umiejący się obchodzić z ludźmi, ze sztuki swéj korzystał i widział w niéj tylko kawałek chleba.
Grał taką rolę, jaką mu odgrywać wypadało, pochlebiał, układał się, przymilał pacyentom, a śmiał się z nich wyszedłszy za drzwi. Umiał mówić o wysokości swego powołania, o posłannictwie lekarza, o ważności jego stanowiska, ale w sobie powodował się tylko rachunkiem i grosz robił wszelkiemi sposoby. Pomimo téj żyłki spekulacyjnéj, na któréj niepodobna, aby się ludzie poznać nie mieli, Greber wszędzie znajdował zwolenników i powszechnie był wzięty. Naprzód, służyło mu szczęście; powtóre, szczęśliwy lub nie, tak się umiał przypodobać, tak nigdy nie sprzeciwiał się nikomu, tak każdemu pozwalał na to chorować, na co chciał, kurując go po cichu na to, co widział, tak był uległy i posłuszny w wyborze metody, tak miły w towarzystwie, że się go odkochać nie mogli. Nadewszystko jednał sobie tém serca, że o medycynie słuchał rozprawiających z niezmąconą niczém powagą. Lubił kto pigułki, doktor Greber zachwalał je nad wszystkie sposoby preparowania i silnie za niemi argumentował; proszki, dawał proszki, miksturę, to miksturę; chciał się kto u niego leczyć homeopatycznie, miał apteczkę pod ręką i wiele pięknych dowodzeń na stronę nowéj metody; Prisnitzem nie gardził, Leroy przyjmował, Miniajewa nie ganił, Morissona tolerował, Raspail’a dozwalał; słowem, kurował, jak się komu podobało, nawet magnetyzmem i babskiemi lekarstwami, w potrzebie tłómacząc je prastarą tradycyą. A jaki był grzeczny! a jak łagodny! a jak pocieszający! Człowiekowi, co niéma serca, najlatwiéj podobno być zawsze serdecznym: nic go nie poruszy, nic nie wstrząśnie, nic nie pozbawi pogody umysłu, któréj potrzeba, by jakąś odegrać rolę. Łzy téż nigdy nie zatamowały głosu doktorowi Greber u łoża konających, śmiał się i żartował zawsze, pocieszał na kwadrans przed skonaniem, i od nieboszczyka szedł prosto do śniadania, by nabrać sił nowych do pracy. Żaden pacyent nie mógł się na niego poskarżyć o surowe obejście; zwłaszcza z bogatemi tak umiał sobie postępować, tak był pełen troskliwości i pieczy, że mu nawet jego nieco żydowski akcencik i bardzo izraelską wybaczono fizyognomię, zowiąc go powszechnie: dobrym Greberem!
Dobry Greber był niepospolicie rozumny; miał nauki niewiele, ale zręczność nieporównaną i umiejętność przedstawienia siebie taką, że uchodził, za co chciał, nawet za niezmiernie uczonego.
Jedną z głównych jego metod popisywania się było — zawsze materye obce przytomnym wyprowadzać na scenę; z lekarzami nie mówił o medycynie, z literatami nie zaczepiał literatury i tym podobnie; rzucał garściami słowa niezrozumiałe, uśmiechał się tajemniczo, sypał wzmiankami brzmiącemi o rzeczach nieznanych słuchaczom i wzbudzał w nich naturalnie podziwienie i cześć dla siebie. Z towarzyszami żył w zgodzie najlepszéj, na konsultacyach chęć go było do rany przyłożyć, ale gdy się lekarze rozeszli, półgębkiem ich chwaląc, doradzał zawsze coś innego w wielkim sekrecie.
Był to człowiek nad wszystko, jak widzimy, zręczny, a że ten przymiot zastępuje wiele innych i dogodniejszy jest od nich, dobrze mu się działo wcale. Gdyby nie pochodzenie, byłby się dawno i świetnie ożenił, ale że trącił żydem, a ubogo nie myślał się swatać, dotąd więc żył jeszcze w nadziejach i swobodzie młodzieńczéj, choć czterdziestki dobiegał. Czekał na wypadek jaki (medycyna czasem zetknięcie się z niemi ułatwia), aby się świetnie i bogato ożenić.
Aleksy zastał go w łóżeczku skromném, skulonego i smaczno zasypiającego; przebudzony, nim rozpoznał, kogo ma honor witać, kilka razy upadł do nóg i nasypał dobrodziejów bez liku... Ale poznawszy po głosie pana Drabickiego, stał się poufalszy i ziewał już skarżąc się na osłabienie i znużenie, gdy Aleksy zawołał, że pilno potrzebują go do Karlina.
— A! do Karlina! — zrywając się i zrzucając szlafmycę począł doktor — a! do Karlina! jadę, jadę! a któż tam chory? a pan że się zna z niemi?
— Znam tylko Juliana, z którym kolegowaliśmy w uniwersytecie... stara podobno matka jego zachorowała.
— Matka? ale ona tam nie mieszka?...
— Nic tego nie wiem... dosyć, że jest w Karlinie i chora.
— Posyłaj pan po konie pocztowe i jedźmy...
— Natychmiast... ale pan sam pojedziesz... ja śpieszę do domu.
Doktor spojrzał zukosa na Aleksego.
— A! nie chcesz pan jechać do Karlina!.. Ale... to do woli... zrobię tylko uwagę, że stara, jeśli chora, to może słabość być groźna... dawno postrzegałem usposobienie chorobliwe... może być potrzeba kogoś czynnego, pan Julian nie da sobie rady... jako przyjaciel...
— Chcesz pan, żebym jechał?
— Chcę?... nie... ale życzyłbym, trudno przewidziéć, co się gotuje... a pan Julian... najlepszy z ludzi, anioł! ale potrzebuje, musi potrzebować pomocy... Jesteś pan jego przyjacielem?
Aleksy się zmieszał, fałszywy wstyd go ogarnął, nie śmiał się przyznać, że dotąd nie był w Karlinie, pomyślał przytém, że się przydać może... i nic nie odpowiedział. Przeznaczenie jakieś gnało go do Karlina.
Nim doktór się ubrał i herbatę nastawiono, bez któréj na słotę nie chciał się narażać, Aleksy usiadł w krześle i niewiele zważając na Grebera, który nań także nie bardzo zwracał uwagę, zadumał się głęboko. Od dawna już tak smutne nie opadały go myśli, czuł się jakby w przededniu ważnego jakiegoś wypadku, niepokoił się sam nie wiedząc czém, wyrzucał sobie, że dla cudzéj matki o swojéj zapomniał, gryzł się odstępstwem od planu życia, jaki sobie zakreślił. Greber ubierając się, poglądał nań zukosa, ale pomimo swéj przenikliwości, nic nie zrozumiał i uznał to poprostu zmęczeniem.
Zaprawdę, dziwy częstokroć nasz duch poczyna sobie z nami, milczy, odzywa się, usypia, budzi, opanowywa, zamiera, gdy się najmniéj spodziewamy tego. W téj ciągłéj walce z ciałem, w któréj on mu ulegać musi, nagle, niespodzianie dźwignie się czasem potężnie i głosem proroka przemówi do zdziwionego ucha. Lada co go przebudza z uśpienia, oko ludzkie, lada słowo, myśl, która lecąc zaszeleściała w uchu obojętném, uczucie, które podniosło z sobą stare zaskrzepłe wspomnienie... czasem powiew powietrza, pieśń, szept, chmura przelatująca nad głowami naszemi... Natychmiast olbrzymieje człowiek, upaja się duchem zwycięskim i czuje jak wyrósł w oka mgnieniu... a porównywując się do wczorajszego, z trudnością poznaje siebie... Taki skutek wywarła nocna rozmowa na Aleksego, który nawpół nią jeszcze pijany, marzył, myślał, bolał, nie pojmując, by jedno przypadkowe spotkanie w karczmie mogło tak w nim rozbudzić to, co ukołysał pracą i wolą silną. Znowu żal dogryzał mu, czuł się upokorzonym, przybitym, nieszczęśliwym, i wciągnionym trafem w sferę, od któréj zaprzysiągł był sobie stronić...
— Pij pan herbatę i jedźmy — odezwał się doktór Greber, zaczesując przed zwierciadłem włosy i zlewając się jakąś wodą podejrzaną — dzień biały i śpieszyć potrzeba...
Aleksy wychylił ukrop naprędce, siedli i konie pocztowe szybko ich poniosły.

VI.

Karlin, starodawna siedziba rodziny Karlińskich, która niegdyś posiadała ogromne dobra udzielne stanowiące kniaziostwo — pełen był mchem obrosłych i zabytych pamiątek przeszłości. W naszym kraju mało już pozostało do dziś dnia tych ruin poświęconych, któreby żywo przypominały wypadki drgające jeszcze na kartach historyi. Ledwie się dopytasz wioski, grodu, mogiły, jaśniejących w dziejach niezgaslém światłem do dziś dnia. Najwięcéj ruin i siedlisk sięgają XVII i XVIII wieku, z XVI są rzadkie, a XV rzadsze jeszcze; starsze już opustoszały i często po puszczach zarosłe lasem zamczyska i mogiły świadczą tylko, że się do nowych ognisk życie z nich wyniosło. Wyjątkowo przetrwały gdzieniegdzie mury, okopy i sioła pra-stare; jedne tylko domy boże na odwiecznych sterczą uroczyskach; pańskie gródki i wieśniacze chatki zgniotła wojna, czas porozrzucał daleko. Czyśmy tak mało szanowali pamiątki, czy niepodobieństwem było utrzymać, co palec boży na zniszczenie wyznaczył, nie wiem; czy grzechy nasze przeszłe przejadły kamień i w proch obróciły opoki?? na sądzie się chyba ostatecznym dowiemy o tém może.
Karlin był jednym z niezwyczajnych wyjątków w téj części kraju; szczęśliwsze trafem było od innych to miejsce, a położeniu jego szczęścia tego przypisać nie było można. Dokoła pełno było gródków i horodyszcz, na których pasło się bydło i chwasty powiewały, a cegły z nich nie pozostało ni szczątka. Tymczasem w Karlinie przeszłość jeszcze jaśniała wybitnie i poważnie.
Zamczysko, które wspominały już kroniki i akta jako gród stary w XV wieku, leżało nad rzeczką przepływającą błota obszerne, na pagórku po części przez naturę, w części ręką ludzką usypanym, otaczały je wały w prostokąt rzucone z śladami baszt po rogach; na jednym nawet z tych kopców wznosiła się wieżyczka z grubego muru sklepiona, dziwacznego kształtu, a tak dziś w jednę bryłę zlana, że gdy ją raz rozrzucić chciano za życia starych Karlińskich, oparła się wszelkim usiłowaniom zniszczenia. W pośrodku prostokąta stał niegdyś sam zamek, z którego tylko główny korpus pozostał z dwoma po rogach wystającemi basztami, z oknami małemi, z bramą szeroką i dachem dwupiętrowym. Poprawiony w XVI i XVII wieku, co okazywały w niektórych oknach ciosowe ramy i balasy balkonów, zachował przecie i starszego swego pochodzenia cechy; nawet wiek XVIII, który chętnie na swój kopyt przerabiał wszystko, nie tknął już zgrzybiałego starca. Dobudowano tylko dwa skrzydła w nowym smaku i przesypano całkiem starą bramę wjazdową, która stylem panowania Stanisławowskiego się odznaczała. Wyrzucono z niéj bronę, most zwodzony, skasowano zastępując go murowanym, a balkon dla muzyki zajął miejsce strzelnic, których ledwie ślad dawał się widziéć na bokach. Późniéj jeszcze do téj bramy dosztukowano kawałki, mające ją na malowniczą ruinę przekształcić, poobsadzano wirginią, wijącemi roślinami, hederą i t. p. W tymże czasie środek dziedzińca, gdy bruk wydarto stary, zasiał się trawą pielęgnowaną starannie, w pośrodku któréj kobierca kupa kwiatów rozkwitała na wiosnę. Dokoła obstawiono trawnik w lecie pomarańczowemi i cytrynowemi drzewami, które przyczyniały się do ożywienia téj strony podwórca ogołoconéj z drzew i zieloności.
Z przodu zamczysko to arystokratyczne, niezbyt wyświeżone, a jednak utrzymywane starannie, miało pozór smętny ale wspaniały; malowało się zaś wybornie na tle gęstych drzew poza murami okrywających urwisko i brzegi rzeki. Z najstarszych czasów było tam tylko kilka lip i świerków; późniéj już w XVII wieku założono szpalery w kondygnacye, aleje strzyżone i wielki ogród włoski; późniéj jeszcze zagęszczono go topolami różnych rodzajów i dosadzono krzewy, tak, że się z tego zrobił ładny cienisty ogród angielski, rozległy bardzo, z jednéj strony zakończony rzeką opasującą go nieregularną linią swego biegu, z drugiéj zabudowaniami dworskiemi, tokami i drogą. I tu znać było kilka pokoleń, które sadziły dla wnuków a budowały dla siebie; była dawna baszta przerobiona na altanę, skarbiec stary, domek chiński z czasów panowania chińszczyzny i gotycka kapliczka. Budowy te, rozrzucone dziwacznie, dobrze zdobiły i urozmaicały gęstą zieleń cichego parku, na którego końcu obszerne znajdowały się cieplarnie.
Nieopodal od zamku, gdyż lud dotąd go tak nazywał, było liche żydowskie miasteczko, żyjące kilką jarmarkami do roku i gościńcem, który je przebiegał. Całą jego ozdobą był kościołek drewniany, cerkiew murowana i parę domostw zajezdnych bliższych dworu, do których konie gościnne odsyłano wedle wołyńskiego zwyczaju. Zdaleka Karlin wyglądał wspaniale, a otaczające go mogiły i stare figury kamienne świadczyły, jak wiele już ludzkich pokoleń przeszło przez ten ziemi kawałek.
Nie wiem, może to dziwactwo, ale nie pojmuję Amerykanów, którzy z ochotą biorą się dziewicze zamieszkiwać lasy i trzebić miejsca, w których ludzka nie postała stopa. Dla mnie nie ma nic smutniejszego nad dziewicze puszcze, bez pamiątek, bez przeszłości, bez mogił i wspomnień; natura zda mi się niepełną bez człowieka, a człowiek smutnym sierotą bez związku z dniem wczorajszym. Zdaje mi się, że na tych starych cmentarzyskach naszych towarzyszą mi duchy ojców, że słyszę głosy żywota i w otaczającéj śmierci czerpię siły do życia; w dziewiczéj pustyni, pierwszy następca po zwierzętach, umarłbym może z tęsknoty. Wielkiéj być potrzeba potęgi charakteru, żeby sobą zaludnić świat całkiem nowy. Karlin był jedném z tych miejsc, w których w całości przechowały się podania przyrastając do materyalnych znamion przeszłości. Baszty zamkowe nosiły jeszcze nazwiska: jednę zwano Turecką, że ją jeńcy budować mieli, drugą nazywano Kasztelańską; ogrodowa nazywała się Wycieczką; na wałach samych kopiec jeden od wieków zwał się Wiecowym, inny Kniaziowskim; w ogrodzie lipa jedna znana była pod przezwiskiem Gospodyni... Kawały ziemi, uroczyska przypominały dzieje, których się tylko z ich imion domyślać już było trzeba; nad rzeką w błocie było Horodyszcze, na wzgórku kawał łomu zwano Turzycą, stary cmentarz na mapach i u ludzi Popielowem.
Dawniéj do tego fundum, jak widać było z inwentarzów, należało sześćdziesiąt pięć wiosek, miasteczko i obszerne bardzo lasy; dziś zaledwie pozostały przy nim sześć wsi i sam Karlin podupadły.
Też same były losy rodziny co miasteczka; i ona powoli malała, traciła znaczenie, aż zeszła na dzisiejszych spadkobierców pięknego imienia, w ciszy wiejskiéj dożywających resztek siły pozostałéj po olbrzymich protoplastach.
Nie płaczmy nad losami familij; często na dzieci niewinne spada nieodpokutowany grzech rodzicielski; ale najczęściéj upadek przychodzi za winą i jest karą tak sprawiedliwą widocznie, że nawet ślepe oczy ludzkie widzą w nim prawicę bożą. Dopóty żywie ród, dopóki bojaźń boża i miłość cnoty mieszka pod dachem jego, póki pracuje i podnosi się cnotą; jak skoro zdobywszy mienie, sławę, wziętość, spoczywać chce i gnuśniéć, Opatrzność wyrywa chwast niepotrzebny, by ziemi nie kalał. Patrzajmy na losy rodzin, a przekonamy się, że ich upadek zawsze poprzedziła bezczynność i zatopienie się w gnuśnym spoczynku lub rozpasanie na występki. Każda klasa społeczności ma swój cel, żadna nie może być pasorzytną narością na ciele ludzkości; jesteśmy organami jego, mniéj więcéj szlachetnemi, pracować musimy wszyscy. Jak skoro ci, których Bóg przeznaczył na oczy i ręce narodu, na piersi jego i usta, odrębnym chcą żyć żywotem i odmawiają posługi, do któréj są stworzeni, organ chory, chwilę gorączkową utrzymuje się odrębną egzystencyą, ale po téj chwilce umiera. Taki był los rodziny Karlińskich, która w dawnych czasach miała zasługi wielkie, wydała dzielnych rycerzy, znakomitych duchownych, mądrych i wymownych dygnitarzy; ale jak skoro znaczenie jéj skutkiem związków i bogactwa urosło, mienie się pomnożyło i tradycya poczciwa w sercach umarła, wyrugowana cudzoziemczyzną, Karlińscy upadać poczęli moralnie, materyalnie i zeszli na słabych i bezsilnych potomków. Za Sasów, familia ta sprzyjając Leszczyńskiemu, z którym była spokrewnioną, wyszedłszy obronną ręką z zamętu, w jakim nie mały udział brała, poczęła francuzieć na dworze lunewilskim, wychowując swą młodzież w Paryżu i powoli stając się zupełnie cudzoziemską.
Młodych Karlińskich posyłano wszystkich na dwór dobroczynnego filozofa, nie postrzegając, że wychowanie długie w obcym kraju czyniło ich po powrocie do domu całkiem niezdatnemi do obowiązków, do których byli powołani. Karlin zmienił się w kolonię francuską, a mieszkańcy jego tęsknili za Francyą pod naszém niebem północy. Rozpieściwszy się, zapomniawszy, że człowiek nie może i nie powinien żyć sam sobie, jak wielu innych, i oni poczęli bawić się tylko, lub w chwilach spoczynku tęsknić za tém, co się dla nich nazywało zabawą. Posłannictwa swojego zabyli całkiem, a zbiwszy się z drogi, już na nią powrócić nie mogli. Bóg dawał im ludzi zdolnych, miłych, pełnych serca, lecz poskąpił im woli, téj wielkiéj dźwigni do czynu, bez któréj gieniusz nawet wyłonić się nie może, i marnie zginęły talenta, rozum, serce, zużyte na fraszki. W życiu domowém zachowali czystość obyczajów, nie zbrukali się jak inni, świecili poczciwością nieposzlakowaną, ale żaden z nich nie uczuł się powołanym do życia publicznego, do obrony kraju, do wielkiéj ofiary... i źle się z tego tłómacząc to czasem, to okolicznościami, spadli ze stanowiska, jakie dawniéj zajmowali. Małżeństwa odebrały im część majętności, drugą pochłonął zbytek nie umiejący rachować, resztę zabrali źli ludzie, i z ogromu pozostały biedne resztki, nad któremi dobrze pracować było potrzeba, żeby się przy nich utrzymać.
Ojciec Juliana miał dwóch braci: rozpadły się więc po dziadzie majętności na trzy schedy i do reszty zmalały. Nosił on już tylko tytuł chorążyca koronnego, bo sam nie miał żadnego urzędu i do żadnego nie czuł się zdatnym. Gdybyśmy uwierzyć mogli w charakterystykę rodów, jak je zwykli kreślić heraldycy nasi, moglibyśmy powiedziéć, że cechą Karlińskich była dobroć ich serca, powolność, łagodność a razem obojętność jakaś na losy. Ostatni lubili zabawę, uczty, swobodne życie, zwłaszcza miejskie, dobry stół, wygódki, kobiety i elegancyę, a rajem dla nich była obca ziemia, na którą wytchnąć lecieli z uśmiechem, jak na gody śpiesząc na wygnanie. Chorążyc spędził tak życie między Paryżem, Florencyą, Dreznem i Wiedniem, kochany, ceniony, nadzwyczaj miły, ale nic nigdy nie przedsięwziąwszy, a co gorsza, nie domyślając się nawet, by coś przedsiębrać było można. Już w nim skutkiem wydelikacenia kilku pokoleń, typ rodowy silny zatarł się zupełnie i przerodził na istotę słabą, nerwową, zużytą, niepojmującą ani walki, ani pracy, ani ofiary z siebie dla wyższego jakiegoś celu. Chorążyc chorował, byleby go zawiało, do konia nawet i polowania najmniejszéj nie miał ochoty, gwałtownych przyjemności unikał, leczył się często, a chorował częściéj jeszcze... Ale zato był on człowiekiem idealnego wychowania i wytworności, homme comme il faut, czciciel formy, grzeczny, pełen dystynkcyi, wielki pan z miny, i choć arystokrata, tak nadzwyczaj poszanować umiejący każdego, że nie miał nieprzyjaciela. Wybaczano mu wszystko dla łagodności charakteru i obyczajów miłych, a gdzie się pokazał, był pożądanym gościem. Nie mając nadzwyczajnych darów, z sądem dosyć powierzchownym i płaskim, chorążyc istotnie korzystał wiele ze świata i wyrobił sobie z jego okruszyn niekolącą nikogo w oczy mądrostkę, opinię, uczoność, religię, wszystko, czego mu tylko potrzeba było. Jak żyw nigdy nie miał zdania, któreby oburzyło, ukłóło, zdziwić mogło lub zastanowić; ubierał się wedle mody i myślał podobnież; nowych rzeczy nie koncypował.
Najstarszy z braci, nierychło się przecie ożenił, nie miał do tego ochoty, nie zakochał się nigdy silnie, choć kobieciarz był wielki, a raczéj dlatego, że był kobieciarzem; nareszcie gdy lat trzydzieści przeżył swobodnie, zmiarkował, że wypadało mu pomyśléć o zmianie stanu, a może przypomnieli mu to bracia, i postanowił się ożenić. Poswatano mu pannę jedynaczkę, piękną jak anioł, bogatą niezmiernie i miluchną, a wychowaną jak najstaranniéj. Była to córka człowieka, który koło prawa chodząc, z szlachcica niedostatniego stał się panem całą gębą, z domu wcale nie arystokratycznego, ale z innych względów podobała się chorążycowi bardzo, i małżeństwo prędko przyszło do skutku, choć panna podobno nie tak go sobie życzyła.
Uwiozłszy piękną swą ale chmurną Teklunię na wieś, chorążyc w rozkoszach nowego stanu utonął cały; silił się w jéj sercu wzbudzić do siebie przywiązanie, bo w miarę jak się o jéj obojętności przekonywał, sam coraz mocniéj czuł się w niéj zakochanym; ale Teklunia, któréj ręką rozporządzono bez jéj woli dla imienia Karlińskich, pozostała martwym posągiem. Życie ich z sobą było na pozór najszczęśliwsze, ale nie miało tych rozkoszy związku serdecznego, które zbliżenie ciągłe dwóch istot ułomnych osładzają. Tekla była pobożna i cnotliwa, znała przymioty męża, umiała je cenić, ale w jéj żyłach płynęła krew żywsza, niezużyta, szlachecka, energicznym strumieniem, odtrącała ją nicość tego człowieka, który używał życia, ale żyć nie umiał. Zniechęcała jego bezczynność i sybarytyzm, gniewała bezsilna dobroć. Chorążyc był najukochańszym i najczulszym małżonkiem, ale serca żony nie potrafił pozyskać. Troje dzieci pobłogosławiło ten związek dziwny i łzami tajemnemi oblany: syn Emil, którego zaraz ujrzymy, córka Anna i najmłodszy z rodzeństwa Julian.
Chorążyc gryząc się i cierpienie usiłując pokryć w sobie, jako człowiek przyzwoity, zmarł prędko po przyjściu na świat Juliana, a owdowiała żona jego, rok cały grubą nosiła żałobę... Opiekunami jéj dzieci wyznaczeni byli dwaj bracia zmarłego, Atanazy i Paweł Karlińscy, z których ostatni zwłaszcza, żyjący w wielkiéj przyjaźni z bratem, miał w sercu żal do bratowéj, że Janowi zatruła egzystencyę. Atanazy, którego bliżéj wkrótce damy poznać czytelnikom naszym, surowo téż obchodził się z panią Janową; oba zaczęli się mieszać do jéj dzieci, objęli zarząd fortuny i nieznacznie przyszło do wyraźnego powaśnienia między nią a opiekunami...
Pani była jeszcze młodą i piękną bardzo, majątek jéj znaczny nie ucierpiał był wiele, owszem zarządem dobrym przybyło mu wartości; bracia zmarłego w ciągłéj byli obawie, aby za mąż nie poszła, i przyczynili się posądzeniami swemi do przyśpieszenia nowego związku.
Zjawił się w okolicy dawny wojskowy francuski, potém pułkownik dymisyonowany rosyjski, niejaki Delrio, który za lat młodszych widywał pannę Teklę w Warszawie. Przypadkiem przypomnieli się sobie i piękny, acz trochę niemłody pułkownik zaczął często bywać i przesiadywać w Karlinie. Karlińscy natychmiast zastraszywszy się, jęli robić wymówki bratowéj, na które ona ostro im odpowiedziała.
Delrio tymczasem pokochał się we dworze, a biedna Tekla, któréj życie przeszłe było tak ciężkie, uczuła także bicie serca na wspomnienie młodości. Sądzę, że i bracia podejrzliwi, samém odradzaniem rozjątrzyli ją do tego stopnia, że gdy się pułkownik oświadczył, bez wahania podała mu rękę, aby na przekór im zrobić. Nie zastanowiła się nad losem dzieci, ale téż wielkiego do nich nie miała przywiązania; dla niéj były to przedewszystkiém potomki nienawistnego jéj człowieka, który gwałtem chwyciwszy ją, zatruł jéj młodość i odebrał najpiękniejsze lata życia.
Jak tylko wieść gruchnęła, że wdowa zamąż wychodzi, opiekunowie małoletnich przybiegli z fukiem i groźbą do bratowéj, ale znaleźli ją chłodną, pewną siebie i nieprzełamaną w postanowieniu. Odpowiedziała im zimno, że istotnie za mąż wychodzi, a na ofuknienie się ich, że jéj dzieci odbiorą, zrzekła się ich natychmiast dobrowolnie.
— Nie jestem ani godną, ani namaszczoną do wychowania tak wielkiego rodu potomków — odezwała się z uśmiechem — chętnie ich los złożę w ręce wasze spokojna; acz nieprzyjaźni mnie, wiem, że czuwać będziecie nad dziećmi brata... Matki im nie zastąpicie, ale oddacie ojca...
Z również chłodną krwią, chorążycowa zrzekła się zaraz połowy majętności swojéj na rzecz dzieci, drugą zostawując dla siebie. Ale napróżno były perswazye, prośby, uwagi, zaklęcia obu braci, szczególniéj pana Pawła, który z wielu względów przypominał nieboszczyka Jana i dlatego może najmniéj miał łaski u wdowy; nie odpowiedziała nic, nie sprzeczała się, ruszyła ramionami, wyszła i w ośm niedziel po roku żałoby, ślub jéj z pułkownikiem Delrio odbył się przy kilku świadkach.
Zaraz potém chorążycowa wyjechała z mężem do dóbr swoich, dzieci zostawując na opiece pana Pawła, a nawet córki się wyrzekając, któréj oddać jéj nie chciał pan prezes. Wypadek ten uszczuplił znowu domniemanéj fortuny Karlińskim, ale smutniejsze jeszcze miał skutki dla dzieci, pozostawionych tak sierotami. Jakkolwiek wychowanie ich było staranne, czułość stryjów niewyczerpana, dobór otaczających ludzi najtroskliwszy, zawsze to były sieroty, których całe życie musiało nosić piętno młodości, przeżytéj wśród obcych.
Darmo się chlubim braterstwem w Chrystusie, ledwieśmy sobie bracia stryjeczni — nikt z nas tak kochać, jak powinien, nie umié... Związek krwi czysto zwierzęcy jeszcze więcéj przywiązuje nas do obowiązków i węzłów moralnych, jeszcze on tylko trzyma świat, żeby się nie rozprzągł i nie wydarł sobie oczów. Pan Paweł pilnie pracował nad dziećmi, których został przybranym ojcem, ale zmuszony po większéj części wyręczać się obcemi płatnemi ludźmi, nie znalazł w nich serca, coby się do sierotek przywiązało. Stare ich nianie, starzy słudzy siwi, kochali dzieci, ale nauczyciele, nauczycielki płatne i cała owa przybrana rodzina, która w nich ducha wlać miała, służyła za pieniądze, myśląc o sobie i swym losie. Guwernerowie kochali się w guwernantkach, dozorcy grymasili, bawili się, wyjeżdżali, a dzieci dosyć wyrastały opuszczone...
Bóg chciał, żeby to ich nie popsuło, dał im kierunek inny, który odwrócił oczy od widoku, mogącego w nich wcześnie zaszczepić namiętności i niepokoje serca; czuwał téż stryj Paweł i niekiedy pan Atanazy... a tak sieroty czyste wyszły z téj atmosfery chłodnéj, utęsknione, marzące ale niepokalane. Julian odbywszy nauki w domu, wprost zdał egzamin do uniwersytetu, przeszedł kursa i powrócił do Karlina, do siostry i brata, jako naczelnik rodziny; Emil bowiem był jedną z tych istot, które ciągłéj wymagając opieki, mają tylko prawo do litości i łez rodziny.

VII.

Wdowa po chorążycu szukała w nowém małżeństwie słodyczy wzajemnego przywiązania, wyrzekała się domu, rodziny, dzieci, sądząc, że zyszcze serce, że idealną ukochana miłością, nagrodzi sobie młodość straconą. Uczucie, którego raz pierwszy doznała, obłąkało ją i zatarło w niéj macierzyński nawet instynkt obowiązku; z łatwowiernością dziecięcia rzuciła się ku człowiekowi, który dla niéj okazywał, jak się zdawało, prawdziwą i gorącą miłość; wyjechała z Karlina odmłodzona, swobodna, mierząc okiem łzawém od radości przyszłość, jakiéj się już nie spodziewała. Ale na świecie niéma nadziei, któreby nie wyrosły na zawody! Tu zresztą potrzeba było żądzy przywiązania ślepéj, gwałtownéj, niepomiarkowanéj, żeby odrazu nie spostrzedz, jak się serce omyliło. Pułkownik Delrio, starszy od wdowy, choć bardzo piękny mężczyzna, nie był już młodzieńcem w kwiecie wieku, ze świeżością serca mogącego pokochać namiętnie; za to umiał miłość odegrać z biegłością starego aktora, wiedzącego doskonale, gdzie jakich użyć środków scenicznych. Niegdyś był to jeden z najpiękniejszych ludzi swojego wieku: pamiętał o tém i utrzymywał starannie resztki świeże jeszcze dawniéj znakomitéj piękności męskiéj. Włócząc się po świecie miał mnóstwo przygód miłosnych i wierzył w swą umiejętność zdobywania serc; jak Richelieu, miał się za niezwyciężonego. Natura, która mu dała twarz dziwnie wdzięczną i melancholicznego wyrazu, zrobiła sobie igraszkę tylko, bo ta powierzchowność zwodnicza pokrywała w nim brak wykształcenia, chłód serca i najprozaiczniejsze skłonności. Był to człowiek dobrego wychowania, ale największy w świecie egoista, dobry, ale nieumiejący się poświęcić, dosyć łagodny, ale próżniak, zasadzający wszystko na spokoju, na używaniu, na błogosławionym dostatku. Nie miał przekonań i zasad żadnych, służył sile, kłaniał się bogactwu, klękał przed pięknością, żeby ją pochlebstwem ku sobie pociągnąć, słowem, nie myślał tylko o sobie.
Nikt nie znał z pewnością jego pochodzenia, o którém zresztą nigdy nie mawiał, wysoko tylko w ogólności ceniąc szlachectwo i ród, co zdawało się dowodzić, że je sam posiadał. Syn losu, dobił się z szablą w ręku pewnego położenia, tytułu, pensyi i znaczenia, ale nie mając ambicyi tylko tyle, ile się jéj zmieściło przy innych wymaganiach egoizmu, już wyżéj sięgać nie pragnął. Pierwszy włos siwy na skroni zmusił go pomyśléć o ustaleniu swego losu i przywiązaniu go do miejsca. Przed poznaniem chorążycowéj, mieszkał w blizkiém powiatowém miasteczku, w najętym domu, żył dostatnio, dawał wieczory, bywał w sąsiedztwie, czasem do stolic odbywał podróże i wiódł życie człowieka, który nic do czynienia nie mając, dogadza sobie we wszystkiém. Ci, co u niego bywali, nie zwracali uwagi na piękną warszawiankę, która czasami ukazywała się przy herbacie, uchodząc to za kuzynkę pułkownika, to za wychowankę ubogą... Jak tylko Delrio poznał wdowę, warszawianka znikła, mówiono, że zamąż wyszła za jakiegoś małego urzędnika na prowincyę. Biednéj wdowie tak smutnie spłynęło życie przy mężu, który się starał wzbudzić w niéj miłość, a wywoływał z serca tylko niechęć i zniecierpliwienie, tak żal było lat zmarnowanych, że pierwsze obietnic pełne spojrzenie pułkownika, pierwsze jego słodziuchne słowo i westchnienie zwyciężyło ją odrazu. Delrio nadto był doświadczony, żeby z tego nie korzystał, widział to, zrozumiał i obrachowawszy się dobrze, postanowił dobić targu. A że przed okiem jego nie mogła się ukryć skłonność wdowy do sentymentalności, grał dobrze rolę młodego kochanka, od któréj choć odwykł trochę, powoli ją sobie przypomniał. Zresztą chorążycowa piękna jeszcze, rozkochana, gotowa na poświęcenie ślepe, mogła bardzo chłodne nawet rozgrzać serce.
Uwagi braci nieboszczyka jéj męża, wyrzuty Atanazego, grzeczne ale usilne nastawania pana Pawła, zamiast upamiętać chorążycową, rozdrażniły ją tylko. Wyrzekła się dzieci i cała oddawszy się swemu przywiązaniu, biegła się niém spragniona napoić. Krótko trwały złudzenia! Miłość pułkownika tak, niestety! znalazła się podobną do miłości męża, charakter jego tak inny był od tego, jakiego się spodziewała... że wprędce pierwsza łza kryjoma spadła na twarz zasmuconą... Zblizka Delrio ukazał się jéj tak prozaiczny, i przy dobroci swéj tak chłodny! Marzenia lat kilkunastu wystawiały jéj przyszłe szczęście czémś niebiańskiém, nadziemskiém, uroczém, jak wspomnienie młodości — a choć pułkownik był czuły, miłość jego daleko pozostała za tą, jakiéj pragnęła wdowa. W bliższych stosunkach musiał się dać uczuć egoizm podstarzałego w nim i nieprzywykłego do ofiar, bo zawsze otoczonego uległemi mu istotami, człowieka. Zrazu pułkownikowa sądziła, że się myli; była pobłażająca, czekała, spodziewała się, i objawami przywiązania wywołać się starała gorętszą wzajemność. Niestety! człowiek się nie przerabia, każdy daje tylko, co może, z próżnego serca nie nalać — Delrio był grzeczny, był po swojemu czuły, uprzedzający, ale tak prędko stał się mężem, a przestał być kochankiem!
Kochanka nad wszystko pragnęła w nim chorążycowa — i z rozpaczą ujrzała popełnioną omyłkę, bo zaraz po ślubie stał się najczulszym z mężów, ale niestety, mężem tylko! W dodatku, sztuczna jego młodość, podrobiona piękność, nie wytrzymały próby zbliżenia i poufalszych stosunków; miłość nie mogła się pogodzić z flanelą, pigułkami i różnemi środkami profilaktycznemi, higienicznemi, lekarskiemi, jakich przeszłe lata nakazywały używać panu Delrio.
Otwarły się, ale zapóźno oczy zawiedzionéj kobiecie; i serce téż matki odezwało się o prawa swoje. Nie zdawała się kochać dzieci, gdy je miała, teraz oddaloną od nich pożerała tęsknota... we snach marzyła o Anusi... o Emilku, o Julianie... pustkę czuła nie widząc ich przy sobie, niepokój ją ogarniał, i ochłonąwszy z zapału, wstydziła się obojętności, braku serca, szału, z jakim rzuciła się od obowiązków matki do wymarzonych rozkoszy, które wiekowi jéj nie przystawały.
Pułkownik był zawsze najprzywiązańszym i najprzykładniejszym z małżonków, nie zjawiła się w domu żadna podejrzana kuzynka, pilnował strzechy, grał skromnie, odpoczywał na łonie hymenu, ale szalenie postarzał i nagle przekwitł tak, że się z młodzieńca stał prawie starcem bez przejścia. Nie czuł już potrzeby odgrywania pracowitéj komedyi. Biedna pułkownikowa nie pokazała po sobie, jak była nieszczęśliwą i ile sobie wyrzucała swój postępek, owszem udawała szczęście, ale pocichu płakała, a żal dzieci codzień srożéj, boleśniéj jéj serce uciskał.
Nie było-bo może dwojga ludzi związanych z sobą na wieki, którychby charaktery mniéj się z sobą zgadzały. Wdowa miała usposobienie sentymentalne i głowę przewróconą czytaniem francuskich romansów; pułkownik zaś stał się, skutkiem rodzaju życia, materyalistą i pokrywał tylko wychowaniem egoizm wyrosły olbrzymio. Niedługiego potrzeba było czasu pani Delrio, aby się na tém poznać i przestać spodziewać szczęścia — uciekała z pod dachu, do którego przykuwały ją obowiązki nowe, myślą i sercem do dzieci.
Tymczasem opiekunowie ich, powierzchownie sądząc o kobiecie, która popełniła w oczach ich niedarowane odstępstwo, obawiając się jéj wpływu na wychowanie młodych Karlińskich, odsuwali ją potrosze od wszelkiego w niém udziału. Biedna matka, im mniéj teraz matką być mogła, tém goręcéj nią być pragnęła; życie jéj stało się pasmem pragnień macierzyństwa, niepokojów i zawodów. Z mężem byli najlepiéj, ale codzień daléj od siebie i chłodniéj, pułkownik widząc się nieco opuszczonym, cały się oddał staraniu około zdrowia i wygód a przyjemnostek, o które dbał niezmiernie. Żyjąc na łasce żony, był zawsze dla niéj z największemi względami, ale przestał udawać zakochanego i rozpoczął życie prozaiczne, regularne, obrachowane.

Cios, który dotknął pułkownikową, zawód, którego doznała, nadwerężył jéj zdrowie i wypiętnował się na zesmutniałéj twarzy... ostatnią straciła nadzieję. Była to jedna z tych istot, z których nic, nawet boleść nie zedrze piękności, jaką je obdarzyła natura; pozostała więc, mimo lat, piękną zawsze, ale pozbyła energii, pragnienia życia i wszelkiego wesela. Usta jéj śmiać się zapomniały; nieustannie zamyślona, rwała się do swych dzieci i niepokoiła o nie... chciała miéć córkę przynajmniéj przy sobie, ale i téj zazdrośni opiekunowie dać jéj nie chcieli. Kiedy niekiedy więc tylko, jak teraz, odwiedzała Karlin, posiedziała i popłakała z niemi, wracając do swoich dóbr, do Lutkowa, jak skoro pan Paweł nadjechał, co niechybnie w dni kilka najdaléj po przybyciu jéj miało miejsce, bo mu zaraz znać dawano o przyjeździe pułkownikowéj.

VIII.

Gdy doktor Greber z Aleksym Drabickim zajechali przed ganek zamku w Karlinie, choć to już nie było tak bardzo rano, znać spali tam wszyscy jeszcze, bo znaku życia widać nie było; służący tylko, postawiony na straży przez Juliana, wprowadził zaraz do niego przybyłych. Pierwszy to raz Aleksy znalazł się przypadkowo wciągnięty w sferę zupełnie sobie nieznaną, i jak zwykle jemu podobni, uczuł przestrach niewytłómaczony, pochodzący z miłości własnéj, obawiającéj się zadraśnięcia. Poważny ów zamek stary, mnogość sług, oznaki państwa i arystokracyi wypiętnowane wszędzie, przykro odbiły się w człowieku przywykłym do równych sobie, lub do niższych, z któremi czuł się zupełnie swobodnym. Pożałował w progu, że się dał wciągnąć do tego domu, którego drzwi, w przekonaniu swojém, nie powinien był przestąpić. Ale cofać się nie czas już było; doktora i jego, po wschodach wysłanych dywanem, wprowadzono na pierwsze piętro bocznego skrzydła, do mieszkania pana grafa, jak go nazywali słudzy po swojemu.
Wszystko to dla ubogiego szlachcica, co się urodził i żył pod słomianą strzechą, było zdumiewającém i zdawało się zbytkowném. Sama budowa tak obszerna, marmurowe wschody, kobierce po nich porozrzucane, drzwi przyozdobione bronzami, przedpokoje pełne kwiatów i mieszkanie Juliana, istotnie z gustem i przemysłem sybaryty i wytwornisia urządzone. Okna téj części pałacu wychodziły na ogród i światła dawały mało, obicia stare ale pięknie zachowane, przyciemniały jeszcze wnętrze, które było zastawione mnóstwem kosztownych sprzętów starych i nowych. Ściany pokrywały obrazy w ramach złoconych, wybornego pędzla, portrety familijne, flamandzkie i holenderskie, arcydzieła kolorytu i cierpliwości, pejzaże stare z wielkim wybrane smakiem, zwierciadła ogromne, świeczniki i misterne półki pełne zabytków drogich, ciekawych i pięknych.
Po wszystkich kątach stały kanapki różnych kształtów, wzywając do spoczynku, do wygodnego wyciągnienia się po obiedzie, do położenia na drzemkę, zdając się być wymyślnie zastosowane do najdziwniejszych potrzeb rozpieszczonego, schorzałego ciała, szukającego ulgi w zmianie gnuśnych położeń. Były tam szezlągi, fotele, kozetki, fatersztule, woltery, berżerki, niziutkie i wysoko-poręczowe krzesła, na huśtawkach, na kółkach, na sprężynach, sofy, sofki, podnóżki, nietylko ze śmieszną troskliwością o wygodę dobrane, ale przyozdobione pięknie gobelinami, bronzami, snycerszczyzną. Pod nogami ich rozpościerały się skóry niedźwiedzie i dywany.
Z pierwszego pokoju, który stanowił wstęp do apartamentu, weszli do saloniku, któregoby się żadna nie powstydziła elegantka, świeżuteńkiego, pełnego cacek, udrapowanego, pachnącego i przybranego w najwyszukańsze kwiaty. Tu Aleksy uczuł się jeszcze bardziéj nie swój, zmieszany na widok rzeczy tysiąca, których ani użytku, ani ceny nie umiał odgadnąć.
— Do czego to im wszystko służy? — pomyślał — ile w tém grosza, którego lepiéj użyćby można? czyż człowiek wykształcony bez tych znikomych drobnostek, bawiących oczy dziecinne, obejść się nie może? Czy ten rodzaj życia, o którym powiadają ich sprzęty, nie wyciąga z nich siły, i nie czyni ich, czém są: lalkami drżącemi od strachu za każdym silniejszym wiatru powiewem? Kto z nas dwóch jest w błędzie? czy ja, co się bez tego obchodzę, czy on, co żyć bez nieznanych mi potrzeb nie może?
Nim gospodarz nadszedł, usiedli w krzesłach i Aleksy poczuł, chwilę spocząwszy, że łatwo się było można do nich przyzwyczaić. Doktor wyciągnął się wygodnie, bez ceremonii, a czując się potrzebnym, daleko téż okazywał się śmielszym; zresztą, dla niego nie były to rzeczy nowe. Właśnie zabierał się już prosić o herbatę i cygaro, gdy Julian zbudzony wbiegł, zawiązując jeszcze chustkę, w rannym surduciku aksamitnym, ubrany starannie, ale blady i z oczyma zaczerwienionemi. Spojrzał na Aleksego i naprzód ścisnął jego rękę, cicho mu dziękując za przybycie, potém dosyć zgóry i protekcyonalnie powitał doktora, który zachowując swój tonik, umiał go z nadskakującą pogodzić grzecznością.
— Bardzom panu wdzięczén, żeś był łaskaw przyjechać — rzekł szybko — przynajmniéj uspokoisz mamę...
— Ale jakże się ma pani pułkownikowa?
— Wczoraj, jak mi mówiono, miała jakieś silne uderzenie do głowy... późniéj trochę dreszczu i gorączki... późniéj z północy już niespokojnym snem usnęła; siostra moja jest przy niéj... jak tylko się przebudzi, kazałem dać znać o panu... Jeszcze nie mogę ochłonąć z przestrachu, jakim mnie to nabawiło...
To mówiąc, zadzwonił Julian, i wbiegł w pięknéj liberyi służący, któremu kazano podawać śniadanie. Aleksy w duchu powiedział sobie, że natychmiast po niém wyjedzie, nie widząc się wcale potrzebnym, a obawiając być poczytanym za natręta.
— Jakżeś ty dobry i poczciwy, mój drogi Aleksy, żeś do mnie przyjechał — zawołał, obracając się ku niemu Julian — obawiałem się, żebyś wprost do Żerbów nie popędził...
— I gdyby nie ja, byłby to zrobił — rzekł doktor — ale sądząc, że pułkownikowa bardzo chora, namówiłem pana Drabickiego, żeby w takiéj chwili swéj pomocy nam nie odmawiał. Pan sam jeden...
— Dzięki Bogu, mamie nie jest tak źle, o ile miarkuję — przerwał Julian — ale kolega i dobry przyjaciel to zawsze najmilszy gość w domu, jeszcze dla mnie, com go tak dawno nie widział.
Doktor, który wszystko uważał, chcąc zbadać, jaki ich łączy stosunek, zastanowił się nad tém wyrażeniem.
— Jakto? — spytał.
— A tak, bo kochany kolega, mieszkając od tak dawna o miedzę ode mnie, o czém nie wiedziałem, nie był nawet w Karlinie; byłbym go uprzedził, alem się nie domyślał, że dla wsi wyrzekł się swoich marzeń młodzieńczych.
Greber spojrzał na obu, chciał się dobadać powodu tak długiego niewidzenia i nie zrozumiał go. Aleksy do reszty był onieśmielony tém, co go otaczało i umilkł. Julian w karczmie na popasie, a Julian występujący jako gospodarz tego feudalnego zamczyska, wcale mu się różnie wydawali; pierwszy go nie odstręczał, drugi już w nim obudzał jakąś instynktową obawę. Biedny szlachcic potrzebował czasu, ażeby się oswoić z tém, co go otaczało, nie miał wprawy w to życie nowe.
Podano nareszcie śniadanie wniesione przez kilku ze służby na ogromnych srebrnych tacach, podane z wykwintem i starannością domu od wieków zasposobionego, w którym na wszystko były prawidła i tradycye, nawet na sposób krajania chleba, który przyniesiono obwinięty w białą serwetę. Tu znowu nieznany dotąd zbytek zastanowił Aleksego. Tyle tam było rzeczy niezrozumiałych dla niego, niewiadomego mu użytku, a widocznie na coś dla tych ludzi potrzebnych; tyle zagadek dla człowieka, co tylko najprostszy wyraz życia pojmował! Śmieszno powiedziéć, ale Aleksy wpatrywał się osłupiały w ten niezliczony dobór chleba, bułek, placków, placuszków, obwarzanków, nożów, nożyków, łyżek, łyżeczek, misek, miseczek, małych i wielkich filiżanek i szklanek, imbryków, nalewek... które zdawały się nie na trzy, ale na dwadzieścia przynajmniéj przygotowane osób. Uśmiechnął się wreszcie, gdy go Julian zapytał troskliwie, czy woli herbatę szklanką, filiżanką małą, czy wielką?
— Mój drogi — rzekł — zapominasz, że do mnie to mówisz; ja piję, czém mogę, i nie przywykłem wcale dobierać sobie... daj mi, czém chcesz i co chcesz, to mi wszystko jedno...
Lekarz chcąc się niejako wyżéj już cywilizowanym od pana Aleksego pokazać, poprosił o... szklankę...
— A co będziecie pili? — dodał gospodarz uśmiechając się.
— Co chcesz, kochany Julianie — odpowiedział Aleksy — nic mi nie szkodzi a wszystko smakuje... zatém co na placu, to nieprzyjaciel...
— Szczęśliwy! — szepnął Julian, wzdychając.
— Ja proszę... o herbatę... — dodał doktor nie dozwalając zapomniéć o sobie.
Zabrali się tedy do śniadania, a Aleksy ujrzał ze zdumieniem, jak dawnemu towarzyszowi wygrzywano ukropkiem filiżanki, jak przynoszono jaja miękkie, jak pilnowano jego herbaty, żeby chwili na samowarze nie postała... wszystko to były dlań niezrozumiałe wykwinty popsutego wygódkami człowieka. Gdyby nie doktor, możeby był nawet zapytał Aleksy przyjaciela o wykład niektórych tajemnic gastronomicznych, ale przytomność obcego wstrzymała go. Rozglądał się tymczasem po pokoju i dziwił w duchu przepychowi, który w mieszkaniu mężczyzny był zupełnie zbytecznym i zakrawał nawet na śmieszność. Nie zazdrościł Julianowi, owszem litował się nad nim prawie, zbytek ten i zniewieściałość uważając za rodzaj więzów i niewoli. W epokach moralnie potężnych, nigdy cywilizacya nie dochodziła do tego stopnia miękkości i nie przedstawiała się widomie we fraszkach mających tylko za cel zniewieścienie człowieka. Wznoszono pomniki olbrzymie, wspólnemi siły narody całe dźwigały gmachy religijnego lub utylitarnego znaczenia, artyści rozwijali w nich arcydziełami uczucie piękna, rzemiosła nawet nosiły na sobie piętna sztuki, ale człowiek się wstydził pieścić ciało i terać swe siły na dogadzanie namiętnościom lub tworzenie nałogów poczwarnych. W ubogiéj chałupie Greczyna, lampa choć jedna i posążek przedstawiały żywioł artystyczny, ale nie było i u wodzów nawet zasłon, kobierców, miękkich pościałek dla członków, które się nużyły spoczynkiem. Pojmowano, że rycerze nie wyrastają w puchach, a jadło żywić powinno ciało, nie zabijać ducha; miękkości strzeżono się jak niebezpiecznéj trucizny, zamiast miłości życia uczono się pogardy śmierci... Dziś chwalimy się z tego, co nasz upadek zwiastuje: na sto wynalazków ledwie parę mają na celu istotną korzyść człowieka, reszta odzywa się do jego namiętności, i dogadza tylko bez miary rosnącym potrzebom zmysłowym.
Stąd ta barwa materyalności, którą przybrał nasz wiek chwalący się sobą i wymyślający teorye dla pokrycia swych błędów, i stąd słabość moralna ludów, które uwierzyły, że taki kierunek cywilizacyi, przemysłu, sztuki, jest właściwym i pożytecznym; stąd piętno miernoty, pospolitości, materyalizmu, jakie nosi wszystko, co tylko stwarzamy, stąd nawet upadek sił w plemieniu całém, zużytém, chorém i do niczego niezdatném.
Duch gaśnie wszędzie, przybity, znieważony, zaparty, ustępuje ciału i schodzi z obumierającego świata — wszystko się bowiem dzieje w imię ciała, nie w imię ducha. Nauka Chrystusowa jest już tylko formą i konwencyonalnie przyjętém prawem, które szanujemy na pozór, ale od spełnienia go wszyscy się wzajem uwalniamy Poganie znowu, poganie niebezpieczniejsi daleko od tych, których nawracali apostołowie słowem, a męczennicy krwią przelaną, zrzekamy się prawdy dla fałszu, którego widząc znikomość, smakujemy w jego słodyczy...
Niektóre z tych myśli przesunęły się przez głowę Aleksemu, a Julian rozruszać go i rozweselić nie umiał, sam téż nie bardzo będąc spokojny, oddać się nie mógł przyjacielowi, co chwila przypominając matkę, do któréj posyłał bezustanku.
Było już około dziesiątéj; rozmowa nie szła między trzema panami; cisza panowała w pokoju. Aleksy siedział z głową spuszczoną, gdy szmer w progu, szelest sukni kobiecéj, obudził go z zamyślenia i prawie przestraszył. Podniósł oczy i ujrzał przed sobą najniespodziewańsze zjawisko — kobietę przedziwnéj piękności... porwał się z krzesła i stanął osłupiały niemal z podziwu i zachwycenia. Łatwo mu się było domyśléć, że to była Anna, siostra Juliana, przychodząca z uwiadomieniem o przebudzeniu matki; gdyby podobieństwo rysów nie zdradzało pokrewieństwa, szlachetność i poetyczność téj postaci panią-by w niéj uznać kazała...
Anna o rok starszą była od brata, ale zdawała się prawie młodszą od niego, tak dziewiczy był wyraz jéj twarzyczki, tak życie nic się jeszcze tysiącem swych boleści nie wypiętnowało na jéj anielskiém obliczu, oblaném aureolą spokoju.
Rysy miała rodowe Karlińskich: oczy czarne, nos prześliczny, prosty, malutki, a tuż przy nim usta uśmiechnięte smutno, dziecinnego prawie wyrazu, naiwności pełne. Owal twarzy nieco długi, przypominał stare, włoskiéj szkoły przedrafaelowskiéj madonny; brak mu było barwy, marmurowa jednostajna pokrywała go bladość, ale jak z nią było jéj pięknie! Ciemne jéj włosy nie były jednak czarne, orzechowe raczéj, brwi i rzęsy daleko miała silniejszéj barwy, ale warkocz obfity pochylał nieco na ramię obciążoną głowę, a w połyskach jego, jak w bronzie starym, przebijało się złoto. Jak Julian, Anna była istotą, którą lada silniejszy powiew wiatru mógł zda się rozwiać w powietrzu, i to co w mężczyźnie słabością było, w niéj stawało się wdziękiem, który ją zbliżał do ideałów poety. Brakło jéj tylko dwóch lekkich skrzydełek, by uleciała z uśmiechem do niebios, w które patrzała z tęsknotą.
Może sieroctwo, którego doznała w dniach przedzielających dzieciństwo od młodości, sieroctwo dziwne, bo mając matkę nigdy na dłużéj przytulić się pod jéj skrzydła nie mogła, nadało jéj wyraz smutku i rezygnacyi cichéj, spokojnéj, pokornéj, który zdawał się najwłaściwszy omglonéj i powietrznéj postaci, ledwie stopami dotykającéj ziemi. Trudno ją było pojąć wesołą; nigdy téż nią nie była, ale i smutek jéj nie był frasunkiem ziemskim, znudzeniem, zniechęceniem, obrzydzeniem życia; była to jakaś tęsknota do nieśmiertelnéj ojczyzny, do jasnych niebios i białych aniołów, coś jakby nostalgia wygnanki skazanéj na wiekuiste mieszkanie wśród obcych i obojętnych. Było w niéj coś tak anielsko-czystego i wielkiego, że najzepsutszy wzrok ludzki nie śmiał na nią spojrzéć z myślą grzeszną; przytomność jéj oświecała i oczyszczała, człowiek przy niéj czuł się lepszym, podniesionym, spokojnym, jakby go anioł uniósł skrzydły jasnemi nad ziemię.
Anna była téż ukochaną nietylko w Karlinie od tych, co ją otaczali, ale zyskiwała serca wszystkich, i wzniecała uwielbienie w każdym, do kogo się choć trafem zbliżyła. Dojrzała przedwcześnie, poważna, kierowała mimowolnie Julianem, stryjami, domem całym i wyrzekła się młodości dla surowych obowiązków życia, które spełniała z ofiarą chętną i całą saméj siebie. Nie wiem, czy kiedy pomyślała nawet o sobie i przyszłości; jéj szczęście było w szczęściu drugich, a jeśli kiedy uśmiechnęła się radośnie, to dla nich lub z niemi.
Stanąwszy w progu, panna Anna, która się nie spodziewała widać znaléźć u Juliana nikogo prócz niego i doktora, zdumiała się i zacofała, widząc obcego, kogoś tak niepozornego jak Aleksy, w poufałéj rozmowie z bratem i w jego towarzystwie. Przyszło jéj na myśl, że to być mógł drugi jakiś nieznajomy lekarz, wezwany przez Juliana; inaczéj bowiem sobie wytłómaczyć nie mogła tak rannego przybycia zupełnie nieznajomego, w ubraniu, w jakiém się jéj jeszcze nikt z mężczyzn nie przedstawił. Aleksy był całkiem po podróżnemu, a choć mu i w tym stroju dosyć było do twarzy, choć może lepiéj jeszcze wydawał się w prostéj odzieży człowiek pracy, panna Anna tak się rychło na tém poznać nie mogła. Uderzyła ją tylko pospolitość téj postaci pełnéj siły i energii, ale na pierwszy rzut oka rażącéj szorstkością pozoru i zaniedbaniem. Zdziwiona, zatrzymała się w progu, właśnie gdy Drabicki, skłopotany, że się tak nieprzyzwoicie prezentował, pochwycił się z siedzenia, stanął jak wryty, nie wiedząc, co się z nim stało, czując tylko, że jakieś nieziemskie zjawisko miał przed zdumionemi oczyma.
Julian, który postrzegł a raczéj przeczuł siostrę, i doktor, który ją zdaleka zobaczył, porwali się i podbiegli ku niéj, na chwilę zostawując Aleksego w osamotnieniu dość przykrém: wprędce jednak przypomniał sobie Karliński towarzysza, szepnął coś siostrze na ucho i przedstawił go.
— Jeden a może jedyny, którego przyjacielem w życiu nazwać mogłem, towarzysz mój uniwersytecki... Aleksy Drabicki, kochana Anusiu... Winniśmy mu podziękować serdecznie, bo sam jeździł po pana Grebera i sądząc, że nam jeszcze w czém pomocnym być może, był tak łaskaw, że do Karlina z nim przybiegł; aleśmy mu winni i wymówkę, bo dawno mieszka tu o milę, i nie dał znaku życia.
Anna skłoniła się zlekka, zapłoniona nieco, Aleksy wymówił słów kilka niezrozumiałych, i natychmiast zaczęto mówić o pułkownikowéj.
— Przebudziła się mama? — spytał Julian.
— Jak się ma pani pułkownikowa?...
— Zdaje mi się, że lepiéj jest jak wczoraj, ale dziś ma mocny ból głowy — odezwała się Anna — pytała o pana Grebera... możebyśmy poszli do niéj...
— Chodźmy — zawołał Julian. — Ty, kochany Aleksy, odpocznij, weź jaką książkę, ja zaraz powrócę...
— Dziękuję ci — odparł żywo Aleksy — widząc się niepotrzebnym, śpieszę do domu, zawadzałbym ci, a czas mi drogi i chwile mam policzone...
— Radbym cię serdecznie nie puścić..
— Niech pan zostanie — szepnęła Anna przez grzeczność.
Aleksy się ukłonił.
— Muszę jechać...
To mówiąc, w chwili gdy doktor z panną Anną przodem pośpieszali do pułkownikowéj, pożegnał Juliana i zbiegłszy ze wschodów, siadł na bryczkę, która go czekała. Za bramą odetchnął lżéj i uczuł się dopiéro swobodniejszym; w Karlinie pierwszy raz doznał przykrego jakiegoś uciskającego uczucia, niewysłowionego ciężaru, od którego uczuł się dopiéro wolnym, gdy bramę pałacową przejechał. Śmiał się z siebie, tłómaczył to sobie różnie i obwiniał o dzieciństwo, ale przezwyciężyć nie mógł. Dlaczego te mury, ten przepych, bogactwo, to państwo, których się ani obawiać, ani im kłaniać nie miał powodu, ludzie, bez których się mógł obejść, takie jakieś dziwaczne zrobili na nim wrażenie obawy, niewoli, ucisku? Zwykle odważny i szczery, tu się czuł spętanym, a słowa marły mu na ustach, i w sercu nieznana jakaś odzywała się bojaźliwość; czemu nie umiał być szczerze, otwarcie sobą, tak jak był w domu ze swymi? dlaczego silniejszym w istocie będąc, uznawał się niejako słabszym, przez to uczucie niewyrozumowane, które nim owładło?
Zostawmy go rozwiązywaniu tych zagadnień, które przez drogę do domu, zstępując do serca swego, usiłował rozplatać, a wróćmy do Karlina.
Pannę Annę uderzyła zarazem pełna wyrazu siły, energii i prawości postać Aleksego, i niezwykła jéj powierzchowność. Przywykła widziéć ludzi posłusznych formie jedynéj, w jakiéj świata część jest oddana, nie poznała się zrazu na młodym człowieku; ale nieprzyjemnego doznała wrażenia, widząc go tak odmiennym od tych, co się u niéj uważali za normę przyzwoitości. Mimo wyższości swego umysłu, w pierwszéj chwili oprzéć się nie potrafiła temu uczuciu i musiała do niego przyznać się przed bratem.
— Gdzieżeś to, kochany Julku, odgrzebał tego oryginalnego przyjaciela? — spytała z uśmiechem.
— Nie podobał ci się, kochana Anusiu?
— Tak krótko go widziałam, że o nim sądzić nie mogę, ale przyznam ci się, że pierwsze wrażenie nie było korzystne; coś ma tak strasznego w sobie... jakiegoś trybuna fizyognomia... coś barbarzyńskiego prawie... zimno mi się zrobiło, gdym go u ciebie zobaczyła.
Julian się rozśmiał.
— Prawda, moja droga — rzekł — że się różni wielce od tych, których pospolicie tu widujemy; człowiek ubogi, pracowity... był moim dobrym towarzyszem na ławie akademickiéj, dusza wzniosła, serce złote, energii i siły ogromnéj... Dawno już gospodaruje w Żerbach, a nie był u nas, ceni swoję niezależność... ledwiem go nakłonił potrzebą posługi, że tu zajrzał, przywiózł nam sam doktora... jeździł po niego.
Anna zastanowiła się nieco nad słowami Juliana...
— A! jakżem mu wdzięczna... to jakiś dobry człowiek być musi, choć dziwnie w tym stroju wieśniaczym wygląda. Nie wiedziałam, co to znaczy, ktoś taki u ciebie... przepraszam, żem się nie poznała na twoim przyjacielu, ale się poprawię...
— Wątpię, moja Anusiu — rzekł Julian — on tu nie zechce przyjechać więcéj...
— Dlaczego? wszakżeśmy mu nie uchybili?
— Nie, ale dziki trochę... i boi się, byśmy go nie obałamucili, my, jak nas nazywa, próżniacy... Biedny, ma całą rodzinę na głowie, a tak mu ten zawód gospodarza ciężyć musi przy jego ukształceniu umysłowém.
— Więc to człowiek wykształcony?
— Jedna z najlepszych głów, jakie znam, kochana Anno... a charakter! a serce! a wytrwałość!
— A! jakże mi żal, żem tak źle go osądziła!
— Nie dziwię się — odparł Julian — wy kobiety rzadko macie odwagę inaczéj jak z powierzchownéj skorupki sądzić człowieka, dlatego to może tyle was spotyka zawodów. Najmniéj godni szacunku umieją się ubrać dla oka tak uczciwie!

To mówiąc zbliżyli się do pokoju matki, rozmowa i chód ich cichsze się coraz stawały, powoli otworzyli drzwi sypialni i weszli do niéj prowadząc doktora za sobą.

IX.

Pani pułkownikowa Delrio siedziała już w fotelu, przybrana nieco, bo się spodziewała Grebera, a choć wiek mógł był ją uczynić obojętną na to, jak się przed ludźmi pokaże, nie miała jeszcze odwagi, choć trochę się nie przystroiwszy, przedstawić obcemu. Pamiętała, że była piękną i ślady dawnych wdzięków pozostały jeszcze na jéj twarzy zbladłéj nieco, zmęczonéj, nieraz podobno oblanéj łzami, a zmuszającéj się do uśmiechu i młodości.
Wieku jéj odgadnąć nie było można, bo go starannie ukrywała i miała jednę z tych szczęśliwych fizyognomij, które do jakiegoś czasu świeżo się i młodo trzymają, aż je gwałtowne wstrząśnienie w kilku godzinach o lat kilkanaście postarzy. Mimo cierpienia, pani Delrio nie pozwoliła jeszcze sobie postarzéć, nie dała się zmódz przeciwności, boleściom, tęsknocie, które ją dotknęły. Twarz jéj była znakomicie piękną i uderzała wyrazem ognia i zapału; wielkie czarne oczy, które chwilowo powiększało trochę gorączki, błyskały dziwnie wśród pożółkłéj, jednobarwnéj twarzy z wypalonym, niezwykłym, chorobliwym rumieńcem; czoło miała białe i wzniosłe, nos orli maleńki, usta z trochą dumy zaciśnięte. Na głowie jéj obfity ciemny warkocz ledwie kilką niedostrzeżonemi srebrzył się włosami, posiwiałemi zawcześnie, może w godzinach cierpienia i żalu. Nie straciła nawet ani kibici, ani tego wdzięku, który niemoc odbiera, a rączka jéj i nóżka uderzały kształtami pełnemi i utoczonemi, ale niedotkniętemi jeszcze zębem czasu, jak to dawniéj mówiono... Gasła wprawdzie przy idealnéj dziewiczéj piękności Anny, ale téj wdzięk był tak różny i całkiem duchowy, że go porównywać nawet nie było podobna do piękności pułkownikowéj, w któréj dusza śladami tylko boleści się objawiała.
W rysach matki, choć tajone, malowało się życie jéj całe, wszystkie pragnienia nienasycone, doznane zawody i ten niespokój, jaki towarzyszy nieugaszonym jeszcze a już zrozpaczonym namiętnościom czysto ziemskiego pochodzenia. Było w niéj i rozdrażnione macierzyńskie uczucie, którego zaspokoić nie mogła, i żal po życiu upływającém, bez marzonego szczęścia i niedosnute sny młodości przeciągnionéj za zwykłe jéj granice; obok powagi matki coś dziewiczego, coś młodego jeszcze...
Pułkownikowa siedziała w fotelu zamyślona, z głową na ręku opartą; podniosła oczy i uśmiechnęła się na widok dzieci.
— A! Julek! — zawołała — przyjechałeś? kiedyżeś przyjechał...
— W nocy, mamo, spotkałem się z Samojłą jadącym po pana Grebera i z noclegu pośpieszyłem tu zaraz...
— Dziękuję ci, dziękuję — odezwała się z czułością pani Delrio — tak-em pragnęła ciebie zobaczyć... a powracać muszę...
— Jużciż nie chora...
— Wiktor byłby o mnie niespokojny... a ta choroba... prawda, doktorze, że to nic?... może trochę kataru?...
— Zaraz zobaczymy — poważnie odparł lekarz zasiadając przy pani Delrio — zaraz zobaczymy. — I delikatnie ujął białą jéj rączkę.
Twarz doktora wśród tego badania nic nie wyrażała; namyślał się, czy pułkownikowa potrzebuje być w téj chwili zdrową czy chorą, bo istotnie słabości tam nadzwyczajnéj nie było, a Greber chciał się zastosować, wedle swego zwyczaju, ze zdaniem do potrzeby pacyentki... Nie dostrzegłszy nic zatrważającego, wreszcie domyślił się, że słabość musiała być więcéj moralną jakąś podporą projektów, niż rzeczywistém cierpieniem, i rzekł potrząsając głową;
— Jechać nie pozwolę; jest trochę gorączki, potrzeba spoczynku... czasu.. zobaczymy... muszę się rozpatrzyć...
Twarz pułkownikowéj nieco się rozjaśniła, Greber chwycił jéj wyraz przelotny i dodał:
— Ani myśléć jechać, z tydzień potrzeba tu pozostać.
— Poślemy do pułkownika — rzekł Julian.
— Ale nie piszcie, żem chora, tylko że mnie tak... interes, wasze sprawy jakie... Anusia lub stryjowie wstrzymali... co chcecie...
— Niech mama będzie spokojna...
Pułkownikowa westchnęła, Greber się namarszczył przystępując do ściślejszego egzaminu, a Julian z Anną, poszeptawszy coś z sobą, wyszli razem z pokoju matki.

X.

— Chodźmy do Emilka — odezwała się Anna w korytarzu — cała ta choroba mamy pochodzi z wczorajszego z nim widzenia się... ty wiesz, jakie on biedny na mamie robi wrażenie... Zdaje mi się... że i on nie musi być dobrze, od wczoraj go nie widziałam.
— Idź sama — odparł Julian — ty jedna masz jakiś wpływ na niego i władzę nad nim, ja idę wyprawić posłańca i będę u niego późniéj; lepiéj gdy się tak podzielimy, dłużéj kogoś przy sobie miéć będzie.
To mówiąc pocałował rękę Anny i pośpieszył w przeciwną stronę, a siostra powolnym krokiem przez długi korytarz skierowała się ku pokojom odsuniętym, położonym na rogu starego zamku. Wybrano je może dla rozległego widoku, który się stąd rozciągał na całą okolicę, może dla usunięcia człowieka, którego zaraz poznamy, od wszelkiego zetknięcia z ludźmi, od oka ludzkiego i natrętnéj ciekawości.
Panna Anna z ostrożnością otworzyła drzwi obite suknem i pocichu weszła do przedpokoju, w którym staruszek siwy drzemał na krześle, w okularach, z nabożną książką w ręku. Z powierzchowności poznać w nim było można zaraz sługę domu, przywiązanego doń, jak do rodziny, i z zupełném poświęceniem oddającego mu resztki niedogasłego życia. Siwy, zgarbiony, wychudły, Antoni Miazga, wzięty do usług dworskich ze wsi za lat młodszych, stał się jednym z kamieni tego zamku, jego cząstką, rozbratał z rodziną własną i wyrzekł jéj dla tych, których nałogowo pokochał. Twarz jego spokojna, męska, zamyślona, była pełna dobroci; zobaczywszy swoję panienkę, złożył szybko książkę, uśmiechnął się, zdjął okulary i pośpieszył jéj drzwi drugiego pokoju otworzyć. Na palcach weszła doń Anna, ale tu nie było nikogo. Dziwne mieszkanie nie dozwalało nawet domyślić się, kto je zajmował: kilka parawanów, flaszki, lekarstwa, smutny przybór choroby i niemocy, całe je zapełniał. Dopiéro w trzecim pokoju Anna spotkała brata, przy którego poduszkami ostawionym fotelu, młody chłopak stał na straży, zdając się z czułością i przejęciem śledzić w oczach chorego, czy jakiéj nie potrzebował pomocy.
Jakże wam opisać tę istotę, na którą zwróciwszy się oczy Anny zaszły łzą, prędko otartą i zagładzoną przymuszonym uśmiechem?... Twarz jego nie dozwalała oznaczyć wieku... podobna do rysów Juliana i Anny, dziecinniejszą była od nich, choć starszą może, włos na niéj nie porastał; oczy niebieskie, ogromne, bez wyrazu oznaczonego, jakby obłąkane, ale łzawe i czułości pełne, najwięcéj jéj nadawały życia... Obfity włos jasny spadał na ramiona i czoło niskie rozszerzone w skroniach, wydatne... Usta, których nigdy nie otworzył uśmiech wesela ni słowo od serca, bo biedny był głuchoniemym od urodzenia, nie zamykało téż żadne uczucie; wpół otwarte, ukazywały rząd białych zębów, drobnych, ostrych i błyszczących. Cała twarz na pierwszy rzut oka wydawała nieszczęśliwą, niepełną, skazaną na życie męczarni istotę, dla któréj ludzie mają tylko łzę litości i wstrętu. Emil, pozbawiony mowy i słuchu, oprócz tego delikatny był, cierpiący, drażliwy i niekiedy niepokój jego zastraszającą stawał się chorobą. Pozostał on w latach dwudziestu kilku dziecięciem prawie, i pomimo starań siostry, matki, brata, mimo najpilniejszego leczenia, ani sił, ani połysku myśli nie nabył. Ze wszystkich, co go otaczali, najlepiéj znał i najulegléj słuchał jednéj siostry; jéj widok go uśmierzał, patrzał na nią z upodobaniem, zatrzymywał ją, gdy odchodziła, rwał się z krzesła, do którego przykuwała go niemoc na wieki. Ona jedna umiała nieszczęśliwemu znaléźć zabawę, ją jedną, gdy czego żądała, rozumiał, a w oczach jego, gdy na nią spoglądał, na chwilę myśl nawet zdawała się połyskiwać. Może gdyby Emil miał siły, gdyby mu tylko brakło słuchu i mowy, ten anioł siostra byłaby potrafiła rozbudzić w nim duszę uśpioną; ale rzadko nieszczęśliwa istota podnosiła się z łóżka i zwlec mogła na nogi; najczęściéj walczyła z chorobą okropną, po któréj przystępach nadługo pozostawała bezwładną i dzikim tylko jękiem, zwierzęcym, przerażała tych, co się jéj poświęcili.
Gdy Anna weszła, gdy ją Emil zobaczył, oczy jego uśmiechnęły się do niéj, wyciągnął ręce, zadrżał i począł ją wabić ku sobie. Dziwny głos, do którego przywyknąć było potrzeba, żeby go słyszéć bez wzdrygnienia, wyrwał się z ust jego... Anna zbliżyła się i zlekka pocałowała go w głowę. Przymknął oczy... otworzył je po chwili, i uśmiechnął się, jakby jéj dziękował...
W takim stanie zostawał najstarszy z rodziny Karlińskich, i nie dziw, że ilekroć przyjeżdżała matka i widziéć go zapragnęła, serce się jéj boleścią zakrwawiało na widok dziecięcia, które wołałaby widzieć w grobie, niżeli skazane na taki byt zwierzęcy, z którego boleść tylko rozbudzić go mogła... Starania siostry, brata, poczciwych sług, a mianowicie Antoniego Miazgi, co się całkowicie Emila usłudze poświęcił, nie opuszczały chorego nigdy, ale niewielką ulgą dla niego były. Żył, cudem wytrzymywał napady choroby, niekiedy odzyskiwał siły, rozwijał się, i śmierć, którąby błogosławić było potrzeba, nie zdawała się bliską, owszem lekarze zapewniali, że w tym stanie długo żyć może. Brat i siostra musieli nad nim czuwać nieustannie i życie ich, przykute do téj bezmyślnéj istoty, zatruwało się goryczą codzienną. Anna tylko nie westchnęła nigdy na ciężki obowiązek, spełniała go niemal z zapałem, i uwalniała, o ile mogła, Juliana od widoku nieszczęśliwego, który go zawsze zachmurzał. Długie nieraz godziny spędzała przy łóżku Emila, usiłując wlać weń pojęcia, któreby stan jego osłodziły, starając się wytłómaczyć mu byt, świat, otaczających ludzi i rodzinę. Ale praca to była napróżna, Emil nie powstał do życia... Niekiedy w oczach jego pałała jakaś iskierka, usilnie starały się one pochwycić i zrozumiéć znaki, które mu dawała siostra, i po tym wysiłku niespokój tylko i rozdrażnienie następowało. Kilka tylko osób znał i słuchał: starego Antoniego, który tak się wcielił w panicza swego, że nietylko ruch jego każdy, ale to, czego mu było potrzeba, przewidywał zawcześnie; Annę, co go uspokajała w chwilach najgwałtowniejszych przystępów szału; Juliana, na którego patrzał z obawą; i matkę, która na nim przykre i wstrętliwe robiła wrażenie. Bytność jéj pogorszała stan jego, niczém się jéj ująć nie dawał, nie dozwalał zbliżyć do siebie, co nieszczęśliwą kobietę zawsze prawie o chorobę przyprawiało...
Władze, których brakło ułomnej téj istocie, całą swą niezużytą siłą przeszły w organa wzroku i w nieznany nam zmysł, który można było nazwać przeczuciem. Największą rozkoszą dla chorego było patrzeć na świat przez okno, na niebo, na słońce i gwiazdy; bawiły go świetne barwy i błyskotki, lubił obrazki i niekiedy całe dnie spokojny się w nie wpatrywał. Zmysł przeczucia, do którego już wszyscy byli przywykli, zadziwiający był w biednym głuchoniemym; gdy Anna przyjść miała, słudzy poznawali to wcześnie po zwróconéj głowie Emila, która się do drzwi pochylała, po uśmiechu i błysku oczów jego... gdy Anna była cierpiącą, chorował... za przybyciem matki, nim ją nawet zobaczył, rwał się niespokojny, i jeśli mógł wstać, biegł i chował się po kątach... Tak przeczuwał zawcześnie wszystko, co go dotknąć mogło, i nikt nie zdumiewał się téj dziwnéj władzy, która brak innych zastępowała w Emilu.
Drażliwy był nadzwyczajnie na zmiany, jakim ulegała natura, niepokoił się przed burzą, weselszy był w czasie pogody, miotał się, gdy wyły wiatry i szalało na dworze. Zima zwykle była mu najtrudniejszą do przebycia; latem najlepiéj lubił żyć na odkrytém powietrzu i śmiał się, jak zwierzątko podskakując, gdy go wyprowadzono. Stary Antoni i młodszy pomocnik jego zwykle wychodzili z nim do parku, i tam na ustroniu, w cieniu, wśród kwiatów, całe dnie z nim spędzali. Emil zapatrzywszy się w niebo, idąc okiem za chmurami, uśmiechając się do nich, zapominał wszystkiego i ciężko było nieraz zwrócić go do domu, zwłaszcza jeśli wschodzącego doczekał księżyca, za którym śledził po niebie ze szczególną namiętnością, gniewając się na chmury, które go zasłaniały... rwąc się ku niemu i wyciągając ręce...
W takim to stanie był najstarszy z rodziny Karlińskich, i łatwo pojąć, jaką żałobą okrywał dom, w którym jego choroba i niedołęstwo były chlebem powszednim, widokiem i myślą codzienną...

XI.

Gdy w Karlinie troskliwie chodzą około choréj, doznaném wczoraj wrażeniem dotkniętéj, Aleksy tymczasem śpieszy do Żerbów, zadumany, nie rad z siebie, po raz pierwszy przerwawszy jednostajny bieg zajęć swoich, do których nałogowo chciał się wciągnąć — temi odwiedzinami, co jak sen dziwaczny snują mu się po głowie... Zajrzał tylko w świat inny i niżéj się znowu zobaczył, niż przedtem... dostatek Karlińskich dał mu uczuć jego ubóstwo dotkliwiéj, ich położenie towarzyskie zepchnęło go i upokorzyło; duma nie dozwalała pobratać się z Julianem, ku któremu ciągnie go serce... i smutno... smutniéj niż kiedy. Wszystkie pragnienia młodości, które był przybił pracą i milczéć im kazał, podniosły głosy wrzawliwe... Ale otóż i Żerby i słomiana strzecha i ciężka rzeczywistość... Aleksy otrząsł się, wymężniał, przypomniał sobie obowiązki, uspokoił.
Drobna napozór okoliczność przyczyniła się także do oderwania go niebezpiecznemu marzeniu. Parfen, który z nim jechał, w miarę zbliżania się do domu tak weselał, tak się rozpromieniał i rozgadywał, nie mogąc już uczuć swoich w sobie powstrzymać, że i swego pana rozruszać potrafił. Był on z Aleksym na stopie przyzwoitéj poufałości; pan nie bronił mu nigdy być człowiekiem i myśli swojéj wyrażać głośno, to téż i teraz chłopak zobaczywszy Żerby, popędzając koniki, dał panu naukę mimowolnie, spowiadając się z tego, co widział w Karlinie.
— Ot i Żerby nasze — zawołał — no! chwała Bogu... a to nigdzie tak, jak w domu, proszę pana... E! mnie się tam nie podobało...
— Czemuż ci się nie podobało?
— Albo ja wiem — odparł Parfen, ruszając ramionami — u nas lepiéj!... Tam to wielkie państwo... aż strach... i dobrzy słyszę panowie, ale to ludzi nie widzi i nie rozumie, do nich nie dostąpić; ot sam gadałem z gospodarzem ze wsi, co trzy dni stoi w bramie, chcąc pana zobaczyć i z nim pogadać... A cóż! pan go pewnie odeśle do komisarza, a komisarz do ekonoma, na którego przyszedł się skarżyć... A te lokaje, to gorzéj panów; ledwie to siermięgę zrzuciło, już lacha udaje, ta i gorzéj pana się dmie... U nas dwór i wieś, to jakby jedno, a tu w zamku inszy naród... ani pogadać z niemi, ani pożalić się... wolę ja Żerby...
Aleksy nic nie odpowiedział, ale głębiéj niż Parfen zrozumiał słowa człowieka, który wrażenia swego nie potrafił wytłómaczyć. W istocie, między tym zamkiem, a wioską, a ludem, między nim, a szlachtą nawet nie było żadnego związku, żadnéj sympatyi, żadnego ze starych węzłów, co ich łączyły; rodzina Karlińskich stanęła przed oczyma jego we właściwém świetle, w odosobnieniu, na które skazywały ją obyczaje, cudzoziemczyzna i ta chorobliwa cywilizacya martwa, co na rozerwaniu z światem otaczającym zasadza wyższość swoję. Ci ludzie byli narodem w narodzie dobrowolnie odosobnionym, kastą żyjącą w kółku własném, obcą wszystkiemu, co się wkoło nich działo i żywot mającą odrębny. A jednak powstali i wyrośli z łona tego ludu, z którym się tak daleko rozeszli na rozstajach życia; byli przewodnikami, wodzami, reprezentantami potrzeb, myślą, mózgiem i prawicą tych, których powolnie się zaparli. Stąd dziwne i fałszywe położenie, stąd nieustanne starcia i uczucia nieprzyjazne, które się z nich dobywały... Społeczność, jak człowiek chory, instynktowo się miota, gdy który z jéj organów odmawia posługi, do któréj jest stworzony. Zapiera się go, czując w nim obcego, i usiłuje brak ten zastąpić nowym żywiołem.
Uczucie zazdrości, które mimowolnie zajęło serce Aleksego, ustąpiło miejsca politowaniu; zmierzył położenie ich i swoje, i pojął, że był częścią żywotną towarzystwa, którego tamci byli organem umarłym. Przyszła mu na myśl smutna twarz Juliana, jego bojaźliwość chorobliwa, to, co mówił o położeniu swém, i Aleksy z uśmiechem znowu powitał maleńki domek, ukazujący mu się z za zielonych gałęzi.
Żerby graniczyły z włością Karlina, wieś ta nawet należała niegdyś podobno do rodziny Karlińskich; ale nabyta przez ubogiego szlachcica, rozdzieliła się na kilka części. Na dwadzieścia kilka chat włościańskich było tu sześciu posiadaczy, a jednym z najuboższych — Aleksy i jego rodzeństwo.
Drabiccy mieli tylko trzech chłopków, piętnaście dusz, mówiąc stylem urzędowym, do tego kawałek pola, po trzydzieści morgów w zmianę, kawałek dobréj ogrodowéj sianożęci, trochę lasu, jakąś cząstkę we wspólnéj arendzie i młynie, i najstarszą sadybę we wsi, ocienioną lipami, otoczoną sadem, wyglądającą wcale poważnie. Na to mienie tak maluczkie, Aleksy, matka i trzech młodszych braci! A jednak rządny i pracowity nasz chłopak wiódł tak dobrze gospodarstwo, matka ze swéj strony tak skąpiła i oszczędzała, że im chleba nie brakło, a co dziwniéj, długów, niewypłat skarbowi i zaległości nie znali. Sąsiedzi, bogatsi daleko we włościan i ziemię, zapatrywali się z zazdrością na powodzenie Drabickich i nie chcąc się uznać nieudolnemi do zarządu, przypisywali je zawsze szczęśliwym jakimś przypadkom. Nareszcie zaczęli utrzymywać wszyscy zgodnie, że Aleksy miał najlepszy kawał ziemi, że część jego przywiązana do starego dworu, w najkorzystniejszém była położeniu i usiłowali ją nabyć nawet, ale Drabiccy sprzedawać jéj nie myśleli... Jeden ze współposiadaczy Żerbów wyprowadził ich z tego błędu: cząstka jego uważała się za najgorszą, nic mu prawie nie przynosiła, a że miał większą posiadłość o mil kilka, puścił ją dzierżawą Aleksemu; ten na niéj pogospodarowawszy, zdumionym sąsiadom pokazał, że nie tyle stanowi majątek sam, który jest materyałem tylko, co ożywiająca go praca. Pola odłogiem leżące rodzić poczęły, szlachcic się połakomił i dzierżawę odebrał; w rok znowu nic nie miał z cząstki i powrócił ją Drabickiemu. Nie chcąc mu przyznać więcéj, wszyscy powiedzieli sobie:
— Pan Aleksy ma szczęście!
I tak z tém szczęściem pozostał.
Okupywał je téż niezmordowaną, wytrwałą i rozumną pracą; to, co przedsiębrał, robił nie na los i traf, ale z wyrozumowaniem i znajomością rzeczy, nie szczędził siebie, nikim się nie wyręczał, niczém się nie zrażał, nikomu zbić się z tropu nie dawał i choć mu niejeden zazdrościł, nie miał nieprzyjaciół, bo niechęć nawet życzliwością płacić umiał i nią rozbrajał najzaciętszych.
Stary dwór, w którym mieszkali Drabiccy, położony był na końcu wioski; trzy chatki włościańskie do niego należące, stały tuż przez ulicę tylko. Obszerny sad i wygodne, choć nieco podupadłe otaczały go zabudowania. Aleksemu nie stało na nowe, ale jakie miał, podtrzymywać umiał. Sam dom był w istocie budową może stuletnią, ale w początku postawiony z dobrego drzewa, mocno i starannie, trzymał się jeszcze, powoli osiadając w ziemię. Wysoki dach, ganek o czterech słupach, długie a wąskie okna, poważną staroświecką nadawały mu fizyognomię, a otaczające go drzewa osłaniały zewsząd od natrętnych oczów. Przed nim obszerny dosyć, ze studnią najlepszą we wsi, dziedziniec, oficynka, stajnie, loch i czego do gospodarstwa potrzeba; wszędzie płoty porządne, drzewa niepouszkadzane, i nigdzie smutnych zwiastunów ruiny, rumowisk, gruzów i łomów. Znać było wszędzie rękę, co ładu pilnowała... ale za to nigdzie starania o wdzięk, o zabawę oka, bo na to czasu nie było w Żerbach; koryta na środku podwórka przy studni dla trzody, sznury z bielizną od staréj lipy do żórawia, na płotach hładysze i garnki, w ganku zapomniane necułki i ceberki... wrota staroświeckie, słomianym pokryte daszkiem, sam dwór poszyty snopkami, choć dawniéj miał dach gontowy... naprzeciwko dosyć szyb powybijanych i powstawianych nieforemnie. Flamandzki pejzażysta byłby sobie upodobał ten dziedzińczyk z mnóstwem malowniczych szczegółów, ugrupowanych szczęśliwie, ożywiony w ciągu dnia drobiem, chlewnią, bydłem i końmi, osłoniony zewsząd drzewy i dzikiemi kwiaty; ale przywykły do wytworności człowiek ze świata innego, ze świata zabawy i spoczynku, odwróciłby się ze wstrętem od gwarliwéj téj zagrody, na którą trudno było zajechać większym powozem i stadem koni.
Aleksy zbliżając się do dworu, wysiadł z bryczki i wstąpił do chaty Tywona, dowiedziéć się, co w polu robią; tymczasem Parfen pobiegł do stajni, bo mu pilno było do dworu, a jak tylko konie zobaczyła w dziedzińcu, pani Drabicka wybiegła się dowiedziéć o synu, o którego już była niespokojną. Za nią wyskoczyli chłopcy i służące, i z ganku ozwały się głosy niecierpliwe:
— A gdzie panicz? a gdzie Aleksy?
Prawie w téj saméj chwili, gospodarz nie zastawszy Tywona w domu, wbiegł w bramę i sam się ukazał na dziedzińcu. Naówczas bracia i matka i stary Kurta wyszli wszyscy przeciwko niemu z niepokojem i radością.
— Cóżeś to tak długo bawił? — zapytała pani Drabicka.
— Zaraz, zaraz, opowiem, gdzie byłem i co mnie wstrzymało — odpowiedział młody człowiek, całując rękę matki, ściskając braci, witając się z psem, który wszystkich rozpychał, o swoję dopominając się cząstkę.
Pani Drabicka, matka Aleksego, była niemłodą już kobietą, na któréj twarzy, dosyć pospolitéj i niepięknéj, praca i strapienia zatarły wszelki wdzięk, jaki miéć mogła w młodości. Wielka tylko energia i siła duszy zachowały się na obliczu pokrytém ogorzelizną i marszczkami. Była to jedna z tych twarzy, które nic nie mówią zrazu, w które się wpatrzéć potrzeba, by w nich charakter wyczytać; których rysy zapominają się łatwo, a całość tkwi jednak w pamięci. Włos już siwiejący otaczał skroń sfałdowaną i żółtą, oczy wielkie, ciemne, miały wiele bystrości i rozumu, całość raczéj surową była niż miłą, ale usta i wyraz ich pełen dobroci, łagodził nieco znaczenie rysów obleczonych smutkiem zarazem i powagą. Nie pociągała ona na pierwszy rzut oka, ani starała się być miłą, ale poznawszy ją bliżéj, wiedziałeś, że na serce jéj rachować było można, czułą téż nie była, ale czuć umiała głęboko. Jak wszyscy prawie ubodzy, w zapasach z losem i ludźmi, nie łatwo wierzyła: pierwszém jéj poruszeniem była może nieufność i obawa, ale gdy raz przemogło się to wrażenie, otwierało się serce miłością chrześcijańską, czynną i wielką.
Kobietę tę potrzeba było znać blisko, widziéć ją codzień, aby ją ocenić; obcy zwykle się na niéj nie poznawali.
W pożyciu codzienném była to przedewszystkiém matka rodziny i gospodyni, niekiedy nawet za surowa, za mało pobłażająca, ale prosto iść umiejąca do celu, który widziała jasno i zdrowo. Gderliwa, gadatliwa, nie pochlebiająca nikomu, robiła sobie nieprzyjaciół słowem zbyt szczerém, a jednak z dobrego pochodzącém serca; obrażona, śmiała się i nie pamiętała urazy, gotowa będąc z pomocą nieprzyjacielowi, ale mu znowu gorzkiéj nie oszczędzając prawdy. Dzieci obawiały się jéj i kochały ją zarazem; zmiędzy nich serce jéj wyróżniało tylko Aleksego, bo na nim dla reszty budowała przyszłość; tu stosunek matki do dziecięcia zmienił się prawie, tak w nim szanowała głowę domu i gospodarza; wszakże jeśli najstarszy pobłądził wedle jéj przekonania, nie wahała się mu powiedziéć, co myślała, nie dobierając wyrazów na obwinięcie potrzebnéj nauki.
Trzej bracia Aleksego, z których najstarszy kończył szkoły, a najmłodszy je poczynał, drobne chłopaki, wychowane surowo i po męsku i do siebie i do niego wszyscy byli podobni. Nie odznaczała ich ani piękność rysów twarzy, ani szlachetność postawy, ale zbudowani byli silnie, zdrowi, weseli i z oczów ich patrzało nieleniwe pojęcie, dobrze wróżąca ciekawość.
— No! gadaj-że, gdzieżeś to bywał, Aleksy? — zawołała pani Drabicka — ja się ciebie jeszcze wczoraj spodziewałam, choć to deszcz lał, aleś ty nie piecuch, żebyś się zląkł, kiedy ci trochę za kołnierz naciecze! A tu dziś bez ciebie poszli kopy rozstawiać, kto wie, co porobią i pszenica przepaść gotowa, jak porośnie!
— Zaraz, zaraz, matuniu — rzekł Aleksy — już do Tywona wstępowałem i na pole pojadę, kazałem sobie konia kulbaczyć... Ludzie wyszli od dawna... niéma się czego obawiać, bierze się na pogodę.
— A, wierz ty téj pogodzie! ja wolę pszenicę w stodole, to pewniejsze... I cóż to ciebie tak wstrzymało?...
— Naprzód jarmark — odpowiedział Aleksy wchodząc do domu — a potém...
— A potém?... — podchwyciła matka.
— Dziwny przypadek!...
— Przypadek! — powtórzyli bracia i matka obstępując Aleksego — miałeś przypadek?...
— Nie wiem jak to nazwać, spotkanie... Zajechałem był nad wieczór do karczmy traktowéj, żeby trochę koniom wypocząć, i choć deszcz lał, mieliśmy z Parfenem ruszać daléj, gdy trafem nadjechał mój dawny znajomy i towarzysz uniwersytecki, pan Julian Karliński.
— Karliński! — wykrzyknęła matka — z Karlina! doprawdy! i cóż?
— Naturalnie, gdyśmy się poznali, nie chciał mnie puścić, musiałem z nim nocować... Tymczasem przyjechał posłaniec, że matka jego...
— Pułkownikowa?
— Tak, pani Delrio, zachorowała; pojechałem po Grebera, zawiozłem go do Karlina i stamtąd dopiéro tu powracam.
Matka bacznie spojrzała w oczy synowi, który się mimowolnie zarumienił, i pokiwała głową.
— Otóż masz! — zawołała, ruszając ramionami — wpadliśmy w tę łapkę, któréj tak długo unikaliśmy... darmo ci odradzałam, żebyś się temu paniczykowi nie przypominał i stosunków nie odnawiał; los chciał inaczéj... Cóż robić! cóż robić! ale to mnie martwi! Pewnie musiał być grzeczny, chwycił Aleksego za serce, ot i gotowa z zamkiem przyjaźń, a to dla nas szlachty ubogiéj nie do rzeczy...
— Moja matuniu — odparł trochę dotknięty wymówkami Aleksy — mógłżem zrobić inaczéj, godziłoż się uciekać lub odpowiedziéć obojętnością na przyjaźń szczerą, jaką ma dla mnie?
— A na co tobie ta pańska przyjaźń? — ofuknęła się pani Drabicka — po co? po co?... Głowę ci tylko obałamuci, na wydatki niepotrzebne narazi, rozpróżnujesz się, rozjeździsz, albo on tu ciągle zaglądać będzie i truć nam czas daremnie... Już powiadam ci, że tego nie lubię... co prawda, to prawda...
— Moja droga matko — odpowiedział szybko Aleksy, całując ją w rękę — naprzód, stosunków tych, choć-em ich może pożądał, choć za niemi tęskniłem, nie starałem się odnowić; powtóre stało się to przypadkiem, a dziś jeszcze nie idzie za tém, żebyśmy żyć z sobą mieli, choć biedny Julian bardzo tego zdaje się pragnąć... a to tak dobry człowiek!
— Dobry człowiek... wszyscy oni dobrzy ludzie, choć do rany przyłożyć — odezwała się matka — ale nam nie żyć z niemi; oni ani czasu, ani pieniędzy nie umieją cenić, my się przy nich popsujem, a oni nie poprawią. Żyjmy ze swemi...
— I owszem, kochana matko, żyjmy ze swemi — odpowiedział Aleksy — ale jakże mam począć? radź mi, będę chętnie posłusznym, nie tęsknię za innym światem...
— O już to bałamucisz, kochanku — zawołała matka — niby ja tego nie rozumiem, że ty musisz, mądrzejszym będąc od nas, wydzierać się do tych, co ciebie lepiéj pojmą, i którym głową równym jesteś... ale nie myśl, żebym ja znowu przez miłość własną przykuć cię chciała do naszéj strzechy słomianéj. Dla ciebie ja to robię, że wstrzymuję... nic tam prócz utrapienia nie zyskasz... Choćbyś był nie wiem jak mądry, choćbyś im był równy sercem i głową, nigdy tam ani szczeréj przyjaźni, ani braterstwa i równości nie znajdziesz; bawić ich będziesz musiał, służyć im, poświęcać się dla nich, a za to, gdy czas będą mieli i nikogo lepszego nie znajdą, uśmiechną ci się czasem zdaleka, kiedy ich nikt nie zobaczy. Wierzaj mi, wierzaj... poświęcą cię potém lada błaznowi z uperfumowaną główką i tytulikiem podrobionym...
— Kochana matko, wszystko widzisz czarno... ależ znowu ja nie myślę nabijać się nikomu, nawet Julianowi...
— Co to gadać! stało się, niéma co narzekać, tylko ci powiem szczerze, żem temu wcale nie rada... Darmo, Julian tu przyjedzie, bo się nudzi, ciebie pociągnie, poznasz się tam z innemi, będziesz musiał jeździć, będziemy musieli przyjmować, i rady gospodarstwu nie dasz i dom ci obrzydnie, bo się do pańskich wygódek nałożysz! A to tak łatwo! Ale gadajże mi choć, jak to było?
Otoczono go kołem i Aleksy z najdrobniejszemi szczegółami opowiadać musiał i spotkanie w karczmie, i rozmowę swoję z Julianem, i przyjęcie na zamku. Nie pominął widzenia Anny, nie taił się z wrażeniem, jakie na nim bytność u Karlińskich zrobiła, słowem wyspowiadał się szczerze, a matka smutnie tylko słuchając go, poruszała głową, ale już nic więcéj nie powiedziała. Przyprowadzono bułanka przed ganek osiodłanego, brat drugi naparł się jechać z Aleksym w pole na małym koniku, którego Parfen mu zaraz podał, i pani Drabicka obu ich wyprawiwszy do gospodarstwa, sama poszła pochmurna do swoich zwykłych zatrudnień.

XII.

Już od kilku dni bawiła w Karlinie pani Delrio, a stan jéj się nie polepszał; posłano, dając znać pułkownikowi, który uspokojony, nie pośpieszył do żony, doktor Greber wciąż bawił jeszcze, środkami anty-nerwowemi łagodząc rozdrażnienie biednéj kobiety; ale te niewiele skutkowały. Anna i Julian wciąż siedzieli przy matce nieodstępnie, a ilekroć które z nich oddalić się musiało, smutek pułkownikowéj powiększał się do tego stopnia, że ją wracając we łzach zastawali. Wedle zwyczaju ściśle zachowywanego w Karlinie, chociaż Julian przykazał surowo, żeby prezesowi Karlińskiemu o przybyciu pułkownikowéj znać nie dawano, trzeciego dnia ktoś potajemnie mu oznajmił o tém i pan prezes zaraz przyjechał, jak zwykle rachując na to, że przytomność jego dostateczną będzie na przyśpieszenie wyjazdu pani Delrio.
Pierwszy to raz może odwiedziny stryja, którego kochali Julian i Anna, poświęcenie jego dla siebie umiejąc ocenić, przykre im były prawie, rozumieli ich znaczenie, a stan matki trwożył dzieci nie bez przyczyny. Chociaż stryj Paweł najgrzeczniejszy był dla dawnéj bratowéj, choć między niemi nigdy do ostrzejszego tłómaczenia i wymówek nie przyszło, on i ona nienawidzili się wzajemnie; Paweł czuł do niéj żal za brata i darować nie mógł powtórnego zamążpójścia; ona widziała w nim cień nienawistnego męża i prześladowcę, który jéj odebrał dzieci, nie chcąc zawierzyć sercu macierzyńskiemu. Pan Paweł był nadto grzeczny i zbyt wysoko godność swą cenił, by się miał na eksplikacye narazić lub otwarcie okazać nieprzyjaznym, ale rodzaj nawet grzeczności, z jaką był dla pułkownikowéj, zimnéj, wyrachowanéj, prawie przesadzonéj, wielkie miał znaczenie, na którém omylić się nie mogła. Nigdy nie powiedzieli sobie, co czuli, ale na chwilę nie łudzili się, żeby wstręt i niechęć ta przezwyciężone być mogły.
Prezesowi dosyć było przyjechać do Karlina, żeby przybyciem swojém pułkownikową wypędzić; nigdy też dłużéj trzech dni zabawić jéj nie dał u dzieci, a gdy te do matki pojechały, w parę dni zwykle sam po nie się stawił. To odciąganie Juliana i Anny od matki nadto było krzywdzące dla niéj, by ją do reszty na prezesa nie rozgniewało, ale cierpiéć musiała i znosić pocichu to prześladowanie, do którego po części słuszne miał prezes powody.
Prezes, jak z twarzy tak z charakteru, wielce przypominał nieboszczyka chorążyca, od którego tylko o rok był młodszym; wychowanie usposobiło go do tych samych losów, a skłonności tylko nieco je odmieniły. Cudzoziemiec jak tamten, Francuz przedewszystkiém, wielki wielbiciel cywilizacyi Zachodu, starał się zetrzéć z siebie, jak zmazę grzechu pierworodnego, wszelki ślad i piętno pochodzenia, uczynił się obywatelem świata, Europejczykiem, wstydził niemal obyczajów domowych i przeszłości nie lubił. Podróżował wiele, pamiętał dużo, głowę miał otwartą, ale hołdował zdaniu wieku i klękał przed pozorem prawdy, krążącym w wyższéj towarzystwa sferze, powtarzając ulegle, co gdzieś za pewnik przyjęte zostało. Dla nadania sobie téj barwy kosmopolity, zrzekał się sądu, indywidualności swojéj, samoistniejszego życia. Nie prędzéj wychodził z oczywistego błędu, aż wszyscy się już z niego otrzęśli; wówczas i on za tłumem idąc, zwracał się na drogę nową.
Lubiąc świat i wszystkie jego próżności, życie, zabawy, rozrywki, próżnowanie, pan Paweł miał więcéj jedną namiętnością od brata: był próżny i dumny, potrzebował znaczenia i starał się o nie, szukając go w urzędach, w dekoracyach, w stopniach hierarchii służbowéj. To przynajmniéj miało tę dobrą stronę, że pan Paweł brał udział w życiu czynném i nie odcinał się od niego, owszem usiłował w niém zająć stanowisko jak najokazalsze. Jakkolwiek formy miał najgrzeczniejsze i wielce powabne, w obejściu z ludźmi był pobłażający, serce miał poczciwe i dobre, duma, która się na wierzch przez to wszystko przebijała, zrażała ku niemu i czyniła go pigwie śmiesznym.
Stopniami idąc od powiatowego marszałka, pan Paweł starał się o prezesostwo, które otrzymał, a dziś był w trakcie ubiegania się o marszałkostwo gubernskie, cel życzeń i pragnień tajemnych, których dlatego tylko nie zdradzał, że osiągnienia ich nie był pewnym. Zabiegi jego, zresztą uczciwe, ograniczały się jednaniem sobie przyjaciół między osobami, jakikolwiek wpływ posiadającemi. Nie pominął on żadnych imienin znaczniejszych w gubernii osób, żadnego balu w mieście, przyczyniał się do wszystkich przyjęć uroczystych, kilka razy do roku pędził pocztą z powinszowaniami stopni i krzyżów, słowem, starał się być jak najlepiéj widzianym, szlachtę ujmując popularnością, aby ją do wyboru nakłonić. Dom jego ustawicznie otwarty, okazywał, że przyszły wysoki urzędnik nie szczędziłby kosztu na okazałe reprezentowanie szlachty; gorliwe wstawianie się w interesie każdego przekonywało, że obowiązku opieki i pośrednictwa dopełniać będzie serdecznie... Ale! ale! niestety! daleko mu było jeszcze do tego pożądanego munduru i tytułu; a nikt mu tyle nie szkodził co pułkownik Delrio, który z nim będąc na zimnéj grzeczności, z żoną podzielał nienawiść ku prezesowi.
Prezes mógł miéć lat pięćdziesiąt, niektórzy dawali mu nawet więcéj, ale na twarzy jego nie widać było tego wieku: świeży był, czerstwy, bardzo przystojny jeszcze i trochę tylko łysy. Słusznego wzrostu, suchy, wysmukły, dobrze się ubierając, postawę miał tak szykowną, że zdala na młodzieńca wyglądał. Trochę téż może nadto pamiętał o tém, że był piękny, a za mało, że nim być przestał... ubierał się wytwornie, gonił za modą i choć żonaty, przy kobietach nazbyt był galantem.
W pierwszéj jeszcze gorączce młodości, dość nierozważnie ożenił się był pan prezes z kobietą bardzo piękną, rozwódką czy wdową po jakimś gienerale, Niemką, kobietą europejskich jak on salonów, która kraju ani pojąć, ani do niego się przyzwyczaić nie mogła. Pani von Dragen nie przyniosła mu nic w posagu prócz ślicznéj, wybielonéj i wyróżowanéj twarzyczki, którą wprędce róż i bielidło zniszczyło, nerwów, spazmów, niepomiarkowanéj potrzeby bawienia się i wielkiego talentu na arfie, na któréj grając, miała zręczność ślicznemi pochwalić się rączkami. Równego z prezesem wieku, postarzała daleko prędzéj od niego, co ją naturalnie w najgorszy wprawiało humor, i kaprysiła jeśli siedziała w domu, do czego już przywykł pan Paweł tak, że nawet na to nie zważał. Co roku niemal jeździła do wód, do morza, do powietrza, do słońca, szukając roztargnienia po całém świecie, a nigdzie nic prócz ziewania nie znajdując. Dzieci nie mieli wcale, i to jeszcze nieszczęśliwszemi czyniło ich oboje; prezes wszakże, jak skoro jéjmość wyprawił z domu, humor odzyskiwał i kawalerskie swobodne wiódł życie... Uczucia niezużyte w sercu jego wszystkie się przelały na dzieci brata Jana, na Annę szczególniéj; był ich opiekunem wraz z Atanazym, drugim bratem chorążyca, i cały się im poświęcił. Mieszkając niedaleko, w Zagórzu, nie spuszczał ich z oka, czuwał, troskał się, zarządzał majątkiem, pomagał w interesach, i kochał ich jak własne dzieci, kochał ich jeszcze całą nienawiścią, jaką miał ku pułkownikowéj, starając się im zastąpić matkę, któréj przystępu bronił do Anny i Juliana.
Jak Anna była właściwie duszą Karlina, tak prezes w nim gospodarzem; Julian robił, co chciał i ile chciał, nikt mu się nie sprzeciwiał, nikt nim nie kierował; ale prezes praktyczniejszy, pracowitszy, czuwał zawsze, i nie dając czuć tego, że radzi lub pomaga, oszczędzając miłość własną słabego Juliana, zostawując mu nawet zasługę, umiał tak posiłkować mu, że Julian mimo wstrętu do pracy i interesów, rządził się bardzo dobrze. Powodzenie to dziwiło go i zachęcało, nie miał wygórowanéj zarozumiałości, chętnieby był się uznał niezdatnym, żeby mu pozwolono próżnować, a prezes tego nie dopuszczał.
Nic nie powiedziano pułkownikowéj o przyjeździe prezesa, ale że to był trzeci czy czwarty dzień pobytu jéj w Karlinie, przeczuwała go już niespokojna. Julian z Anną, jak tylko dojrzeli kocz pana Pawła, porozumieli się wzrokiem, i brat powoli wysunął się z pokoju. Zastał już prezesa chodzącego po salonie i szukającego zwierciadeł, w którychby mógł włosy, suknie i cały swój strój poprawić, bo o to dbał nadzwyczajnie.
— A! kochanego stryjaszka!
— A! kochanego bratanka! — z uśmiechem powitał go pan Paweł.
— Jakże zdrowie?
— A wasze?
— My dobrze, ale mama, która tu do nas przyjechała, dość mocno zachorowała...
— Po cóż bo jeździ! po co jeździ! — z udaną dobro dusznością rzekł prezes, idąc do zwierciadła — moglibyście do niéj pojechać na dzień jaki... z jéj zdrowiem...
— Chciała widziéć Emilka...
— Nic mu teraz nie pomoże! — ponuro rzekł prezes — no! a Anusia?
— Przy matce...
— Pułkownikowa nie wychodzi?
— Nie, od trzech dni Greber jéj zakazał...
— A! jest i Greber!
— Mama bo wcale była nie dobrze...
— A pułkownik nie przyjeżdżał?
— Nie kazała mu pisać, że chora...
Prezes lekko ramionami ruszył.
— Wątpię, żeby tu jéj było nawet wygodnie... i o męża musi być niespokojna...
— Ale i wyjechać jéj niepodobna, mój stryju, niepodobna — dobitnie rzekł Julian — musi zabawić jeszcze dni kilka, dopóki sił nie nabierze...
— Nic nie mam przeciwko temu — rzekł prezes sucho — no? a widziéć się z nią nie będę mógł?
Julian trochę się zmieszał.
— Mój drogi stryju — rzekł zbliżając się do niego — ty mnie rozumiesz... proszę cię, nie przymuszaj ją do widzenia się z sobą, ona cię ceni, ale wiész, jak ją to porusza...
— Nie wiedziałem, że to ją porusza... ale kiedy chcesz, widziéć się nie będę... nigdy nie byłem ani natrętem, ani niegrzecznym...
Julian zbliżył się, by go uściskać, a prezes ze łzą w oku do piersi go przytulił; wtém wszedł Greber.
— A! pana konsyliarza! — odezwał się pan Paweł, witając go zdaleka i obojętnie. — Julku... każno mi dać śniadanie...
Julian wyszedł, prezes odwrócił się do Grebera.
— Co tam pani pułkownikowéj — zapytał — czy istotnie chora, czy jéj tylko chorować potrzeba?
Greber polityk, ruszył ramionami, nie wiedząc, co odpowiedziéć.
— No! jakże, jużciż trzy dni ją kurujesz, musisz pan wiedziéć, co jéj jest?
— Coś nerwowego, trochę kataru, mały nieład w funkcyach żołądkowych...
— No! to chwała Bogu, że nie coś straszniejszego — rzekł prezes — wody pomarańczowéj, magnezyi i będzie zdrowa; a na katar, doktorze, doświadczyłem, nic lepszego nad przejażdżkę i świeże powietrze.
Greber się uśmiechnął, Julian wszedł i rozmowa się przerwała... gdy w téjże chwili znać dano, że pułkownik przyjechał. Prezes nieco się zmarszczył, nie potrafił pokryć przykrości, doznanéj w pierwszéj chwili, ale natychmiast siłą woli wesołość i swobodę odzyskał. Był bowiem panem siebie, jak mało ludzi.
Prezes i pułkownik, dla powierzchownego człowieka, prawie byli jednym typem, różnili się jednak wielce od siebie; choć na pozór do jednéj klasy towarzystwa, do jednego należeli cechu, wielki odcień dzielił ich przecie. Oba byli z profesyi pięknemi i oba pamiętali o tém dłużéj, niż wypadało na poważnych ludzi; oba lubili świat i próżności jego, oba wykształceni zostali za granicą i cudzoziemską wytworną mieli formę towarzyską; spostrzegłeś jednak łatwo, że między niemi ogromna była przestrzeń. Pułkownik udawał pana, nie czując się nim, prezes nie będąc nim z majątku, przekonany o pochodzeniu i wsparty wspomnieniami, nosił swe państwo w sercu i na czole; pułkownik nie umiał dać pokrywki przystojnéj swym namiętnościom, kompromitował się grą niepomiarkowaną, hulanką i ładnemi twarzyczkami, dla których słabość jego była aż nadto widoczną i bardzo niestarannie pokrytą; prezes zarówno słaby, nie dawał się nigdy schwytać na dowodach swych słabostek; mówiono, domyślano się, ale nikt mu nie mógł postawić w oczy świadków winy, i pan Paweł głośno i śmiało o moralności miał prawo rozprawiać
W sposobie obejścia się obu była téż różnica wielka. Prezes naturalnie, bez przymusu grał swoję rolę, gdy pułkownik doskonale się w nią wcielając, dawał uczuć, że dla niego była przybraną. Grze nic nie było można zarzucić, ale czułeś aktora.
Ludzie ci nie lubili się wzajemnie, byli z sobą chłodno, grzecznie, obojętnie. Pułkownik dawał czuć trochę urazy, prezes trochę wzgardy, spotkawszy się jednak w towarzystwie, zwłaszcza liczniejszém, nie dawali poznać wstrętu, jaki czuli do siebie. Prezes mówił przed obcemi o pułkowniku bez widocznéj niechęci, omijając ten przedmiot. Pułkownik nie zdradzał się przed najpoufalszemi i przechwalał nawet stosunki z panem Pawłem. Oba zresztą spotykali się bardzo rzadko i nie bawili długo razem...
W sieniach już dowiedziawszy się o prezesie, pułkownik trochę się zmieszał, ale zaraz to pokrył wykrzyknikiem:
— A! tak dawno nie miałem przyjemności widzenia go... — i wszedł do salonu z uśmiechem.
Prezes tém grzeczniejszym chciał być na teraz, że pragnął dać uczuć pułkownikowi, iż się tu uważa za gospodarza, a jego za obcego i gościa; powitał go więc bardzo czule i z nadmiarem troskliwości o konie, o mieszkanie, o przyjęcie.
Wysoki, barczysty, pięknie zbudowany, Delrio w troskach małżeńskiego żywota już był posiwiał i trochę zapadł na nogi, miewał przystępy pedogry, do któréj się nie przyznawał, a że mu przypomnienie jéj przykrość wyrządzić mogło, prezes starannie dopilnował sadzając go, by mu w nogi ciepło było.
— A co? starzejem się, panie pułkowniku — rzekł wesoło — coś i ja zaczynam czuć, że się młodość wyekspensowała!
— Ja się do tego nie przyznaję! — odparł Delrio.
— Źle robisz — przerwał prezes — ludzie się zaczną więcéj, niż jest, domyślać! potrzeba ich uprzedzić... Nie widziałeś się z panią? — zapytał po chwili.
— Nie... ale sądzę, że wyjdzie do salonu...
— Wątpię — odparł pan Paweł chłodno — podobno nie bardzo zdrowa?
— Nie zdrowa? — zapytał, w Grebera oczy wlepiając pułkownik — doprawdy?
— To nic, nic, tak... nerwowego coś.
— A! nerwowego!
— My się to na tém nie znamy, panie pułkowniku — przerwał prezes — i moja nerwowa; szczęściem, że jéj w téj chwili niéma... gdyby gdzie nerwy zgubiła w drodze!
Nie do smaku widać był żart panu Delrio, bo nań nie odpowiedział uśmiechnął się i wziąwszy za kapelusz, pośpieszył do żony; Greber podjął się mu przewodniczyć; prezes sam został z Julianem.

XIII.

Nie wiem, jakim sposobem pułkownikowa mogła się tak szkaradnie na mężu swoim omylić: nie było bowiem dwóch charakterów sprzeczniejszych na świecie nad te, jakie los sprzągł, łącząc ich z sobą. Ona, cała była w uczuciu, sentymentalizmie i obłokach, on nigdy do téj zaczarowanéj nie zaglądał krainy; ona brała wszystko seryo, poważnie, szczerze, on powierzchownie i szyderczo. Brak dowcipu rzeczywistego, sądu, wiadomości i uczucia zastępował sarkazmem, zasłaniając się żartami od wszelkiéj, jaka go mogła spotkać, napaści. Umysł jego tak był nabrał skłonności do widzenia świata i ludzi ze strony jedynie śmiesznéj, że innéj już się w nich nie domyślał. Wprawdzie zręcznie i prędko chwytał pułkownik każdy narów i słabość, ale po za niemi nic nie widział. Dopóki się jeszcze starał o żonę, zmieniał czasami ton swéj rozmowy i ubierał się w zamyślenie, w uczucie, w smutek nawet, ale dziś czasy téj maskarady już były minęły. Małżonkowie znali się dobrze i pułkownikowa znosiła przykładnie najantypatyczniejsze dla siebie usposobienie męża, który, gdy się chciał jéj przypodobać, sadził się na dowcip, i nim ją zamęczał. Dawał biedak, co miał...
Wejście jego do pokoju, w którym pułkownikowa siedziała z Anną, wzbudziło w niéj naprzód okrzyk podziwienia, bo się do niego przywiązała nałogowo i widok jego nie mógł ją nie poruszyć na chwilę, potém wyryło się na jéj twarzy widoczném wrażeniem przykrości. Pułkownik przystąpił do niéj z oznakami niepokoju, czułości, ale wprędce zmienił ton rozmowy, przechodząc do zwykłych żarcików. Anna niedługo zabawiwszy, wyszła z Greberem, a małżonkowie pozostali sam-na-sam.
Nie na rękę to było panu Delrio, który unikał przydługiego pozostawania z żoną, nudząc się jéj chorobliwą uczuciowością, ale usiadł przy niéj, rozpoczynając rozmowę od ucałowania jéj rączek...
— Nie uwierzysz — odezwała się pani — jak byłam źle, gdyby nie doktor Greber...
— Ale mówił mi już, chwalił się... nerwy, moja duszko.
— Wy tak lekko traktujecie nasze cierpienia!
— Nie chciałbym brać je inaczéj, zbyt by to było bolesném dla mnie; ale dzięki Bogu, przeszło to wszystko, i znowuśmy zdrowi, chère ange... a młodzi! a piękni! Jakie masz dziś oczy!
— Z gorączki.
— Gdzież tam! życie z nich błyska... a może trochę miłości... trochę tęsknoty...
Pułkownikowa uczuwszy nieprzyzwoitość męża, spuściła wzrok i zarumieniła się jak piętnastoletnie dziewczę; on ją objął z uśmiechem rozpustnika i w czoło pocałował.
— Tylko mi nie choruj — rzekł wesoło — ile razy do tego Karlina przyjedziesz, pełnego widm i wspomnień czarnych, zawsze to zdrowiem przepłacasz.
— A! tu moje dzieci! — szepnęła pani Delrio...
— Któż ci winien, że ich nie masz więcéj? — odezwał się krotofilnie pułkownik — trzeba było postarać się, żeby i w Lutkowie z para ich krzyczała ci nad głową...
— Bóg nie chciał...
— Nie mieszajmy do tego pana Boga!... paniś sama winna!... Nie dosyć kochasz męża...
— Mój Wiktorku!
— Moja Tekluniu!
Delrio jeszcze parę razy pocałował i popieścił żonę, i dopełniwszy tego, co miał za obowiązek, odezwał się siadając w krześle...
— Kiedyż pojedziemy?
— Nie wiem, doktor mi nie pozwala.
— Ale ten dyabeł prezes już się przystawił!
Pułkownikowa porwała się z krzesła cała zmieniona, pobladła i wzruszona.
— Prezes! jest? Kto ci mówił?
— Widziałem go... słodki jak lukrecya... przyjmował mnie przed chwilą...
Pułkownikowa usiadła.
— A! przyjechał! — odpowiedziała — masz słuszność, potrzeba jechać... nie możemy żyć pod jednym dachem...
— Nie powiem i ja, żebym go ubóstwiał — rzekł Delrio — ale dzień z nim jakoś wyżyjemy... Jużciż znowu potrzeba mu okazać, że się go nie boimy i że od niego nie uciekamy.
Pani nic nie odpowiedziała, spuściła głowę, zasmuciła się, zamyśliła.
— No! rozpędź-że te chmury, które prezes z sobą przywiózł — odezwał się mąż — nie myśl o tém... spojrzyj na mnie temi swemi piętnastoletniemi oczkami, które mnie przepalają do kości... Tekluniu! chère ange!
Próżne były starania pułkownika, usiłującego w żart obrócić zły humor żony; pani Delrio pozostawała chmurna i gniewna...
— Seryo — rzekł po chwili pułkownik — z tego wstrętu do prezesa mógłbym dziwne robić wnioski: jedna tylko miłość może tak z fermentacyi cukrowéj przejść w octową...
Pułkownikowa na niewczesny koncept ruszyła ramionami.
— A! — zawołała — nie wiem, jak masz serce tak mnie męczyć, pod pozorem rozweselenia... Prezes... to najniewinniejsza dla mnie na ziemi istota!
— Nie będę go bronił — odezwał się pułkownik — możesz go nienawidzić, ile ci się podoba... ale za cóż mnie przyjmujesz tak smutno i chłodno? Wierz mi, że nie zawarłem żadnego przymierza z prezesem...
Anna wbiegła, zapraszając pułkownika na śniadanie; zdaje mi się, że oboje bardzo temu byli radzi, gdyż pan silił się na koncepta, których nie miał czém podsycać, a pani potrzebowała być samą... pożegnali się wejrzeniem tylko, a Anna zmieniając ojczyma, pozostała przy pułkownikowéj.

XIV.

Z téj próbki dorozumiéć się łatwo, jakie było życie w Karlinie. Pałace, na które spoglądając zdaleka, niejeden ubogi wzdychał, domyślając się w nich wesela, zbytku, rozkoszy, i dni ze złotéj snutych przędzy, zamykały w sobie kilka istot, tak wielkie dźwigających brzemię, jakiemuby silniejsze i wytrwalsze nie podołały ramiona: nieszczęśliwego, skazanego na żywot dzikiego zwierzęcia i połączonych z nim, którzy nań patrząc z politowaniem, cierpieniu jego ulżyć nie mogli, ani się w swojéj boleści pocieszyć; matkę oderwaną od dzieci, sieroty, którym nie Bóg, ale ludzie wydarli rodzicielski uścisk, wreszcie kilka zbliżonych do siebie istot, dręczących się nawzajem. Nie było szczęścia w Karlinie, bo niéma go nigdzie na ziemi, ale tu brakło nawet spokoju, którym czasem błogosławi Bóg wybranym ziemi kątkom. Julian męczył się interesami, w których smakować nie mógł, odosobnieniem swojém, pracą, do jakiéj był obowiązkami zmuszony, młodością, któréj nie kosztował, wiądł i schnął w oczach stryja i siostry; Emil był dla niego także powodem ciągłéj żałoby i trucizną każdéj chwili wesela; Anna, przy cięższém posłannictwie, większém zaparciu się siebie, delikatniejszém jeszcze zdrowiu, siłą jednak przewyższała brata i czuwała jak duch opiekuńczy nad tą smutną pustką, wśród któréj często głos tylko puszczyka i jęk zwierzęcy Emila rozlegał się wśród długich nocy jesiennych. Poświęcenie jéj nie miało granic; wprędce bardzo, ledwie wyszedłszy z dzieciństwa, zrozumiała swe przeznaczenie, i bez westchnienia, bez łzy i żalu, z uśmiechem anielskim, cała mu się oddała. Dla Emila siostrą, towarzyszką, matką być musiała, zastąpić im wszystkich, przeczuć życie, domyślić się ludzi i nawet w kierunku ogólnym spraw familijnych, często znaczące jéj słowo, na stronę prawą przechylało szalę. Prezes kochał ją, jak dziecię, więcéj niżby własną córkę miłował, i przenosił ją nad Juliana może, oceniając, jak zasługiwała; słowo Anny prawem było dla niego, słuchał jéj nawet, gdy się z nią nie zgadzał, i zdaniu jéj ulegał z pełną wiarą w jego niechybność, poświęcając mu nawet przekonanie swoje.
Zresztą, wiarę tę, poszanowanie, uwielbienie dla pięknéj Anny podzielali ci, co ją otaczali bez wyjątku, tak umiała urokiem łagodności, miłością, wylaniem się swém pozyskać sobie świat cały.
Dnia tego, któregośmy zajrzeli do Karlina, prezes przeciwko zwyczajowi swemu, ubłagany przez Annę i Juliana, nie chcąc przeciągnionemi odwiedzinami zmuszać pułkownikowéj do wyjazdu, sam po obiedzie wyjechał, przepraszając pułkownika, że choć się uważał za gospodarza domu, dla interesu gościa, opuścić musiał. Ulżyło to pani Delrio, gdy się dowiedziała o pośpieszném ustąpieniu prezesa i domyśliła się, że je była winna Annie. Sam pułkownik także lepszy humor odzyskał, ale nim nikogo ubawić nie potrafił, prócz doktora Grebera, mającego za obowiązek śmiać się z konceptów, nietylko pacyentów swoich, ale całéj ich familii. Pułkownikowa chciała znowu odwiedzić Emila, ale jéj to odradzono, składając na jego stan rozdrażnienia, a w istocie więcéj jeszcze obawiając się o nią.
Oprócz Anny, wesoło pracującéj i nie mającéj czasu się nudzić, wszyscy zresztą smutne dni pędzili na starym zamku. Julian, szczególniéj w chwilach wytchnienia, czuł nad sobą ten ciężar życia, ten brak celu, bez którego tęsknota śmiertelna ogarnia człowieka. Pozbawiony uczuć gwałtownych, z natury bojaźliwy i cichy, obracając się w kółku jednostajném i nie wywołującém silniejszych wzruszeń, nie czując się pociągniony w żadnę stronę przeważniéj i potężniéj, był w tym stanie odrętwienia, pół-snu, zdrzemania moralnego, z którego chyba umysłowe zajęcie, lub burzliwa wyrwać go mogła namiętność. Praca ciężka i jednostajna zabijała w nim do reszty młodzieńczą żywość, a była warunkiem bytu, pierwszą jego potrzebą; stryj zresztą, który go mógł wyręczyć, nie chciał tego czynić umyślnie, aby Julian sam sobie w życiu późniejszém wystarczyć potrafił.
Młody Karliński, choć miał liczne w swojéj sferze znajomości, nie miał przyjaciół; pierwszy raz może od opuszczenia uniwersytetu duszę swą mógł otworzyć Aleksemu, i ku niemu czuł się tak pociągnionym, że trzeciego, czy czwartego dnia, spojrzawszy na Żerby, zdaleka widne na horyzoncie, zapragnął pojechać do towarzysza... Zrazu, jak stał, rzucił się jechać, rozkazawszy zaprzęgać, ale przypomniał sobie, że Aleksy miał matkę, że ubodzy są drażliwi, wystroił się we frak, wyperfumował, wziął kapelusz i rękawiczki, i sam z siebie się uśmiechając, przygotował do wyjazdu.
Tak go zastała Anna chcąca się dowiedziéć, dokąd odjeżdża, i zdumiała się widząc ten frak i strój, tak rzadko na wsi potrzebny.
— Ależ dokąd? — spytała.
Julian się uśmiechnął.
— Nie zgadniesz — rzekł — wolę ci od razu odkryć tajemnicę; jadę do Żerbów, do Aleksego, do tego, który to nie miał ci się szczęścia podobać... a że ma matkę, ja zaś z pierwszą jestem wizytą, inaczéj niepodobna mi było się wybrać.
— Doprawdy, zaciekawiasz mnie tym swoim przyjacielem... — rzekła Anna — jużeś zatęsknił do niego?
— Ale moja Anuleńko kochana — rzekł Julian — ty bo nie znasz tego człowieka; ty nie wiesz, jakie to serce bije pod tą prostą suknią, jaka myśl niepozorną tę koronuje głowę! A! trzeba dla mojego usprawiedliwienia, żebyś go poznała. Nie zdarzyło ci się nigdy może jeszcze w niepozornéj skorupie człowieka, bez formy naszéj, bez naszych prawidłowych grzecznostek i dziecinnych konwenansów, znaléźć niespodzianie czystéj wody dyament; razić cię będzie w początku ten energiczny syn wsi, ale niepodobna, byś go nie oceniła!
— To pewna — odpowiedziała Anna uśmiechając się — że byłabym go wzięła za ekonoma lub prowentowego pisarza, gdybym go nie znalazła na fotelu w twoim pokoju.
— Mój aniołku — rzekł brat uśmiechając się — ty mi często mówisz morały: czy darujesz mi, gdy ja ci coś w tym rodzaju powiem? My panowie, przebacz wyrażenie, wy kobiety salonów, zbyteczną przywiązujecie wagę do formy i powierzchowności; dla nas często nieumiejętność języka, nieznajomość tych śmiesznych drobnostek, które nas obchodzą, mody, nowości, polityki, szorstkość wreszcie obejścia, niezwykłość wyrażeń, czynią człowieka niegodnym naszego towarzystwa, odpychamy go, nie zajrzawszy nawet, co się w nim kryje. Tymczasem wszystko to maleństwa, dodatki, powierzchowne stroiki, które częściéj kryją nicość, niż wyższość objawiają; są to własności ogólne wszystkich niemal, o których nabycie bardzo łatwo: trochę obznajomienia się ze światem, z książkami, a przyswoić je sobie można prędko; gdy tymczasem darów bożych, jakie często pod pozorną powierzchownością skryte... nie kosztujemy dla przesądu...
Anna słuchała z ciekawością i pokorą.
— Mój Julku — rzekła po chwili — masz słuszność, ale dla czegoż nie pomyślisz, że jak nam z niemi, z tym ludem szorstkim, tak jemu z nami polerowanemi, równie być musi nie lekko, nie dobrze... Każdy najlepiéj swoich rozumie... nie miéj mi za złe mojéj słabostki kobiecéj; przywieź tu Aleksego, to go poznam lepiéj i pokocham, byleby mi ciebie zabawił, rozerwał i ożywił!
Julian uścisnął ją czule i na oznajmienie o koniach, zbiegł ze schodów, śpiesząc do Żerbów.
Aleksy wcale się tych odwiedzin nie spodziewał, przynajmniéj nie tak prędko; ale matka jego była ich pewną, zebrała się nawet była zimno przyjąć panicza, bo nie życzyła sobie zbyt ścisłych między Karlinem, a Żerbami stosunków.
— Niech tylko przyjedzie — mówiła sobie w duchu — wcale z nim ceremonii robić sobie nie będę; jużciż gość jak gość, trzeba go ludzko przyjąć, ale sobie głowy nie zakłopocę, że to paniątko, i występu nie będzie.
Aleksy przypadkowo był w domu, gdy koczyk Juliana zawróciwszy się w bramę, wjechał w podwórko i z końmi przelęknionemi, bo je koryto u studni przepłoszyło, zatoczył się przed ganek... Pani Drabicka nie domyśliła się zrazu, ktoby to był taki: posądziła tylko przybysza, że być musiał urzędnikiem, bo nikt u nas paradniéj nie jeździ nad tych panów, ale porwanie się żywe Aleksego nauczyło ją zaraz, kogo miała przyjmować.
— Matuniu, mój przyjaciel Karliński, na Boga, przyjmcie go całém sercem! — zawołał wybiegając Aleksy.
— Całém sercem, ale bez występu! bez występu! — mruknęła matka, pociągając na sobie nieco płócienkowego szlafroczka i otulając się chustką — chce panicz żyć ze szlachtą, niech się do niéj stosuje...
Na te słowa wszedł Julian, zbliżył się grzecznie do matki przyjaciela, skłonił się z prawdziwém uszanowaniem, bo cnotę i w niepozornym stroju i z czarnemi rękoma i z prostą mową oceniał, powitał ją kilką wyrazami bez wymusu i miłym ujmującym uśmiechem.
Pani Drabicka, nie wiem co to się stało, spojrzawszy na ładnego chłopaka tak pieszczonego, delikatnego, słabego, a tak wdzięcznego oblicza, uczuła się rozbrojoną cudownie... Wielką ma siłę twarz ludzka, kiedy z niéj nie udana, ale szczera i serdeczna mówi dobroć — zwycięża ona najtwardszą oziębłość, zawzięte wstręty i niechęci, bo człowiek musi za miłość i współczucie oddawać współczuciem i miłością. Jakkolwiek mocne miała postanowienie pani Drabicka co najzimniéj i najobojętniéj przyjąć pana Juliana, nawet go trochę zrazić i wcale mu się nie przypodobywać, wszystkie te piękne projekta spełzły w mgnieniu oka, a uśmiech, rozkwitający na ustach poczciwéj kobiety, najmocniéj uradował Aleksego, który już był zupełnie spokojny, ujrzawszy go na twarzy matki.
Rozmową bardziéj jeszcze ująć ją Julian potrafił, a tak był od razu poufały, tak łatwy, tak się niczemu nie dziwił i wszystko rozumiał, że pani Drabicka za chwilę zapomniała o pańskiém jego pochodzeniu. Jednakże nie mogła się przemódz, by nie wyspowiadać się przed nim z kilku rzeczy zawczasu obmyślanych, i po kilkakroć wtrąciła w rozmowę o ubóstwie, o potrzebie pracy i różnicy ich życia od tego, jakie tam mógł Julian prowadzić — stosując to zarówno do gościa i do Aleksego... I tu Karliński znalazł się niezmiernie zręcznie, potakując wdowie, a zarazem podnosząc wartość życia pracy, zniżając się i malując ciężkie brzemię na pozór świetnego przeznaczenia swego.
Matka słuchała, z niedowiarstwem patrzała mu w oczy i dziwiła się temu panu, który tak nic a nic panem nie był. Po chwili Aleksy i Julian wyszli do izdebki gospodarza na cygaro, a pani Drabicka została sama i mocno zamyślona w gościnnym pokoju.
Mieszkanie Aleksego po apartamencie Juliana było dziwnie ubogie i niepozorne, ale Karliński znalazł je miłém i wygodném.
Wieleż to razy człowiek, co czuje potrzebę piękna i pragnąłby się niém otoczyć, walczyć musi z niedostatkiem, który go zmusza żyć wśród Hiobowego śmieciska w barłogach odrażających? Walczy, cierpi i w ostatku powie sobie, że krótkie życie nasze i tak przejść może, a zabawa oczów, rozkosz duszna nie warte są zachodu, i zakopie się rdzawiejąc uczuciem. W wielu z tych ludzi, co z młodu czuli piękno i rzucali się ku niemu, rozpaczając późniéj na widok pałaców i wytworności pańskiéj — zwichnioném jest prawdziwe uczucie i smak piękności. Szukają jéj tylko w tém, co uznano za piękne, co często niém nie jest, i bogate, zbytkowne, wytworne biorą za jedno z pięknością.
Tymczasem Bóg, który nikogo ukrzywdzić nie chciał i dla każdego dał taką cząstkę dobra, jaką pojąć i użyć potrafi na ziemi, prawdziwe piękno uczynił dostępném każdemu. Często wnętrze chatki ubogiéj daleko jest artystycznie piękniejszém od bogatych komnat, których urządzeniu próżność bez smaku przewodniczyła. Ubodzy nie mają kosztownych dzieł sztuki, ale pierwowzór jéj, arcydzieło boże, dla wszystkich zarówno otwarte, nieustannie przed ich oczyma. Zresztą sztuka jest li w materyałach, z których buduje? w kruszcu, który roztapia, w marmurze, który dłutuje, w barwach, któremi się stroi? Nie... ona jest w duchu, który z najlichszego przedmiotu wyprowadzić może ideę piękna. Ubodzy mogą nie miéć i nie zazdrościć kosztownych fraszek bogatym, bo droższe nad wszystkie piękności ścielą się ręką bożą, rozesłane pod ich stopami. W tém, co otacza człowieka, dusza tęskniąca do raju piękności, zawsze objaw jéj znaleźć potrafi: zestawi, ułoży, umai, ozdobi i kawał drzewa myślą swą podniesie do życia. Bogaci zostać mogą przy swoim ideale, który dla nich ręka płatnego artysty i rzemieślnika często o głodzie wykształca; ubodzy sami sobie stworzyć mogą piękno własne z darów bożych, stojących dla nich otworem. Trochę zieleni i kwiatów, trochę nieba, trochę słońca, a wkoło pierwsze żywioły piękności, czystość i porządek, czyż nie dosyć duszy człowieka?
Tak sądził Aleksy, i mieszkanie jego mimo swéj prostoty, mimo ubóstwa, ładném się mogło wydać nawet w zepsutych oczach Juliana. Był to pokój dosyć obszerny, od ogrodu położony, biały i czyściutki, jak gdyby w niém młodziuchne dziewczę mieszkało. Jedno główne okno jego obrócone było ku drzewom, a Aleksy, który lubił czasem zadumać się poglądając w głębie sine oddalenia, niemało miał z matką trudności, póki mu pozwoliła przeciąć w sadzie widok na staw błyszczący i dalekie ciemne lasy... Tędy tęskny pracownik nieraz okiem uciekał w przestwory nadziei i marzenia... Z obu stron okienka wysmukłe malwy, całe w kwiatach, zaglądały do izdebki, ciekawe pochylając główki. Zresztą mieszkanie było skromne i zgodne ze stanem człowieka; w kącie łóżeczko porządnie usłane kilimkami domowéj roboty, w smaku przypominającym, żeśmy wschodnie wyroby naśladowali; w głowach, na owalnéj blasze srebrnéj stary obrazek N. Panny i św. Antoniego, obok strzelba i pałasz ojcowski. Na stole papiery gospodarskie, regestra, rachunki, a wśród nich Goethe rozłożony na drugiéj części Fausta... W kąciku na półce pozostałe z uniwersytetu książki, których liczba niewielka obejść się jednak bez nowości dozwalała. Dobór tych ksiąg był surowy i staranny: Biblia, Homer, Plutarch, Tacyt i Liwiusz, Herodot, Szekspir, Goethe, Schiller, Kochanowski i Krasicki, Montaigne i Rej, Naśladowanie Chrystusa, Spowiedź św. Augustyna... otóż i wszystko, ale w tym szczupłym zbiorku jak wiele!... Aleksy czytał z upodobaniem pisarzy starożytnych i księgi pobożne, znajdując je krzepiącemi i dodającemi siły; nowa literatura, nawet Schiller, którego kochał, osłabiała go i niepokój rzucała mu w duszę. — Dlaczego w chrześcijaństwie i piśmie, które być powinno jego wyrazem, nie wyjmując nawet pisarzy duchownych, wszędzie raczéj niepewność, walka, smętek, rozpacz nawet się objawia, niżeli spokój, pogoda i wesele tych, którym krew Chrystusowa bramy nieba otwarła? Nie pojmował tego Aleksy, ale czuł, że gdy mu potrzeba było zaczerpnąć siły, uciekać się musiał do starożytnych, do pogan, lub do ksiąg świętych i Ojców Kościoła, gdy reszta namiętnością lub mętami po niéj pozostałemi zarażona, zamiast umacniać i uspokajać, jad i zakis wlewała w duszę. Na każdéj karcie, począwszy od nowéj ery, ludzie zapisali tylko dowody małéj i niepełnéj wiary swojéj, swéj walki z prawdą, swego żalu po wyrzeczeniu się ciała; wszędzie leżały obrazy niepocieszającego stanu duszy, wyznania słabości — nigdzie na nie lekarstwa. W literaturze starożytnéj jest w istocie jakaś powaga i pogoda, któréj dziwimy się u ludzi bez przyszłości, bez niebios, bez związku z duchami tych, co ich poprzedzili; widać w niéj stoicyzm szlachetny, męstwo i spokojny pogląd za grób i skon... w literaturze nowszéj, nawet obok głosów wiary i religijnego natchnienia, wyrywa się tęskna wątpliwość, kryjąca się na dnie serca. Ażeby jéj wpływu uniknąć, potrzeba jak Aleksy otworzyć Pismo święte, Ojców i pisarzy, co szaty i zaprzątnienia ziemskie zrzucili z siebie, odziewając się białą suknią wybranych bożych.
Nie sami niedowiarkowie i tak zwani nieprzyjaciele wiary szczepią w sercach niepokój i wątpliwość; są i księgi napozór pobożne, przez których słowa przebija się myśl skrępowana względy i zaprzątnieniami ziemskiemi; te więcéj może szkodzą, niż otwarte napaści, które odeprzéć jest łatwo.
Ale powróćmy do pokoju Aleksego... Julian oglądał go z zajęciem, chodził od pułki do stolika, przypatrywał się widokowi z okienka, a choć oprócz opisanych sprzętów mało co było więcéj, jedna sofa, krzeseł trochę, kilka sztychów na ścianach i parę wazonów... całość podobała mu się swoją prostotą i szczerością. Szczerością powiadam, bo są mieszkania nieszczere, kłamiące dostatek, udające wytworność, chwalące się fraszkami, jak gdyby kiedykolwiek usty czy uczynkiem oszukać można oczy ludzi! Aleśmy słabi, aleśmy próżni, ale się nam chce zawsze więcéj niż jest pokazać i dać się domyślać.
Aleksy wcale nie miał tego pragnienia śmiesznego, i nic u niego nie stało dla zwabienia oczu... kilka drobnych pamiątek z czasów dostatku, po dziadzie, po ojcu i babce, chowały się skryte jak świętości...
— A! jakże tu miło i ładnie — zawołał Julian wchodząc na próg i serdecznie witając przyjaciela.
— Nie tak przecie jak u ciebie: bardzo skromnie i ubogo...
— Ale nie wiem dlaczego czuć, że tu mieszka spokój i szczęście, gdy u mnie bogato a smutno... Tu-by się śpiewać chciało, u mnie zadumać.
— Dziękuję ci, ale się nie sil na pochwały, poczciwy towarzyszu — uśmiechając się odpowiedział Aleksy — bądź ze mną szczery, mów, co myślisz, nie sądź mnie drażliwym, bo nim nie jestem... Siadaj... a naprzód, patrz! co za upokorzenie dla mnie! mojego tytoniu zapalić nie możesz, zakaszlałbyś się śmiertelnie... muszę ci dać pozwolenie wypalenia własnego cygara...
— A ty ze mną? — spytał — dobywając cygarniczkę Julian.
— Nie! dziękuję... boję się do lepszych rzeczy, których używać nie mogę, nazwyczajać... Na co sobie robić nałóg i przykrość! Ja zapalę moję fajkę...
— Jak chcesz! — podając mu rękę zawołał Julian — jak chcesz, bylebyś mnie stąd nie wypędzał, Aleksy.. może ci przeszkadzam, czas kradnę, daruj, ale to doprawdy dobry uczynek, że mnie nie odpychasz... jest to rodzaj jałmużny, ja tak potrzebuję przyjaźni, powiernika i pociechy!
— Ja już obyłem się — odparł Aleksy — osamotnieniem mojém i nawykłem sam sobie wystarczać... W piérwszych chwilach, po gwarze miasta i z uścisków rówieśników naszych, ciężko i tęskno mi tu było jak w grobie; dziś pozbyłem się potrzeby wywnętrzania, nauczyłem radzić sam sobie, sam swoje opatrywać rany, i...
— I może ci to się śmieszném wydaje, żem ja tak jeszcze słabe i młode dziecię? — zapytał Julian.
— Nie... naprzód nie wszyscyśmy jednakowo stworzeni; powtóre potrzeba człowieka jest w nas natury koniecznością, obchodzenie się bez niego anomalią... tylko święci i męczennicy mogli być sami, bo żyli w Bogu i z Bogiem... ułomny człowiek musi potrzebować ludzi.
— Czem-że ty jesteś, kochany Aleksy, świętym czy męczennikiem? — zapytał wesoło Julek.
— Schwytałeś mnie za słowo... niestety! ani jedném ani drugiém się nie sądzę; przywykłem do samotności, bo inaczéj być nie mogło, lecz jak w pustyni potwory, tak w osamotnieniu mojém lęgną się dzikie widziadła... Muszę nieraz w zapasy chodzić z niemi... ale na to lekarstwem praca...
— Wielkie wyrzekłeś słowo... gdybyż praca, do któréj czujemy popęd, ale nieznośne, mechaniczne, głupie zajęcie...
— Zrozumiejmy się, Julianie; taka praca pociągająca, właściwa, miła nam, nie może się nazwać pracą, to zabawa, zajęcie, to jakaś funkcya, którą spełniamy z rozkoszą... a ta nienawistna właśnie, to piętno doli człowieka... to gorzkie owo lekarstwo. Tysiące ludzi słyszymy uskarżających się na rodzaj pracy, jakiego po nich wymagają okoliczności. Sybaryci! chcieliby pracy bez poświęcenia, chcieliby zabawki, którąby ochrzcić mogli nazwiskiem trudu... są to próżniacy.
— To wcale nowa teorya! Ale regestra! ale twoje gospodarstwo... to nieznośne!
— Nie powiem, żeby miłe być miało, ale cóż z tém zrobić? nie mam sobie przez dziadów zostawionych środków próżnowania i pracować muszę, dlatego, żeby braciom może oszczędzić potu i mozołów w przyszłości...
— Myślisz więc, że ja, co ci się tak swobodnym wydaję, jestem nim w istocie? To znowu tyś popełnił omyłkę... każdy z nas dźwiga jakieś brzemię; mnie interesa i obowiązki światowe tyle męczą, co ciebie gospodarstwo; wolałbym czytać, podróżować, marzyć, kochać i dumać w krześle szerokiém...
Rozśmieli się oba spoglądając sobie w oczy.
— Ale — dodał Julian żywo — nie wyłamując się z pod powszechnego, jak widzę, prawa, mogę przynajmniéj wymagać od losu, żeby mi tyle dał co starzy dramatycy swoim kochankom... jednego choćby powiernika i przyjaciela... Ulitował się nademną los, żeśmy się spotkali... musisz bywać w Karlinie, myśmy tak sami! musisz mi pozwolić zajrzéć do twego cichego pokoiku!
Aleksy oczy spuścił, podając dłoń przyjacielowi.
— Porozumiejmy się — rzekł poważnie — nie sądź, żebym ja mało ciebie i twą przyjaźń cenił; nie myśl, żeby mnie jakaś śmieszna duma szlachecka odpychała od ciebie, dlatego żeś ty panem a ja ubogim o kilku chłopkach rolnikiem; są ważniejsze powody, dla których nie śpieszyłem do ciebie, nieraz o tobie myśląc. Musiałem wprzódy obyć się ze stanem moim i wrosnąć w ten zagon, który uprawiać przeznaczeniem mojém; obawiałem się być wciągniony w sferę niewłaściwą. Chcę mojéj pracy być winien przyszłość, a nie plecom, stosunkom, łasce losu i ludzi; do celu idę wprost jak strzelił, bez żadnych szachrajstw i wykrętów.
— Zdaje mi się, że ja ci w tém nic nie przeszkodzę, mój Aleksy — odezwał się Julian — będę umiał szanować twoję pracę, ubóstwo, twój czas i niezawisłość... ale nie sądź, żeby jakaś chorobliwa czułość i potrzeba skarżenia się pędziła mnie ku tobie. Zdaleka patrząc na Karlin, na to stare zamczysko, na mury jego, słuchając o nas od ludzi, nie domyślasz się, ile rzetelnego cierpienia, ile boleści Bóg zesłał na tych wybranych i swobodnych ludzi... O! biedni i my jesteśmy! a powiem ci szczerze, w naszém kółku przed nikim ust otworzyć nie mogę i serca obnażyć... przywykliśmy, my panowie, jak wy nas nazywacie, powierzchownie brać wszystko i sądzić z pozoru; mamy współczucie dla wszystkich, ale dla nikogo rady; odpychamy, co tylko trąci obowiązkiem, co potrzebuje surowego zastanawiania, czego w żart obrócić nie można... Dlatego gdy który z nas zachoruje, musi lekarza szukać nie pomiędzy swemi, ale w ludziach, co równo cierpiąc, inném okiem patrzą na boleść, których usta nie zmazały się szyderstwem i nie nałożyły do żartu z całego świata... Prócz siostry, któréj nie ze wszystkiego zwierzyć się mogę, nie mam przyjaciela! — dokończył Julian — a cierpię często nad siły, gdy jedno może słowo uleczyćby mogło tę chorobę duszy.
— To jedno słowo téż tylko zawszebym ci powtarzał — odezwał się Aleksy — tém słowem jest wiara, przekonanie, że nie mamy tu ani czasu, ani prawa do szczęścia, ale plac próby i godzinę pracy... Nie upadajmy na duchu, a czy mniéj, czy więcéj przebolim, wartoż tak bardzo stękać?
Rozmowa byłaby się dłużéj zapewne pociągnęła między przyjaciołmi, gdyby jéj wcale niespodziewane wejście nowego gościa nie przerwało; Aleksy spojrzał na drzwi i zobaczywszy go, zmieszał się na chwilę; ale krótko trwało to wrażenie, pośpieszył i rękę mu podał z uszanowaniem i życzliwością... Julian choć tego nie zrozumiał, bo strój przybyłego nie tłómaczył mu wcale przyjęcia tak poufałego, wstał i ukłonem go powitał.
Była to postać tak osobliwa i dziwna, jakiéj nie łatwo napotkać; wpatrzywszy się w nią, odgadłeś zaraz, że dziwny zbieg okoliczności pchnął tego człowieka poza zwykłe drogi żywota i postawił go całkiem osobno, nie dając już podciągnąć pod żadną klasyfikacyę towarzyską. Strojem był to wieśniak prawie, twarzą pan jeszcze, obejściem i mową czémś pośredniém; stanu jego niepodobna się było domyślić.
Starzec to był siwy, ogromnego wzrostu, silnie zbudowany, krzepki, z ręką żylastą, ale piękną, postawy poważnéj, niemal dumnéj; długa broda biała spadała mu na piersi, głowę całkiem prawie miał obnażoną, brwi nadzwyczaj obfite i nastrzępione dziwacznie. Rysy jego szlachetne, niepospolitym odznaczały się wyrazem spokoju i jakiéjś wyższości, jak gdyby zerwawszy ze światem, ani się go już lękał, ani pragnął, ani dbał o niego; wyraz taki nadaje czasem upojenie tylko i starzec téż był jakby pijany swoją przeszłością. Marszczki grube na czole, spalone od słońca policzki, skóra stwardniała od powietrza, wiatru i słoty, nie dozwoliły jednak temu obliczu, któreby za wzór apostoła lub męczennika przystało, stać się pospolitém i powszedniém; wpośród stu innych zwracało ono oczy i uderzało pięknością swoją. Ubiór starca niczém go nie różnił od prostego wieśniaka lub zagrodowego budnika: na nogach miał łapcie lipowe, na barkach czystą sukmanę siwą, pas czerwony, a żylasta szyja opasana była rąbkiem zgrzebnéj czarnéj koszuli. U pasa w kaletce brzęczał nóż, krzesiwo, przetyczka, a tuż kwitła krótka fajeczka gliniana, z maleńkim drewnianym cybuszkiem. Wszedłszy, stary zmierzył okiem obu, zdawał się sobie coś przypominać spojrzawszy na Juliana, i wstrząsłszy rękę Aleksego obejrzał się szukając krzesła. Gospodarz podał mu je uprzejmie, gość usiadł, i nic nie mówiąc, jął się swéj fajki, którą powoli nakładać zaczął, poglądając po pokoju.
W ruchach jego najmniejszéj nie znać było niezgrabności, w twarzy najmniejszego zakłopotania; z dziwną obojętnością zaledwie przywitawszy się i zabrawszy miejsce, nałożył i zapalił fajkę, i siadłszy wygodnie począł puszczać kłęby sinego dymu, którego zdawał się być spragniony.
Julian nie spuszczał go z oka, sechł z ciekawości, co to za postać była, bo z pod sukmany przeglądał człowiek dobrego wychowania, ale spytać Aleksego nie śmiał.
Drabicki jakby się tego domyślił, rozpoczął rozmowę obracając się do starca.
— A co? hrabio Marcinie, skwarno dziś? skwarno?
— Djable pali — odparł stary — zmachałem się potężnie, nim do Żerbów doszedłem, ale mi z tém zdrowo...
— Piechotą?
— Piechotą! wiesz przecie, że koni nie mam, a przysiadać się na cudzym wózku nie lubię.
Karliński słuchał, uderzył go tytuł hrabiowski, łamał sobie głowę, ktoby to mógł być taki i nic nie przypominał, do czegoby się ta postać zastosować dała... Nie mogąc wytrzymać, Julian szepnął wreszcie gospodarzowi:
— Zaprezentuj mnie.
— Sąsiad mój i towarzysz uniwersytecki Julian Karliński — odezwał się Aleksy podchodząc z nim do starego; ten wstał trochę, szeroką dłoń wyciągnął i skroń powoli uchylił.
— Hrabia Marcin Junosza — odezwał się Aleksy.
Julian niewiele się z tego nauczył...
— Lubię młodzież, miło mi poznać pana — odezwał się hrabia — ha? nie słyszałeś może o mnie? Ojca twojego znałem dobrze... chorążyca? nieprawdaż?... Żonaty był z Teklą Hełmińską... Ha! ha! stare dzieje! razem byliśmy w Paryżu, we Florencyi, na brzegach Renu...
Julian wpatrywał się z coraz bardziéj natężoną ciekawością w tego siermięgowego starca, prawiącego mu o Paryżu i Florencyi; nie uszło to jego oka.
— Nie musiałeś chyba nic słyszéć o starym Junoszy, że się tak wpatrujesz we mnie?
— Przyznam się hrabiemu, że w istocie nazwisko to pierwszy raz spotykam...
— A! to ci się musi bardzo wydawać dziwacznie! Ale ba! pożywszy, zobaczysz niejedno dziwowisko podobne: pana w siermiędze i chłopa w aksamitach! Ludit in orbe Deus... Żyło się, żyło, kopę lat przerzuciło za siebie i doszło do chłopskiéj świty... nie z potrzeby, bobym może mógł jeszcze stroić się jak drudzy i okpiwać państwem, ale z dobréj woli...
Starzec puścił kłąb dymu, pochylił głowę i westchnął.
— Jużciżem winien, panie Karliński, tłumaczenie z mojéj świty i łapciów? Muszę ci więc cokolwiek o sobie powiedziéć, żebyś tak bardzo wielkich na mnie oczu nie robił. Znasz Perewerty? Jest to klucz, tysiąc dusz, o dziesięć mil stąd; dałem go córce mojéj w posagu!
— Pani Izydorowéj? — zawołał Karliński.
— Mojéj Marysi — uśmiechając się rzekł stary — i Marysia w koronkach i brylantach, a Junosza w siermiędze... poczciwe dziecko! chodzićby mi tak nie dało, gdyby nie moja wola i własna ochota... bo mi tak mospanie lepiéj. Dużo się, dużo przeżyło i przyszło do przekonania, że najlepsze życie jest życie najprostsze, najmniéj potrzeb, najwięcéj swobody, ludzi niewielu, nałogów żadnych, o ile możności... Za młodu kręciła mi się głowa jak innym, wziąłem po rodzicach kilka milionów, imię piękne, a temperament szalony; jak w wodę rzuciłem się w świat... było mnie pełno wszędzie, za granicą, w domu, przy wszystkich pięknych paniach naszych czasów, które dziś są zgrzybiałemi babami, przy stolikach gry, po najlepszych towarzystwach, gdzie tylko życia z nowéj beczki skosztować było można. Znudzony jednym napojem, składałem nie na siebie, ale na to czém gasiłem pragnienie, szedłem w drugą stronę, błądziłem, biłem się, męczyłem szalejąc i siwiejąc, aż przecie się opamiętałem. Doświadczenie mnie nauczyło, żeśmy wszyscy postrzeleni; zdaje się nam, że gdzieś może być lepiéj, inaczéj, że kolor sukni lub smak potrawy stanowi szczęście i spokój, a wszystko to fałsz wierutny... Ludzie, Boże odpuść, co do nogi z jednéj gliny ulepieni; życie wszędzie jednakowe, najbezpieczniéj tam, gdzie potrzeb najmniéj i najmniéj groźny upadek... Dobrowolnie wystawiłem się na próbę jak najprostszego życia po najwykwintniejszém, i tak mi z tém dobrze, że innego znać nie chcę... Mieszkam w chacie, w lesie, który sobie ekscypowałem; prosta baba jeść mi warzy, poluję, fajkę palę, odwykłem od wszystkiego, bez czego człowiek się obejść może, nawet od salonu, w którym większe pół życia strawiłem, i dalipan bardzo mi z tém dobrze...
Julian słuchał trochę zdziwiony, trochę niedowierzający.
— I nic-że to hrabiego nie kosztowało, nagle tak życie odmienić?
— Jakto nie kosztowało? — zawołał stary — ale od czegoż rozum? W pałacu byłbym się na śmierć zanudził; siły mnie opuszczały, głupie myśli zaczęły się snuć po głowie, o włos, żem się drugi raz nie ożenił... chorowałem, starzałem; a więc precz z szlafrokiem i puchem! do pracy! do niewygód! do znoju! Odżyłem, i nic mi życie nie cięży. Z początku... ciężko było: ciałko wydelikacone prosiło się do poduszek, zachciewało mi się to tego to owego, to włoskiéj czekolady, to angielskich sosów, to musztardy francuskiéj; wziąłem się na chleb i na wodę, na mleko i kluski; chwilę trwała przemiana natury, alem ją przerobił i kontent jestem bardzo.
— To nic, a za towarzystwem hrabia nie tęsknisz?
— Długo-by o tém gadać, ale wreszcie czemu nie mówić! Książek się nie wyrzekłem, córkę co dzień widuję, nie zaparłem się tego, com umiał i do czegom doszedł zbierając po świecie, jak to my wszyscy, wiadomostki, prawdeczki i fałsze... ale wierzaj mi, w zetknięciu z ludem jak w zbliżeniu do natury, zyskałem wiele, to mnie odświeżyło... Wiele więcéj zapewne wiemy, rozumiemy, domyślamy się od ludu, przez to samo, że u nas myśl panuje więcéj, w jednym kierunku duchowniejszym, ale... ogromne ale!... zerwaliśmy z naturą i społecznością żywą i zamknęliśmy się w szrankach ciasnych, w których z kilku danych sto tysięcy ludzi układa coraz odmienne kastety... nie spoglądamy w wiekuistą księgę świata, w żywą społeczność, w dzieła boże, nie czerpiemy z tradycyi; wszystkiego uczymy się z książek, książki z książek piszemy, z nich jesteśmy rozumni, z nich poczciwi, i z nich koniec końcem wyssawszy, co było, pijemy dziesiątą wodę po kisielu. Chrystus Pan i apostołowie nie byli to ludzie książkowi, a przecież świat odrodzili, i bądźcie pewni, że gdy nowa przyjdzie era, nie z bałamutnéj biblii Mormonów, nie z drukowanych teoryj, nie z traktatów filozoficznych, ale z żywego odrodzimy się słowa. Lud niéma nauki, ale patrzy, czuje, doświadcza i szczerze się spowiada z prawdziwego człowieczeństwa swego, gdy my po większéj części jesteśmy fałszywi papierowi ludzie. Dla nas cywilizowanych, często szorstkość obyczajów ludowych, naiwność języka, prostota myśli zdaje się pogardy godną, ale w tém wszystkiém więcéj przecież żywota i prawdy niż u nas... Przyjdzie czas, że dziewięćdziesiąt dziewiątą część ksiąg spalić będzie potrzeba, a tém co się zostanie, obchodzić...
Stary zamilkł.
— Musiałeś mnie, panie hrabio, osądzić za wielkiego zwolennika życia, którego noszę suknię na sobie i piętno na czole — rzekł Julian — ale omyliłeś się... nie mam siły być czém inném, ale widzę dobrze i jasno położenie moje...
— No! to przyjdziesz jak ja do siermięgi! — rzekł hrabia śmiejąc się. — Wierzcie mi, wierzcie mi, nic wam nie dodają fraszki, w które się barwicie; każda z nich owszem bierze z was cząstkę życia... i swobody...
Julian słuchał starca z takiém zajęciem, że nie powrócił do swego miejsca i stał przy nim zdumiony, chwytając wyrazy, które wychodziły z ust jego.
Junosza téż rozgadywał się z coraz większym zapałem i ochotą.
— No! ale powiedz-że no mi — odezwał się po chwili — więc mieszkacie w Karlinie? Ojciec umarł? a matka?
— Matka nasza poszła... poszła za mąż...
— Za kogo?
— Za pułkownika Delrio...
Stary się namarszczył.
— A prezes?
— Prezes żyje i zdrów...
— A stary ten dziwak Atanazy, którego kocham... choć-em go lat kilkanaście nie widział?
— Zawsze w swéj Szurze, z któréj nie wyjeżdża...
— Pójdę kiedyś piechotą do niego... Nie zmienił się?
— Nic a nic, jak go znamy... Ale jakże się stało, panie hrabio, że ja, którego pan znasz tak dobrze całą familię, nigdym nawet nazwiska jego nie słyszał?
Stary się rozśmiał hucznie...
— Zerwałem z waszym światem — odparł — a u was, moje dziecię, co z wozu padło, to i przepadło... dziś przyjaciele serdeczni, jutro nieznajomi... znacie się i kochacie tylko ze swym... Odsunąłem się i zostałem zapomniany... na cóżbym się wam przydał? Pokazać się w salonie nie mogę, bo roli lwa grać nie chcę; mało kto mnie zrozumie zresztą, a nabijać się nikomu nie myślę. Są już może dawniéj mi znajomi, co mnie i za umarłego mają i wieczne odpocznienie zmówili za mnie! Krótka i słaba pamięć ludzka! a wieleż to ja sam zapomniałem!...
Dano znać do herbaty; bosa dziewczynka wbiegła zarumieniona do pokoju i uciekła co najprędzéj wymówiwszy coś niezrozumiałego; nim się zebrali wyjść goście, sama pani Drabicka pokazała się w progu.
— Jak się mamunia miewa? — odezwał się hrabia...
— A i hrabia tu?
— Cóż to wasani dobrodziejka myślałaś, że moja siermięga progu przestąpić nie warta, czy co? albo-żem już taki stary, że mi się koło młodych ogrzewać nie godzi?... Przecież i w Godzinkach jest Abizail starego Dawida grzejąca!...
— Stary grzyb, a jeszcze licho wié co paple! — odezwała się ruszając ramionami pani Drabicka...
Stary poszedł przodem za gospodynią, nie zważając na jéj ofukiwania i prześladując ją to tém, to owém.
— Wiész, matuniu — rzekł — że gdybyśmy się pobrali...
— My z sobą? a toż co!
— Nie łatwoby nas kto oboje przegadał... skoro się zejdziemy, musimy się kłócić...
— A jakże nie mamy się kłócić — ofuknęła się pani Drabicka — kiedy pan mi syna bałamucisz...
— Ja? chyba go nawracam!
— Ślicznie! Ledwie się zejdziecie, jak zaczniecie filozofować... licho wié o czém... jego trzeba do hreczki namawiać, nie do tego, co mu i tak świta... niepotrzebnie.
— Alboż to Aleksy jeszcze zły gospodarz? — zawołał stary — jeszcze to matuni mało? chleb jest, nikomuście nie nie winni, a pocóż go zamęczać? Chłopcy dorosną, będą sobie pracować, a dziś choćbyście jakie tysiąc więcéj mieli w skrzyni, co wam z tego przyjdzie?
— Otóż patrz pan, czy nie bałamuci? — zakrzyknęła stara — biorę pana na świadka — rzekła odwracając się do Karlińskiego — namawia go do próżnowania.
— Nie do próżnowania, jéjmościuniu, nie, ale jak go zarzniesz tą pracą, co ci z tego przyjdzie? daj mu się i nagadać i zabawić i poczytać...
— Toż całe noce w książkach siedzi...
— Moja matuniu — przerwał Aleksy — o świcie jestem w polu...
— Gdyby nie ten stary bałamut, co na to łapcie włożył, żeby mu wolno było wszystko gadać, co zechce, jabym z Aleksego innego człowieka zrobiła...
— Niech sobie pani innego człowieka zrobi, kiedy się jéj podoba — zawołał hrabia — ale nie z Aleksego... już go dziś w kociołku przerabiać, pokrajawszy, zapóźno...
Sama stara w śmiech to jakoś obróciła... i tak rozmowa się przerwała; nalano herbatę, ale hrabia wyprosił sobie kwaśnego mleka i kieliszek starki, bo od herbaty był odwykł; i wesoło wcale rozpoczął się podwieczorek.

XV.

Wspomnieliśmy już, że Żerby, oprócz téj części, którą dziedziczyli Drabiccy, dzieliły się jeszcze na sześciu posiadaczy; było więc w nich sześć, niestety! dworków w niewielkiéj od siebie odległości rozłożonych, drzwiami ku głównéj obróconych drodze, których wejrzenia nie uszło, co tylko do starego dworu jechało, lub przechodziło, a nawet leciało... Drabiccy żyli ze wszystkiemi po sąsiedzku, a choć dzień nie upłynął, żeby tam czegoś w szkodzie nie zajęto, żeby się nie przewinili ludzie, nie było jakiegoś kwasu i trudności z jednym z kollokatorów, Aleksy umiał harmonię utrzymać, naprzód postępowaniem prawém i energiczném, potém łagodnością i wyrozumiałością w drobnostkach.
Do Żerbów, a zwłaszcza do starego dworu mało bardzo kto kiedy zawitał: Drabiccy gości nie zapraszali, krewnych prawie nie mieli w okolicy, stosunków nie szukali, żyli bardzo cicho; koczyk więc Karlińskiego, w biały dzień zmierzający do nich, wielkie zrobił na sąsiadach wrażenie.
Pan Mamert Butkiewicz, najbogatszy właściciel w Żerbach, bo miał tu aż piętnastu chłopów, dom żółto pomalowany i sposobił się skupić całe Żerby, na co sknerząc zbierał kapitalik, dopiéro mając się ożenić, gdy o ostatnią schedę tranzakcyę podpisze — stał właśnie w oknie, gdy koczyk przejeżdżał; otworzył oczy i usta, powiódł za nim wzrokiem, zażył tabaki i zawołał sam do siebie:
— Dalibóg do Drabickich!
Pan Jozafat Butkiewicz, rodzony brat jego, ale daleko odeń uboższy, żonaty z Pierzchowską i obarczony dziesięciorgiem dzieci, o których nieustannie mówił, niemal skarżąc się na to błogosławieństwo boże, — stał w bramie z fajką, widział powóz także, wyszedł aż na środek ulicy, choć był w kamizelce, dopatrzył, że zajechano do starego dworu i pobiegł co tchu do żony.
— Jéjmość, Anielciu — zawołał do bardzo otyłéj niewiasty, która śpiewając usypiała dziecię na rękach — a taż to, jak Boga kocham... do Drabickich ktoś koczem pojechał!
— Cicho! dziecko zasypia, a ten krzyczy!... no to co?
— Ale koczem...
— To któż taki?
— Czy samemu pójść, czy posłać się dowiedziéć Iwanka, ale Iwanek do karczmy pójdzie, a ja tak dawno u Drabickich nie byłem...
Nie wiem już, jak się skończyła rozmowa, bo pan Jozafat wyleciał z pokoju przepędzony przez żonę i zamyślony stanął w ganku... gdy przez płot tuż ujrzał szwagra swego, pana Pryscyana Prus-Pierzchowskiego, który wdrapawszy się na tyn, z niego obserwował obroty owego koczyka...
— Kto to pojechał? — zapytał pan Butkiewicz.
— Karliński młody...
— Do Drabickich?
— Do Drabickich...
— Cóż to ma znaczyć?
Pan Pryscyan nie raczył odpowiedziéć, z płotu zeskoczył i poszedł do swojego dworku, a pan Jozafat pozostał w głębokich rozmysłach. Splunął tylko spoglądając na szwagra i ruszył ramionami...
Obok mieszkający Teodor Prus-Pierzchowski, brat pani Butkiewiczowéj drugi i rodzony Pryscyana, był w stajni około koni, gdy mu się koczyk mignął, i nie powiem, żeby to zjawisko nie zrobiło na nim wrażenia.
— Po co do Drabickich? — począł argumentować powoli — po co? nie wiem. Tak jest — nie wiem; ale to wiem, że kiedy gość przyjeżdża rzadki, miły, dobywa się butelka z lochu i wychyla się zdrowie jego... Gdybym zaszedł do Drabickich!... Ale by się ogolić potrzeba... Wieczór... na wsi, możeby uszło i nieogolonemu... a butelka będzie pewnie.
W tém nos w nos spotkali się z Pryscyanem; — jakkolwiek rodzeni, nic a nic nie byli do siebie podobni. Teodor, szlachcic hreczkosiéj, lubił buteleczkę i zbierał grosiwo. Pryscyan stroił się, łożył na konie i bryczki, częściéj siedział w miasteczku niż na wsi pilnował gospodarstwa, śpiewał przy gitarze i udawał eleganta... palił nawet cygara. Pryscyan był już wystrojony i kroczył ulicą jakby do starego dworu...
— A to dokąd? — zapytał Teodor zatrzymując go.
— Na przechadzkę... — obojętnie odparł Pryscyan.
— Tere-fere! Kpij zdrów! Do Drabickich! Ktoś tam pojechał!
— Ale nie do Drabickich!
— Co ty mnie gadasz! pewnie ponczyk będzie...
— A tobie ponczyk w głowie! — zaśmiał się młodszy.
— Przyznaj się...
— Mówię ci, że idę na przechadzkę...
— No, to ruszaj z panem Bogiem...
Pryscyan uszedłszy kroków kilka, nie chcąc się wydać przed bratem, że idzie do starego dworu, udał się boczną ulicą, gdzie był dworek wdowy Butkiewiczowéj i Jacka Ultajskiego, dwóch nam jeszcze nieznanych obywateli w Żerbach zamieszkałych. Wdówka po panu Celestynie, bracie Jozafata, bezdzietna, niegdyś piękna wcale, ale niestety od lat dziesięciu podobno skończywszy trzydzieści, nie pożegnała na progu dojrzałości nadziei zamąż pójścia. Lat dwanaście starała się napróżno o męża, łapiąc z kolei sąsiadów i żadnego pochwycić nie mogąc; w ostatku szalenie, namiętnie, desperacko zakochała się w Pryscyanie Pierzchowskim, który właśnie około jéj dworku przechodził. Los chciał, że z wychowanką swą Madzią, mogącą miéć lat około dziewięciu, stała we wrotach, gdy się przy nich Pryscyan pokazał, i zatrzymała go impetycznie.
— Proszę pana, proszę pana! na chwilkę! tylko się coś spytam...
— Co pani każe! — rzekł grzecznie uchylając czapki przechodzący...
— Widział pan?...
— Co?
— Koczyk, który do starego dworu pojechał!
— Nie, nie uważałem...
— Kto to może być?
— Nie wiem...
— Nie wstąpi pan do mnie... — wdzięcząc się spytała dojrzała wdówka...
Pryscyan zawahał się, ale jakoś mu nie wypadało odmawiać; chciał brata zbić z tropu i zaszedł na chwilę do pani Celestynowéj, którą uszczęśliwił przybyciem swojém tak, że o koczyku nawet zapomniała... Już mieli z dziedzińczyka wchodzić do dworku i wdowa poczynała od westchnienia rozmowę sentymentalną, gdy ogromne:
— Za pozwoleniem! — ryknęło tubalnym głosem z za płotu.
Był to głos pana Jacka Ultajskiego, sąsiada pani Celestynowéj, u którego, jak-eśmy mówili, trzymał dzierżawę Aleksy. Pan Jacek dawniéj bywał ekonomem i rządcą, na tych funkcyach dorobił się kapitaliku, za który kupił schedę w Żerbach, sam na niéj w początku gospodarzył z żoną, ale z chłopami swemi do ładu przyjść nie mógł, źle mu jakoś rodziło i dzierżawą ją wypuścił. Była to zamaszysta figura, z wielkiemi wąsami, na codzień pokazująca się w kapocie, a w niedzielę w węgierce, zresztą, byleby go nie zaczepiano, niezły człowiek i mający pasyę zapraszania do siebie i zawiązywania stosunków. Pani Celestynowa podniosła głowę przestraszona, żeby jéj nie odebrano złapanego Pryscyana, pan Pierzchowki trochę się zmieszał pochwycony na gorącym uczynku grzecznostek dla niemłodéj wdowy, oboje zatrzymali się.
— Państwo wiecie, co się święci — rzekł Ultajski.
— A co?
— Wszak ci to jacyś wielcy goście pojechali do starego dworu... Kocz, cztery konie...
— No to cóż, sąsiedzie — odparł Pryscyan — niech zdrowi przyjmują.
— Nie pójdziemy zobaczyć, kto to taki?
— Ja nie — rzekł Pryscyan, nie chcąc się przyznać do ciekawości.
— Ja mam trochę interesiku do mego posesora, to się może powlokę... — odstępując od płotu, rzekł Ultajski — do widzenia!
I okiem szyderskiém zmierzył eleganta, wolnym krokiem postępującego ku dworkowi pani Celestynowéj.
— Patrzajcie! — mruknął do siebie — złowiła go! no! no! tegom się nie spodziewał, baba starsza od mojéj. Bezdzietna, ale różnie ludzie o wychowance jéj gadają... nie wiadomo, skąd się to wzięło, cząstka licha! długów dosyć. Trzeba Pryscyana ostrzedz, mógłby sobie lepszą partyę znaléźć...
Tak więc w całych Żerbach widok koczyka Karlińskiego zrobił niepospolitą sensacyę; nie uszedł on niczyich oczów i wszyscy sposobili się pod różnemi pozorami zajrzéć do starego dworu, aby się osobiście przekonać, kto był ten gość i po co przyjechał do Drabickich.
Aleksy, Julian i stary hrabia siedzieli, niczego się nie spodziewając, przy herbacie, gdy w ganku Kurta stary począł naszczekiwać. Pani Drabicka dobrze znała głos jego, bo Kurta na każdego szczekał inaczéj: na żydów napadał z ogromnym wrzaskiem, dziadów odpędzał ujadaniem zapalczywém, znajomszych zaś oznajmywał kilką, jakby z obowiązku tylko wyrywającemi mu się wykrzyknikami. Nie ruszył się nawet z ganku, i parę razy odezwawszy się, ucichł; pani Drabicka wyjrzała oknem i poznała pana Mamerta Butkiewicza, który włożywszy na się starą kurtkę zrobioną z granatowego fraka, kroczył wprost do dworu; zobaczył go także Aleksy i trzeba wyznać, że na ten raz niebardzo był rad gościowi; ale cóż z nim miał począć?
Śmieszna postać pana Butkiewicza, w szaraczkowych hajdawerach, w spencerze granatowym, z laską sękatą w ręku, w ryżéj peruczce na głowie, z twarzyczką pokrzywioną i małemi kolącemi oczkami, już się wsunęła do pokoju, z powagą i dumą witając gospodynię, lisiém wejrzeniem obejmując gości. Wszyscy się ruszyli witać, stary tylko hrabia nie wstał od swojéj misy słodkiego mleka. Julian musiał się od śmiechu wstrzymać, bo nie chciał nikogo obrazić; ale ta karykatura niesłychanie mu się wydała pocieszną; spojrzeli na siebie z Aleksym znacząco.
— Dużo masz takiego kalibru sąsiadów? — zapytał Julian pocichu.
— Tylko sześciu — odpowiedział Aleksy — nie wątpię, że ci się wszyscy zaprezentują, twój koczyk ich tu sprowadzi, ciekawi są, kto do nas mógł zajechać, bo u nas nikt zwykle nie bywa... zobaczysz...
— Sąsiedztwo nie ciekawe! — rzekł sobie Julian w duchu — biedny Aleksy!
Tymczasem pan Butkiewicz, równie dumny jak skąpy, przywitawszy się z gospodynią i z podełba obejrzawszy przytomnych, zasiadł, rozpierając się w krześle na pierwszém miejscu, najdziwniejszemi minami usiłując sobie nadać powagę, któréj nie miał ani w charakterze, ani w powierzchowności; rozmowa już się kleić poczynała, a pani Drabicka szanując piętnastu chłopów sąsiada, dosyć go przyjmowała grzecznie, gdy Kurta drugi raz w ganku naszczekiwać zaczął.
— A to skaranie boże! — mruknęła pani Drabicka — znowu ktoś.
Był to wystrojony w granatową węgierkę pan Jacek Ultajski, niby to z interesem, ale w istocie tylko z ciekawością i myślą tajemną zaproszenia gościa, gdyby można do siebie na wieczerzę. Tego znowu, jako jurisdatora, przyjąć było potrzeba uśmiechem. Julian spojrzał na Aleksego, ruszyli ramionami; ledwie usta otworzył pan Jacek, pochodzenie swe zdradził i zdawało się nawet Karlińskiemu, że go już gdzieś widział, i nie mylił się, bo ostatnia służba Ultajskiego była w kluczu Karlińskim... Gdyby był wiedział, że spotka się z Julianem, nie takby z interesem śpieszył; ale wszedłszy, siedziéć już musiał, odstąpiwszy tylko projektu wieczerzy.
Tylko co się porozsiadali wszyscy, dając miejsce panu Jackowi od żony swéj komplement prawiącemu gospodyni, gdy Kurta zahaukał jeszcze... pani Drabicka nie wytrzymawszy już, półgłosem odezwała się — ze skaraniem bożém.
Na progu uśmiechała się mała, niepoczesna, głupawa figurka ojca dziesięciorga dzieci i męża Anieli z Pierzchowskich Butkiewiczowéj, pana Jozafata, który w płóciennym surduciku, mimo wiadomości żony, wyrwał się do starego dworu, zobaczyć, co się tam dzieje. Zobaczywszy brata Mamerto, pan Jozafat zmieszał się, gorzéj jeszcze skłopotała go przytomność Ultajskiego, z którym był, z powodu żony, w najgorszych stosunkach, tak, że się odgrażali, wzajemnie omijając, kijami dać sobie przy pierwszéj zręczności. Obchodząc więc Ultajskiego, w kątku usiadł ledwie pan Butkiewicz, gdy tuż za nim wpadł raźniéj od wszystkich, może najśmieszniejszy z nich, pan Pryscyan Prus-Pierzchowski, który z objęć swéj wdowy się wyrwał, przyrzekając zdać jéj sprawę wieczorem ze swych odwiedzin. Ten był tak nieoszacowany ze swą elegancyą pozawczorajszą i miną karykatury Daumiera, tak pewien siebie i wyższości swéj nad sąsiadów, że Julian, którego przybywający zaczynali już męczyć, rozdobruchał się na widok jego...
Pryscyan miał włosy rudawe, długie, spadające na barki i przedzielone na czole z symetrycznością, zdradzającą pomoc życzliwéj jakiéjś rączki, wąsik wymuskany, podbródek obfity, szarawary w kraty, jakie tylko na kołdrach widziéć się dają, kamizelkę podobnąż à l’anglaise i surducik niewiele dłuższy od spencera pana Mamerta. Dodajmy do tego czapkę z kutasem i dewizki zwieszone na żołądek, a będziemy mieli lekki rys człowieka, który tak gorącą miłość potrafił wzbudzić w pani Celestynowéj.
Do kompletu sąsiadów brakło już tylko pani Celestynowéj saméj, która mimo gorącéj chęci wyśledzenia, co się w starym dworze działo, cała zajęta Pryscyanem i wieczorną jego obiecaną wizytą, kładła pasyans, usiłując wybadać losy i odgadnąć swą przyszłość; i pana Teodora, wstrzymanego nieprzewidzianym wypadkiem, bo gość jakiś najechał w chwili, gdy już wdziewał surdut i zabierał się do Drabickich.
Dostateczna to jednak była dla Juliana próbka świata, w którym żył przyjaciel jego Drabicki, i jakkolwiek młody Karliński usposobionym był wszystko widziéć z dobréj strony, jakkolwiek oryginalne to towarzystwo po wysznurowanych postaciach, które u siebie spotykał, odznaczało się przynajmniéj niekłamaną powierzchownością, wybitną, przy najlepszych chęciach, trudno tu było znaléźć co, prócz śmieszności i niesmaku.
Pani Drabicka wcale się nie kryła już z nieukontentowaniem, jakie w niéj to najście sąsiadów wzbudzało; mruczała pół-głosem:
— Licho ich tu naniosło — i zapytana, odpowiadała wcale nie przymuszając się do grzeczności.
Hrabia tymczasem kończył swoję misę mleka w milczeniu, poglądając szydersko na gości; Pryscyan odważnie zbliżył się do Juliana i Aleksego, czując się godnym Karlińskiego i usiłując mu dać wielkie o sobie wyobrażenie minami, które wyrabiał. Pan Mamert nadęty obserwował, pan Jozafat siedział w kącie, pragnąc się tylko wymknąć co prędzéj, a Jacek Ultajski dla zajęcia kręcił wąsy, nie wiedząc, do kogo się zwrócić.
Rozmowa iść nie mogła, ten i ów bąknął słówko, które nie podniesione padało na ziemię.
Julian nie dając po sobie poznać, ciekawie się przypatrywał towarzystwu, które pierwszy raz widział zbliska; — i widząc, że był zarówno przedmiotem ciekawości, pocichu wyniósł się, pożegnawszy panią Drabickę...
Aleksy przeprowadził go na ganek.
— A co? — zapytał ze smutnym uśmiechem — czy moi sąsiedzi i współtowarzysze doli nie warci twoich lalek wysznurowanych, na których narzekasz, Julianie.
Ambo meliores — odparł Karliński — ale tu przynajmniéj jest charakter i każdy nosi napisane na czole, skąd wyszedł i dokąd zmierza.
— A! gdybyś pożył z niemi! kto wié, czyby ci ten charakter nie dokuczył, czybyś i tu nie znalazł komedyi odegrywanéj z pozorną szczerotą... a w dodatku tyle gburowstwa! tyle dumy!
— Wszędzie ludzie ludźmi — zawołał Julian — ale z dzisiejszych twych gości trudno sądzić o społeczeństwie, którego część przedstawiają, i... zdaje mi się, że Żerby muszą być wyjątkowo kolonią oryginałów.
— Powiedz karykatur!
— Do widzenia w Karlinie!
Aleksy nic nie odpowiedział.
— Powtarzam, do widzenia w Karlinie — rzekł Julian — nieprawda? przyjedziesz do mnie... Bez ceremonii, jak do brata, będziemy sami... w Karlinie nie mam tak bliskich sąsiadów... słowo, kochany Aleksy?
— Słowo, kiedy każesz, ale pamiętaj, żebym ja tam nie wyglądał u ciebie jak u mnie ci panowie... do widzenia.
Julian skoczył do powozu i koczyk znikł z oczu ciekawych, które nań przez wszystkie okna bawialnego pokoju poglądały.

XVI.

Chociaż prezes, zmiękczony przez Juliana i Annę, wyjazdem swoim upoważnił niejako panią pułkownikową do pozostania na jakiś czas w Karlinie, obawiał się jednak, żeby powoli pan Delrio tam nie zamieszkał i parę dni przeczekawszy, przyjechał znowu. Oboje pułkownikowstwo byli tu jeszcze, ale sama znacznie już pozdrowiała, Greber powrócił do swoich miejskich pacyentów, życie zaczynało się tak jakoś układać, jakby goście ci na dłużéj pozostać chcieli. Prezes dostrzegł tego na wstępie, zmarszczył się, widząc, że pułkownik trochę rolę gospodarza przybiera i bez ceremonii zdziwił się, że tu ich zastał jeszcze.
— A! państwo tu dotąd! — zawołał na wstępie — bardzo mnie to smuci, widzę w tém dowód, że się zdrowie pani pułkownikowéj nie poprawiło.
— Owszem — rzekł, chcąc nadrobić fantazyą pułkownik — dosyć zdrowa, ale ją dzieci wstrzymały.
Przycisnął na dzieciach, w nich widząc prawo pozostawania w Karlinie; prezes zrazu nic nie odpowiedział, skłonił głowę i rozkazał tylko znosić rzeczy swoje...
— Wybornie — dodał — żem tu państwa zastał; znudziłem się sam jeden w domu, w kupce istotnie lepiéj i weseléj nam będzie.
— Stryj zabawi u nas? — zapytał ochoczo Julian, całując go.
— Zabawię, zabawię, zatęskniłem za wami; jakże się ma Anna? Anusia wbiegła właśnie na te słowa.
— Dzień dobry, stryjaszku... dzień dobry... jakżeś łaskaw, że o nas nie zapominasz...
— Muszę ja o was pamiętać, kiedy wy o mnie nie chcecie; do Zagórza was zwabić trudno, tybyś się nieustannie o Emila niepokoiła, a więc ja tu posiedzę i trochę się wami nacieszę...
Pułkownik dosłyszawszy tych wyrazów, uczuł, że były do niego i żony wymierzone i niezręcznie bardzo, zaraz się wyrwał do niéj z doniesieniem. Pani Delrio trochę była do tego przygotowana; nie zdziwiło ją wcale ani przybycie prezesa, ani zamiar pozostania w Karlinie.
— Więc my wyjedziemy jutro — odezwała się do męża.
— Dlaczego, cher ange? a gdybyśmy właśnie na przekór temu staremu galantowi pozostali? ot toby dopiéro był figiel przedziwny. Jużciż nas wypędzićby nie śmiał, i dzieci-by mu na to nie pozwoliły....
— Zostałabym zapewne, gdyby mi się tak podobało — odparła pułkownikowa — alebym to przepłaciła mojém zdrowiem, Wiktorze... ja nie mam sił na taką nieustanną walkę...
Delrio ruszył ramionami i podał, nie sprzeczając się, rękę żonie, która na spotkanie prezesa wyszła do salonu.
Jakkolwiek się nienawidzili i z uczucia swego, aż nadto widocznego w czynnościach, spowiadać nie potrzebowali, prezes i pułkownikowa, jak ludzie dobrze wychowani i przywykli zachowywać się przedewszystkiém przyzwoicie, nie okazywali po sobie niechęci wzajemnéj; owszem, obsypywali się grzecznościami, zastępującemi niedostatek przychylności, monetą powszednią, która dla ogółu często miała inne, dla interesowanych tylko znaczenie uszczypliwe i przykre. Prezes naprzykład dobierał zawsze z pułkownikiem i jego żoną przedmiotów rozmowy, najboleśniéj ich dotykających, upokarzał ich wspomnieniami swéj rodziny, przymówkami do ich wieku, drażnił uczucie macierzyńskie, odmawiając mu prawa czuwania i kierowania dziećmi i t. p.
Ale pomimo to usposobienie, wchodzącą pułkownikową powitał z nadskakującą grzecznością, z uśmiechem galanta staréj szkoły, z komplementami stereotypowanemi na podobne okoliczności. Pułkownikowa choć bardzo przyzwoita, panować tak nad sobą nie umiała i była nieco zimną, pułkownik zakłopotany tak, że dowcipkować i żartować nie czuł w sobie ochoty.
Dzieci starały się tylko zbliżyć ku sobie istoty na wieki rozdzielone niechęcią niepokonaną, a Anna każde ostre słowo chwytała po drodze, by je dodatkiem jakimś osłodzić i przytępić. Pomimo to, towarzystwo karlińskie, ilekroć całe zebrać się musiało w salonie, sztywne było, zimne, niespokojne i zdawało się tylko wyglądać chwili oswobodzenia i rozejścia — wszystkim, nie wyjmując prezesa, trudno tak wyżyć było... długo; wszyscy rozchodzili się zmęczeni, rozgniewani w duszy, z przekleństwem lub łzą boleści przytrzymywaną, by jéj wraże oko nie postrzegło.
Jeśli kogo, to Annę i Juliana bolał najsrożéj ten stan rzeczy; nigdy sobie nie powiedzieli, jak na tém cierpieli, ale wejrzenie często dawało im poznać, co się działo w duszy. Anna, któréj całe życie było poświęceniem bez granic, posłannictwo swe anioła pokoju, pociechy i miłosierdzia przyjąwszy z zapałem męczennicy, mniéj już każde drobne, pojedyńcze uczuwała zadraśnięcie, gdy Julian słabszy, bardziéj ceniący spokój, gryzł się niém niewymownie, zmuszony w głębi serca taić to, czego doznawał. I czoło jego osłaniały téż chmury, a siostra często go znajdowała bezsilnym, z oczyma zwilżonemi, siedzącym jak posąg zamyślenia na grobowcu Medyceuszów. Ciągłe wpatrywanie się w Emila, którego stan zatruwał Julianowi prawie każdą życia godzinę; uczucie niepokoju, rodzące się z tych niechęci codziennych, wlewało w jego duszę tęsknotę i smutek, któréj nic rozerwać nie mogło. Uboczna téż może jeszcze jedna przyczyna usposabiała go także do tego smutku, który prezesa codzień czynił oń troskliwszym.
Opisując mieszkańców Karlina, nie wspomnieliśmy jeszcze o jednéj zamieszkującéj tu istocie, która na oko niewiele zajmując miejsca, ważną przecie w życiu codzienném Anny i Juliana odgrywała rolę... W roku urodzenia Anny trafiło się, że na jednym z folwarków Karlina gospodarujący ekonom ożenił się był z garderobianą pani chorążycowéj; małżeństwo trwało krótko bardzo, i dając życie córce, biedna kobieta sama je utraciła. Wkrótce potém mąż, który szalenie był przywiązany do niéj, sierotę odumarł. Państwo Karlińscy z politowania wzięli dziecię do dworu i zajęli się jego wychowaniem; nie myśleli wcale wysilać się na nie i poczęli jak zwykle z wychowankami tego rodzaju, które muszą w dzieciństwie znosić dziwactwa sług wszystkich, dopóki same na niezawiślejszą służbę nie wyjdą. I byłaby się może mała Apolonia sponiewierała, gdyby zawczasu nadzwyczajna żywość, dowcip, ładna twarzyczka i niesłychana łagodność charakteru nie uczyniły ją ulubienicą pani i pana. Bawiono się śliczną Polą (bo tak ją przez skrócenie zwano), dozwalano jéj bawić się z Anną; Anusia przywiązała się do niéj całą duszą i z garderoby przeszła sierotka do pokoju, a gdy przyszedł czas wychowania i nauki dla córki domu, Pola pozostając z nią razem, równie staranną odebrała edukacyę i tyle co ona, może więcéj, potrafiła z niéj korzystać.
Wprawdzie pokilkakroć robiono sobie uwagi, że dla ubożuchnéj i tak poziomego pochodzenia panienki, świetne talenta i nauki wyższe niekoniecznie były stosowne i nietylko w przyszłości nie będą pomocne, ale los jéj skrzywić mogą; lecz gdy Pola chciwie chwytała wszystko, nadzwyczajną będąc obdarzona zdolnością, gdy Annie trudniéj co dzień rozstać się z nią było, gdy wreszcie powiedziano sobie, że zostawszy guwernantką, byt niezależny wypracować może — Pola pozostała z Anusią i wyszła na prawdziwie zachwycającą dzieweczkę, z któréj twarzy, obejścia, mowy, jużby nikt pochodzenia nie mógł się domyślić.
Natura téż szczodrą była dla tego dziecięcia, któremu los zabrał razem prawie ojca, matkę i przyszłość. W swoim rodzaju była to urocza istota. Malutka, zręczna, jak laleczka, zwinna, wesoła, z włosami jasno-blond złotego koloru, z ślicznemi niebieskiemi łzawemi oczkami, z okrągłą, świeżą i ożywioną twarzyczką, Pola zachwycała każdego, kto spojrzał na nią. Dowcipna, często nawet trochę złośliwa, ale pomimo to najlepszego i namiętnego serca, w wejrzeniu, ruchu, mowie, uśmiechu zdradzała się z rozdrażnioném uczuciem, które tylko szukało przedmiotu, by wybuchnąć nieugaszoném płomieniem. Twarzyczka jéj nie miała nic arystokratycznego, ale to był typ czysto słowiański w jednym ze swych najwdzięczniejszych objawów: oczy mówiące do duszy, zawsze prawie łez pełne nawet przy uśmiechu, usta najprześliczniéj wygięte, różowe, jak dwa listki kwiatu i trochę podniesione namiętnie; nosek kształtny, odrobineczkę zadarty, owal okrągławy, ale przedziwnéj linii, przypominającéj twarze aniołków i dzieci... a przytém nóżka, rączka, kibić, warkocz, wszystko tak harmonijnie piękne, tak wypełniające całość, że przy niéj gasły i piękniejsze, a nie tak szczęśliwie obdarzone panie. Przy téj powierzchowności tak wdzięcznéj, ileż znowu dodających jéj uroku przymiotów! jaka dobroć serca niczém się nie umiejąca hamować i wybuchająca naiwnie, ile żaru w duszy, ile zapału, dowcipu, jak dziwnie spleciona melancholia i wesele! Wrażliwa, jak listek mimozy, z niczém się nie taiła, kochała gwałtownie, nienawidziła śmiertelnie; każdą myśl i uczucie objawiała mimo wiedzy swéj z całą szczerotą poczciwą, do któréj się czuła jakby ślubem obowiązaną. Nie kryjąc swojego pochodzenia, dziecię ludu, chlubiła się niemal z sieroctwa i urodzenia w ubóstwie, może za często, może za dumnie nawet wspominała o tém przy każdéj podanéj zręczności. Na pierwszy rzut oka, jéj żywość, dojmujący dowcipek, który rzadko poszanował kogo, złośliwe często przekąsy, czyniły ją straszną, gdy tymczasem pod uśmiechem jéj szyderskim, pod namiętną tą ironią kryło się serce złote... I umysł mu odpowiadał. Pola nic przez pół i na chłodno czynić nie umiejąc, uczyła się z gorączką i pragnieniem wiadomości, połykała książki, sięgała poza granice kobietom zakreślone, z chciwością niejednego ukąsiła zakazanego owocu; i płomieniem, który objął jéj główkę, gorzéj jeszcze rozpaliła niespokojne swe serce. Oprócz tego, nadzwyczajnym do muzyki obdarzona talentem, mając zręczność w nim się wydoskonalić, doszła do znakomitéj na fortepianie biegłości, a z ksiąg teoretycznych wyuczyła się muzyki daleko więcéj, niż jéj pospolici amatorowie umiéć zwykli.
Pola była nieodstępną Anny towarzyszką; oddawna czas był pójść na chleb własny i na przyszłość pracować; trafiały się jéj świetne bardzo miejsca, ale dwie przyjaciółki rozstać się nie mogły i Pola ochotnie poświęcała się téj, która ją uczyniła, czém była. Jedna téż, powiedziéć można, dopełniała drugą, jedna drugą podtrzymywała; coby poradziła Anna zostawiona sama sobie? gdzieby Poli lepiéj być mogło, jak tu, gdzie prawie rodzicielski dom znalazła? Żywość sieroty, jéj udane, czy prawdziwe, naturalne, czy gorączkowe wesele, wstrzymywało Annę od smutku i melancholii, w którą łatwo wpaść mogła. Obie były piękne, obie ponętne, ale jak wielka była różnica ich wdzięku, tak wielka różność charakterów. W Poli drgało życie świeżo z łona ludu wytrysłe; w Annie skupiły się wszystkie cnoty przeszłości, odziane szatą ideału i obleczone tęsknotą. Dla Anny świat był żelaznemi drzwiami obowiązków zaparty; przywykła do poświęceń, nie rachowała już i oddała się cała na ofiarę rodzinie. Pola, choć chętnie zapiérała się przyszłości, wzdychała do wszystkiego, co ułudna obiecuje młodość, a czego całe nie dotrzyma życie; pragnęła uczucia, walki, boju, dramatu i rwała się z tego kółka, w jakiém była zamknięta, całą siłą namiętności, niepohamowanych nawet modlitwą i chłodną atmosferą otaczającą.
Wspomnieliśmy już w rozmowie Juliana z Aleksym, że młody Karliński całe życie za takim właśnie ideałem kobiety się upędzał, jaki tu traf postawił u jego boku. Natura wszędzie dopełniająca się kontrastami, zrodziła w nim pragnienie czegoś, jak najmniéj arystokratycznego, a pełnego siły i drgającego żywotem... dla niego Pola była istotą jego marzéń...
Wyjeżdżając do miasta dla skończenia nauk, rzucił ją Julian dzieckiem prawie; powróciwszy, znalazł do niepoznania wypięknioną, dojrzałą, ponętną — i... a!... trzebaż dopowiedziéć, że się w niéj szalenie zakochał! Domyślicie się tego bardzo łatwo — inaczéj być nie mogło; ale Julian był człowiekiem uczciwym i pierwsze drgnienie serca wstrzymał dłonią, zastanawiając się nad jego skutkami. Nie pomyślał nawet, by podle uwieść biedne dziewczę, które z naiwnością dziecięcia nastręczało się same, szukało niebezpieczeństwa, goniło za niém... wiedział, że ożenienie było dlań niepodobieństwem; cała rodzina byłaby wszelkich możliwych użyła środków, aby mu je utrudnić, by je niepodobném uczynić; postanowił zwyciężyć się, pokonać i rozczarować.
Ale miłość, to uczucie niepojęte, nie rządzi się żadném prawem stałém, niéma nań przepisanych leków. Co jednę zabija, to drugą żywi, często sama walka z nią wyrabia w niéj siły nowe... Julian zmuszony widziéć ją codzień, żyć obok niéj i wytrzymywać napady Poli, która kochała go nie wiedząc, co się z nią działo i paliła słowy, wejrzeniem, westchnieniami, — przyszedł do tego stopnia namiętności, który graniczy z szałem i rozpaczą... Pola nie wiedziała sama, jakiéj natury było uczucie jéj dla Juliana, nie zaglądała w głąb’ serca swego, a jeśli kiedy przeleciało jéj przez myśl, że to miłość być mogła, ledwie nie radowała się pożądanemu gościowi, który jéj upragnione łzy, męczarnie i cały świat nowy, choć świat boleści przynosił. Nieraz śmiejąc się z siebie, z bijącém sercem pytała się — coby to było? i wśród uśmiechu łzy potoczyły się po twarzyczce rumianéj...
— Trochę pokochać i umrzéć! — mówiła w sobie — alboż nie dosyć? Z czegoż się składa życie, jeśli nie z łez i miłości? Nie jest-że to szczęście być tak nieszczęśliwą, i wypić kielich żywota cały w jednéj kropli trucizny, i położyć się w białéj trumience, z wiankiem na skroni na wiekuisty spoczynek? czegoż więcéj spodziewać się mogę?
Tak czasem w chwilach samotnéj tęsknoty marzyło dziewczę, i choć nie było pewne ani swojego uczucia, ani miłości Juliana, który nadzwyczaj zimno się z nią obchodził, ledwie nie więcéj obawiało się spokojnego, długiego żywota pospolitych skorupiaków, niż boleści i szczęścia, jakie chwila burzliwéj miłości dać jéj miała. O szalona była Pola! szalona!

Anna, w prostocie ducha, chłodniejsza od swéj towarzyszki, ani się domyślała jéj uczuć, ani je przypuścić mogła — śmiała się z niéj, jak z roztrzepanéj głowy, czasem uśmierzyć starała się wybuchy jéj dowcipu, wesela lub smutku, ale nie widziała w tém żadnego niebezpieczeństwa. W niéj téż serce zawczasu dojrzalsze, szczelniéj zamknięte, oczyszczone z ziemskich namiętnych zachceń i pożądań, spało błogim snem dziecięcia w kolebce... Była kobietą, ale skarby miłości, w jakie je Bóg uposażył, oddała całe rodzinie, i jak siostra miłosierdzia służyła tylko drugim, nie pomnąc na siebie. Miłość zdawała się jéj dzieciństwem, igraszką, czemś zbyt ziemskiém i poziomem, żeby na nią skarby duszy i serca szafować przystało... Polę, mówiącą o niéj z zapałem strofowała, jak dziecię za łażenie po drzewach, nie widząc winy w swawoli, ale przeczuwając w niéj niebezpieczeństwo.

XVII.

Proszę sobie wystawić wśród tego towarzystwa, jakie się znajdowało w Karlinie, obojga pułkownikowstwa, prezesa, Juliana, Anny i Poli, rozmawiających w salonie i upatrujących chwili, w któréj przystojnie rozejść się będzie można... wpadającego obcego zupełnie, z innego świata człowieka, znanego nam Aleksego.
Nieśmiały, choć energiczny, skromny, choć nie czuł się niższym moralnie od nikogo, bo surowo pełnił życia powinność, Drabicki nie miał najmniejszéj ogłady, nie znał form towarzyskich, i gdy mu przyszło oddać Julianowi jego odwiedziny w Karlinie, nie wiedział zrazu ani jaką obrać do tego godzinę, ani jak się tam ubrać, ani co począć raz przyjechawszy. Z Julianem samym łatwiéj mu było daleko, ale to, co go otaczało, ten inny świat nieznany, ci ludzie mówiący obcym językiem, w odmiennych zrośli obyczajach... przerażali go niesłychanie. Nie chciał walki, obawiał się śmieszności, przeczuwał upokorzenie i gdy wszedłszy do salonu znalazł się w tak liczném gronie nieznajomych, zaczerwienił się, pobladł, zmieszał, błagalne rzucając wejrzenie na Juliana. Szczęściem Julian znajdował się właśnie w salonie.
Aleksy, powiedzmy szczerze, piękny, gdy się uganiał w sukmanie, na dzikim koniu, wśród pól i lasów, lub, gdy zadumany powtarzał na staréj mogile wiersze starego ślepca greckiego — ubrany we frak źle uszyty, w odzienie bez smaku i starania sprawione, ledwie nie był śmiesznym wpośród ludzi, którzy ściśle pilnowali się mody, których oczy przywykły do jéj wymagań, a najmniejsza nieforemność razić je musiała. Dodajmy nieszykowność postawy człowieka, który się czuł nie na swojém miejscu i celem wejrzeń ciekawych tylu nieznajomych osób, a wytłómaczymy sobie, dlaczego znowu i Annie i prezesowi nawet, Aleksy wydał się bardzo niepocześnie i niedźwiedziowato.
Julian pośpieszył go przedstawić pułkownikowéj, prezesowi i ojczymowi, Anna przypomniała mu się z uprzejmością, którą starała się zbliżyć do siebie dzikiego przybysza, i Aleksy usiadł, a raczéj upadł na krzesło, nie mogąc jeszcze rozeznać w tym tłumie nikogo.
Julian chciał, oszczędzając mu przykrości i zakłopotania widocznego, zabrać go z sobą do swego pokoju, ale Anna, która ciekawą była poznać przyjaciela brata, tak bardzo przezeń zachwalonego, ciekawa Pola, która nań ze współczuciem już patrzała, potrosze prezes rad obcemu, mogącemu przerwać jego rozmowę z pułkownikiem, nie dozwolili na to. Pułkownikowa tylko pod pozorem bólu głowy usunęła się zaraz do swoich pokojów, a reszta towarzystwa pozostała.
Po chwili téż ochłonął Aleksy, serce mu bić przestało i rozmowa, próbując różnych przedmiotów, poczęła się wiązać powoli, choć gość mało brał w niéj udziału.
Pierwszą rzeczą, która uderzyła oczy zdumionego Drabickiego, były dwie panienki siedzące obok siebie, a tak dziwnie dobrane pięknością, by wdzięk jednéj dodawał drugiéj zajęcia i blasku. Idealna Anna ze swą powagą, Pola ze swoją trzpiotowatością wesołą, zarówno go zajęły, jako dwa objawy piękna, nieznane mu a zachwycające. Jeśli komu, to kobietom w atmosferze bogactwa i państwa najpiękniéj, ich to klimat, ich ojczyzna... na ubogim, jałowym zagonie więdną najpiękniejsze kwiaty, praca nie daje się im rozwinąć, troski gaszą ich wejrzenie i ledwie dobę w całym rozkwitnięte blasku, jutro już są zeschłą tylko pamiątką. I gdzie im myśléć o piękności, gdzie starać się o podniesienie wdzięku, jak zachować tę świeżość, przeciw której spikają się codziennie słońce, powietrze, wiatry i praca, co białe ręce w czerwone i pomarszczone zamienia. Dotąd Aleksy marzący o ideale, o czémś tak nadziemsko wzniosłém i niemożliwém, jak Beatryks Danta, i jak Beatryks mającém go przez piekło do niebios prowadzić słowem i ręką... nie spotkał nic na ziemi, coby się z obrazem duszy jego porównać dało... Pierwsze spojrzenie na Annę postawiło go wobec rzeczywistości, równającéj się najbardziéj rozgorączkowanemu marzeniu. Anna była tym ideałem... jéj piękność, jéj powaga, spokój jéj czoła, czystość duszy patrzącéj śmiało przez oczy anielskie ciszą i pogodą niezmąconą.... wszystko to, czyniło ją dla Aleksego istotą najdziwniéj stawiącą się przed nim w szatach, w jakie fantazya stroiła przyszłą jego kochankę... Przerażony tém zjawiskiem, nie śmiał spojrzéć na nią więcéj, i zapłoniony, wzruszony, spuścił wzrok w ziemię z rozpaczą. Anna z ciekawością dziecka i życzliwością wzbudzoną pochwałami Juliana, wpatrywała się w niego nieustannie, to go zaczepiając słowy, to badając wejrzeniem. Pola także usiłowała odgadnąć, co pod tą prostą łupiną wieśniaka ukrywać się mogło, i gdy Anna pociągała go dobrocią i grzecznością, ona ze swojéj strony potrosze drażniła go złośliwością, od któréj zawsze zaczynała nawet z temi, co dla niéj byli najsympatyczniejsi.
Prezes obchodził, patrzał, myślał i ze stanowiska wielkiego pana i eleganta usiłując osądzić przybyłego, powierzchownie odrazu uznał go gburem, zostawiając blankiet na wpisanie poczciwości na jego rachunek, jeśliby się okazało.
Pułkownik, który ludzi cenił z powierzchowności i z ich użyteczności względem siebie, nie wahał się Drabickiego za zupełną poczytać nicość.
Rozmowa niesłychanie była trudną, i nie dziw! Świat Karlińskich obcy był całkiem Aleksemu, jego zajęcia dla nich znowu nieznane i niepojęte; nic wspólnego z sobą nie mieli; do zagadnień zaś wyższych, wznioślejszych, do roztrząsania rzeczy, o których Aleksy mógł mówić, bo je znał, ani pora była, ani miejsce. Drabicki nie mógł się objawić, jakim był, czuł się tylko obcym, cierpiał i zdradzał swe nieoswojenie z większym światem; próżno Anna i Pola usiłowały go rozruszać, rozweselić, ożywić, wciągnąć w rozmowę, odpowiadał im tylko półsłówkami i zakłopotaniem, a co gorzéj, z pośpiechu kilka dość śmiesznych wymknęło mu się omyłek. Panny nie rozśmiały się wprawdzie w oczy biednemu Aleksemu, ale spojrzały na siebie zdając się mówić: — Czyż to być może! on, przyjacielem od serca i powiernikiem Juliana!
Nie mniéj może od Aleksego cierpiał Julian, który go także nie poznawał, ale widział przyczynę i niecierpliwił się tylko jego brakiem odwagi, skłopotaniem, próżną chęcią nastrojenia się do towarzystwa, wobec którego powinien się był postawić odrazu jak chłop naddunajski przed cywilizowanym Rzymem.
Nie będziemy powtarzać prób téj rozmowy ciężkiéj, urywanéj, dziwacznéj, która wiekiem się zdawała Aleksemu. Prezes, który był świadkiem jéj prawie milczącym, odszedł nareszcie, pocichu rozpaczając, żeby na coś lepszego wyrosnąć mogła, ale razem niemal z usunięciem się téj postaci, która Drabickiemu imponowała swą dumą i przybraną uroczystością, rozwiązały się jego usta pod promieniem ogrzewającym młodych oczu Anny i Poli.
Tok rozmowy zwrócił się ku wsi, ku jéj przyjemnościom i życia rodzajowi; zaczepiono o większe, ogólniejsze zadania, i Aleksy ośmielił się wreszcie, czém był, pokazać. Nie tyle łagodność i uprzejma grzeczność Anny, co szyderstwo dowcipne, drażniące jéj towarzyszki, dodało mu odwagi. Uśmiech otworzył mu usta... a obie panie postrzegły, że zrzucając nieśmiałość i stając się sobą, człowiek ten przeistoczył się zupełnie.
Julian, troskliwy o przyjaciela, wmieszał się także do ich rozmowy, Anna chwaliła wieś...
— Ja — mówiła — tak ją lubię, że gdyby mnie w mieście przykuto, umarłabym z tęsknoty. Zamiast drzew, mury brudne, zamiast trawnika, bruki, zamiast świt wieśniaczych, łachmany, które zbytek zrzucił na barki nędzy... zamiast woni kwiatów, dymy duszące... i gwar, i szum, i wszystko i wszyscy obcy...
— A ja! — przerwała Pola białe pokazując ząbki i przechylając główkę dziecięcą — ja, choć nie znam, pragnę miasta... nie tyle murów co ludzi... Jak my tu powiedziéć możemy, że ich znamy?... to garsteczka, to jeden tylko rodzaj... tam ich tyle a tyle!
— Co do mnie — dołożył Aleksy — żyłem w mieście i na wsi, i sądzę, że ludzi, jak rośliny, podzielićby można... i napisać gieografię człowieka, jak jest już gieografia roślin... Są, co żyliby na górach, inni przeznaczeni do dolin, inni, co żyć mogą na skałach, lub nad wodą... są między nami pleśnie i dęby, grzyby i trawy, powoje i trzciny... Jednym ojczyzną jest miasto, drugim wygnaniem...
Były to pierwsze wyrazy, któremi zdradził się człowiek, z pozoru nie obiecujący, z myślą nie powszednią, a choć może nie nową, to w zręczny wypowiedzianą sposób. Anna spojrzała na Polę, Julian na Annę, a Aleksy, jakby temi słowy spoił się z obcemi, ośmielił się i żywo wmieszał do daléj toczącéj się rozmowy.
— Co więcéj — rzekł — są w życiu jednego człowieka różne chwile, które go coraz odmiennie usposabiają; cierpiącym i zbolałym, a szukającym ratunku, miasto-bym na mieszkanie przeznaczył; smutnym, a nie żądającym pociechy, wybrzeża morza puste i dzikie; naszę wieś uśmiechniętą — szczęśliwym...
— A! więc na wsi musimy być wszyscy szczęśliwi, żeby żyć w niéj z upodobaniem? — przerwała w swój sposób Pola, usiłując zmieszać Aleksego i rozbudzić go więcéj, sprzeciwiając mu się.
— Nie wszyscyśmy może szczęśliwi — odparł Aleksy — ale téż świat jeszcze nie uporządkowany, jakby być powinien... poczekajmy trochę, nowi reformatorowie coś na to obmyślą.
— Wieś — przerwała Anna — coś jeszcze ma w sobie rajskiego, jest jakby przypomnieniem ogrodu biblii, w którym na zieleni drzew spoczął wzrok pierwszego człowieka... ta cisza... a! nie chcę miasta!
Pola się rozśmiała...
— Jakżem ja biedna i występna, że go żądam! nieprawdaż, panie Julianie?
— Ktoby wierzył takiemu trzpiotowi, jak panna Apolonia — rozśmiał się Julek — jutro będziesz pani przepadać za wsią...
— A! ślicznieś mnie pan odmalował! dziękuję! — zawołało dziewczę. — Ten nieznajomy przyjaciel pana weźmie mnie... doprawdy za...
— Po prostu nie zrozumie cię, jak my — szepnął Julian.
Anna z pogodą na czole dodała...
— Muszą się zaraz pokłócić!!
Dosłyszawszy tych słów, Pola spojrzała na nią dziwnym wzrokiem podziwienia, jakby powiedzieć chciała:
— Jakżeś ty ślepa!
Powoli przyszedłszy do siebie, widząc się zrozumianym, oswoiwszy się z towarzystwem, Aleksy mógł nareszcie przedstawić mu się w całym blasku. Pola z zajęciem nadzwyczajném poglądała na niego, słuchała i usiłowała wydobyć z niego coraz więcéj; jéj uprzedzająca grzeczność dla gościa wzbudzającego sympatyę sprowadziła nawet lekką chmurkę na czoło Juliana. Zamyślił się i westchnął. Anna tymczasem bacznie się przypatrując także temu, który w początku tak się jéj dziko wydawał, oceniając go lepiéj, z powierzchownością jego jeszcze się pogodzić nie mogła...
Wytłómaczyła już sobie jednak i przyjaźń Juliana i współczucie jego dla dawnego towarzysza.
Wpośród najżywszéj rozmowy, wszedł znowu prezes, i zdaleka przysłuchiwać się jéj począł z podbudzoną ciekawością; po chwili skinął na synowca i odprowadził go do okna.
— Kto to taki? — zapytał pocichu.
— Jest to mój towarzysz uniwersytecki i przyjaciel osobisty, dziś zamieszkały w sąsiedztwie... ubogi szlachcic...
— Ubóstwa-m się domyślił, dziwnie zaprawdę wygląda... Cóż on tu robi?
— Uprosiłem go, że przyjechał do mnie, od dawna pod samym Karlinem mając posiadłość, przez jakąś dzikość i dziwactwo nawet zajrzéć tu nie chciał...
— Rozsądny człowiek...
— Spotkałem przypadkiem i wciągnąłem nareszcie...
— A! ty go wciągnąłeś? po co?
— Kochany stryju, w moim wieku i przyjaźń jest gwałtowną potrzebą serca...
— Szlachcic? — spytał prezes powoli.
— Szlachcic — odpowiedział uśmiechając się Julian — i dobry szlachcic.
Prezes pokiwał głową.
— Dopuszczając go do poufałości i stosunków z sobą, dobrze się zastanów nad tém, co robisz, Julku kochany...
— Ale mój stryju, ja go znam, ja go kocham...
Prezes nic nie odpowiedział.
— On mi jest potrzebny — dodał Karliński — nie mam do kogo przemówić słowa, przed kim się wywnętrzyć...
— A ja? — podchwycił stryj z czułością.
— Drogi stryju... jakżebyśmy się zrozumieli, tak daleko latami będąc od siebie...
— Masz słuszność... młodemu potrzeba młodego... Ale ta szlachta drobna... — dorzucił powoli — masz w domu siostrę... Pola znowu, ten żarzący się węgiel...
Julian dobrze zrozumiał, ale nic nie odpowiedział...
— Powtarzam, trzeba się dobrze zastanowić nad zawarciem ściślejszych stosunków.
— Ale ty go sam pokochasz, gdy bliżéj poznasz, kochany stryju — rzekł Julian — jestem tego pewny...
Zbliżyli się znowu do towarzystwa. Aleksy całkiem już był sobą, a straciwszy nieśmiałość, która go z początku czyniła tak śmiesznym, odzyskał tę trochę dumy i niezależności, która uboższym wobec bogatych koniecznie jest potrzebną.
Dla wszystkich pełen grzeczności i uszanowania, dawał przecie czuć, że się poniżyć nie da i czuje swą godność człowieka. Prezesowi ton ten niezbyt się podobał, ale go z nim pogodziło szczere wyznanie ubóstwa, z którém się Aleksy nietylko nie taił, ale się niém chlubił prawie. Anna przywykła zawsze być otoczoną równemi sobie, lub takiemi, którzy za równych jéj uchodzić chcieli, zdumiona została nową całkiem dla siebie postacią. Pola położeniem własném sympatyzowała z Aleksym, widząc w nim jakby brata w ubóstwie i osieroceniu.
Tak czas upłynął do mroku i Aleksy ani się postrzegł, gdy mu te kilka godzin uleciały, przeląkł się prawie, widząc zmrok nadchodzący i pochwycił, chcąc powracać do domu. Była to sobota właśnie.
— Na Boga — biorąc go pod rękę, szepnął Julian — nie mieliśmy czasu ani na chwilę być sami, nie uciekaj... nie masz nic pilnego, jutro dzień świąteczny... musisz u mnie zanocować...
— To być nie może — odparł Aleksy — a matka moja co na to powie?
— Poślemy z oznajmieniem.
— Zlęknie się, żebyście mnie swoją grzecznością nie obałamucili...
— Ja cię nie puszczę — dodał Julian — nie prawda, stryju, — odezwał się do prezesa — że zatrzymamy pana Aleksego?...
— Po staroświecku koła mu każ pozdejmować!
— Ze mną na nicby się to nie przydało — rzekł Drabicki, siadłbym oklep na konia lub pieszo mógł drapnąć do Żerbów...
— Ale mi musisz parę dni darować; od tego nie odstąpię — napastował Karliński — dziś sobota, mamy niedzielę całą, a w poniedziałek i wtorek święto... w polu roboty żadnéj... we wtorek dopiéro puszczę cię do Żerbów...
— Jak to nieładnie kazać się tak prosić! — śmiejąc się dorzuciła Pola — czyż tu z nami tak panu źle, że i dwóch dni zabawić nie możesz?
— Ja moje prośby łączę do Juliana nalegań — odezwała się Anna — on tak tęsknił, tak pana wyglądał... zrób-że mu pan ofiarę...
— Nie jest to ofiarą, z mojéj strony — ośmielając się ochoczo rzekł Aleksy — ale ja państwu będę ciężarem...
Prezes, który milczał, rzeki nareszcie protekcyonalnie:
— Panie Drabicki, nie każ-że się prosić; przywiązanie Juliana honor panu czyni, wywdzięcz mu się choćby maleńką ofiarą... i zostań. Zyskam i ja na tém, zbliżając się i lepiéj poznając przyjaciela mojego synowca.
Choć dotknięty tonem, z jakim to powiedzianém zostało, ukłonił się Drabicki, posłano do Żerbów z karteczką i pozostał na całą niedzielę i poniedziałek...

XVIII.

Nie powiem, co się działo nazajutrz w duszy biednego Aleksego; dzień jeden spędzony w tém towarzystwie tak nowém, atak miłém, wiekiem jakby całym przedzielił go od wczorajszego. Są w życiu chwile, których moc pożerająca trawi wspomnienia, zaciera ślady przeszłości i siłą wrażenia, jakie wywiera na wieki, wpija się w duszę. Aleksy przeczuwał świat, ale nie znał innego nad ten, który mu się w nieszczęsném sąsiedztwie Żerbów przedstawiał ze swojemi śmiesznościami, próżnostkami, wadami i źle pokrywaną ułomnością... tu wolniejszą mógł odetchnąć piersią. Ludzie, których spotkał, byli całkowicie inni, wykształceni, umiejący żyć, nie odkrywający co chwila swych słabości, starający się je pokryć, dobijający się jakiéjś idealności, usiłujący okazać się wdzięcznie i przypodobać...
Stosunek z niemi nie miał szorstkości zetknięcia ze szlacheckim ubogim światem, wejrzenia były atlasowe, słowa cukrowane, uściski ręki aksamitne... słodko i miło żyć było z niemi. Jeszcze Aleksy nie dostrzegł, że to, co mu się tak na pierwszy rzut oka podobało, nie wchodziło w żaden rachunek, nie obowiązywało do niczego, prostą tylko było formą i często żadną nicią nie łączyło się z sercem... To, co on brał za objaw życzliwości i miłości chrześcijańskiéj, niestety! w gruncie czczém było i stworzoném na powszednią potrzebę żywota salonowego; a ludzie w masce téj nie pokazywali nigdy prawdziwéj swéj twarzy, która pozostawała zakrytą i ściśle tylko z niemi związanym znajomą.
Uderzyła go wprawdzie ta niewola formy, któréj poddawali się wszyscy wyrabiając się, rzec można, na jednego człowieka; ale po zbyt swobodnie rozwiniętych charakterach sąsiadów znajdował w tém i dobre. Nie wiedział, kto co myślał, ale czuł, że tu walka wyobrażeń, pojęć indywidualnych i sposobów rozumienia życia ustawała zupełnie i dawała mu odetchnąć; nie potrzebował się oglądać, niepokoić i nieustannie gotować do walki.
Wprawdzie, po kilkunastu godzinach, porównywając mimowolnie kółko swoje z towarzystwem, w którém się znajdował, dostrzegł, że ten tok rozmowy nigdy nie dozwalał sięgnąć w głąb’ rzeczy i z surowszém o nich odezwać się zdaniem, że bawiono się na powierzchni, i w żart po większéj części obracano najważniejsze zdania, że odezwanie się sumienne, szczere, ściągało oczy zdziwione... ale to przypisywał żywiołowi obcemu, wmieszanemu wypadkiem, i swojéj przytomności.
Nikt go tak nie zajął, nikt nie pociągnął ku sobie jak Anna; dziwne uczucie owładło nim od pierwszego na nią wejrzenia... zdawało mu się, że we śnie widzianą postać anielską, budząc się, przed oczyma zobaczył. Uczucie to nie miało nazwiska i było tak, jak położenie Aleksego, nieokreśloném i dziwaczném... nie objawiło się ono, jak pospolita miłość porywem gwałtownym, namiętnym, ale czcią raczéj, poszanowaniem i modlitwą duszy... Obawiał się zbliżyć do niéj, a chciał zdaleka poglądać na nią życie całe i czuł, że gdyby się miał wyrzec nadziei widzenia jéj, wiecznąby opłacić ją musiał tęsknotą. Gdyby mógł, upadłby na twarz przed nią, jak przed istotą wyższą, czystszą stokroć, idealniejszą od siebie, któréj dłoni nie godzien był dotknąć, a o zbliżeniu do niéj lękał się nawet pomyśléć...
Anna wydawała mu się opromienioném zjawiskiem, które na jasnym obłoku zstąpiło na ziemię z wonią niebios i uśmiechem wyniesionym z nieba... Choć nie znal jéj, przeczuwał w niéj istotę świętą i wielką... któréj myślą ziemskiego przywiązania kalać się nie godziło, przed którą należało poklęknąć i wielbić... Nieustannie wpatrywał się w nią ukradkiem, jakby jéj rysy chciał ukraść i zachować w sercu na wieki, a gdy doń przemówiła, drżał jakby przed głosem z nieba... Takiego uczucia nie doznajemy zwykle, tylko wobec istot, które na nie zasługują; ziemską miłość i namiętność, gwałtowne przywiązanie rozbudza wejrzenie ogniste, poezya kształtów, urok nowości, smutek, wesołość, jedno nic, mające własność brak jakiś w nas samych dopełniać — ale czci bojaźliwéj i czystego wzruszenia doznajemy tylko od wcielonego ideału, rzadko spotykanego na ziemi... I ziemskie szały przechodzą tak, jak to, co je wywołało, ale uwielbienie owo nie mija, bo opiera się na niestarzejącym się nigdy wdzięku nieziemskim...
Wiem, że są ludzie, co w taką miłość nie wierzą, dla których zachwyt ów jest rzeczą niepojętą i tłómaczy się obłąkaniem; ale to biedni ślepi z urodzenia, co światła nigdy nie ujrzą. Miłość ta rzadką jest jak ideał, ale się na ziemi spotyka, a biada piersi, u któréj wykwitnie, a raczéj szczęśliwe to serce, co nią się zapali... ona oczyszcza je i przygotowuje do niebieskich rozkoszy pośmiertnego świata...
Pod szorstką powłoką Aleksego, w osamotnieniu i dumach, w milczącém jego pustelniczém życiu, którego towarzyszami byli: Dante, Goethe, Shakspeare i Homer stary, dusza zostawiona sama sobie, żywiona lwim szpikiem poezyi, wzniosła się wysoko i przygotowaną została cudownie do wielkiego szału idealnéj namiętności... Aleksy nie mając go przed oczyma, stworzył sobie ideał Beatrycy i klęczał przed nim duchem, a poziome istoty, na które patrzéć był zmuszony, coraz wyżéj podnosiły go od ziemi... Uciekał od nich wzrokiem i duszą... Annę zobaczywszy, uczuł, jak obraz ów idealny stopił się, rozwiał i przetworzył w rzeczywistość; odtąd nie mógł już myśléć o wymarzonéj istocie snów swoich, któréj miejsce zastąpiła Anna na wieki...
Nic jednak w nim poznać nie dawało tego stanu duszy...
Późno wieczorem powrócili z salonu do Juliana, Aleksemu naznaczono mieszkanie obok, i dwaj przyjaciele zeszli się spragnieni siebie na poufną pogadankę.
— Złapałem cię — rzekł Julian — i spać ci nie dam... teraz dopiéro, kiedyś tu dłużéj pobył, kiedyś nas bliżéj zobaczył, całkiem ci się już wyspowiadać mogę... Jakże ci się wydajemy?
— Szczęśliwi! — zawołał Aleksy.
— A! i ciebie oślepia błyszczący pozór! — westchnął Julian — i dla ciebie uśmiechnięte twarze są dowodem wewnętrznego wesela... Posłuchaj! Po-za zasłoną uśmiechu łzy płyną pocichu... tyś się ich nie domyślił... Komedya ta pokrywa dramat smutny, którego śmierć sceną ostatnią...
— Dziwnie jesteś usposobiony — przerwał Aleksy...
— To nie usposobienie chwilowe — rzekł Julian — to rzeczywistość. Widziałeś nas w salonie rozmawiających żywo, ściskających się serdecznie, połączonych na pozór uczuciem najściśléj nas wiążącém w jedno kółko... Matka nasza... która ci się wydać musiała piękną i szczęśliwą jak my wszyscy, boleje jak my, skazana na wieczną żałobę... szukała szczęścia i zawód znalazła. Delrio, nasz ojczym, dobrym jest dla niéj, ale jéj nigdy nie zrozumié i nie oceni... Jako matka straciła swe dzieci, bo prezes, stryj nasz, i ona są niepojednanemi nieprzyjaciołmi... a my zostajemy w jego opiece... Anna, to anioł, któremu tylko skrzydeł i aureoli braknie... to ofiara, co się już siebie zaparła, dla któréj ziemskie losy nie istnieją... Serce jéj dla miłosierdzia wydziedziczyło się ze wszystkich uczuć innych, do których miało prawo... Wiesz, że brat nasz Emil, głuchoniemy, schorowany, potrzebuje ciągłéj jéj opieki; ja także bez niej-bym żyć nie potrafił; zresztą Anna zawczasu powiedziała sobie, że i majątku i losu dla nas się zrzecze... i zrzekła się ich... Patrz! co tu za żywioły szczęścia!!! Smutno patrzéć na to, smutniéj żyć wpośród tego... Na dobitkę powiem ci, że ja, który się ożenić muszę z majątkiem, dla podniesienia imienia Karlińskich, dla uratowania Anny i kupienia spokoju Emilowi, ja, co także naznaczony jestem na ofiarę... kocham się szalenie i bez nadziei.
Julian obejrzał się, Aleksy mu przerwał.
— Nie mów, w kim, nie potrzebuję, domyślam się!
— Ty? ty? — zawołał przestraszony Karliński — jak to? byłożby to już tak widoczném?
— Może nie, kochany Julianie; ale przyjaźni dane jest przeczucie i jasnowidzenia władza... zresztą wiedziałem, jakiego rodzaju był zawsze twój ideał, i odgadłem.
— Cicho! na Boga! milcz! — przerwał Karliński — a radź mi, co począć mam z sobą.
— Ja! radzić tobie... na to potrzeba doświadczenia, a niéma człowieka młodszego w tém nade mnie... ja-m nigdy nie kochał szczęściem... i — dodał smutniéj Aleksy — nigdy kochać nie będę...
— Jakżeś potrafił domyślić się? Na Boga! mów, przeraziłeś mnie... ja-m sądził, że oprócz mnie nikt w świecie nie wié o téj tajemnicy... ja się z nią taję i kryję.
— I nie byłbym jéj zapewne odgadł — rzekł uspokajając go Aleksy — gdyby nie twoje własne wyznanie, gdyby niedawna serca twego znajomość.
— Posłuchajże mnie i pozwól się usprawiedliwić — przerwał Julian pocichu, oglądając się na wszystkie strony. — Nie sądź, żeby to były płoche jakieś miłostki... między mną a nią niéma innego stosunku poufalszego nad codzienny towarzyski, nigdym jéj nie powiedział, nigdy nie dałem do zrozumienia nawet, co czuję dla niéj... nie wiem, czy ona mnie kocha, miłość ta nie ma i nie może miéć przyszłości, a jest tak wielka, tak gwałtowna i tak niepohamowana, że są chwile, w których wszystkiego zapominając, chcę ją porwać, unieść, chcę ją udusić w uścisku i umrzéć przynajmniéj, z nią żyć nie mogąc.
Mówiąc te słowa, Julian rozpłomieniał cały, oczy mu się zaiskrzyły i dwie łzy błysły na nich; ręka drżała; cała twarz przybrała wyraz najwyższéj egzaltacyi. Tylko z tak niewieścio-wypieszczonych ludzi taki płomień buchać może.
— Obok tego masz wiedziéć — dodał szydersko, miarkując się i zniżając głos — że Pola rówieśniczka Anny, jéj przyjaciółka, jest poprostu córką służącéj mojéj matki i ekonoma, sierotą bez imienia i rodziny... związek między mną a nią niepodobny, a miłość grzechem, zdradą, niegodziwością.
Uderzył się w piersi.
— To téż raz pierwszy i ostatni w życiu zdradzam się mówiąc z tobą, bom potrzebował wywnętrzenia, rady, pociechy...
Aleksy zamyślił się głęboko i powstał z starca powagą.
— Słuchaj — rzekł — wzywając rady mojéj, dajesz mi dowód ufności; nie zawiodę jéj, pochlebstwem się nie skażę, nie obrócę w żart tego, co o życiu stanowić może. Potrzeba się wam rozstać, oddalić, przeboléć, przetęsknić, i zabić w sobie uczucie, które się nigdy urodzić nie było powinno... Tę jednę mam radę i tę ci tylko daję, innej nie widzę.
Julian spojrzał na niego załzawionemi oczyma.
— Człowiecze — zawołał — masz radę, ale masz-że ty serce? wiesz ty, co to miłość? rozumiesz, co szczęście? Ja nie mam przyszłości, ofiary tylko i ciężkie kajdany przede mną, jednę złotą mam chwilę i téj każesz mi się dobrowolnie wyrzekać! to nad siły! Ja nic nie chcę tylko marzyć, patrząc na nią, tylko ją widziéć, słuchać jéj szczebiotania i wesołego śmiechu, patrzéć na jéj zabawki dziecięce... zdaje mi się, że umarłbym w chwili, w któréjbym ustami dotknął jéj czoła.
Aleksy przeraził się gwałtownością uczucia, które buchało z téj słabéj przed chwilą istoty; nie sądził on, żeby Julian zdolnym był uczuć tak głęboko, tak namiętnie; inaczéj wreszcie, z siebie sądząc miłość sobie wystawiał; pochwycił za rękę przyjaciela i rzekł surowiéj:
— Dosyć o tém, rozdrażniasz się, rozpłomieniasz, rozżarzasz... nie mów więcéj... szczęście jest marzeniem, rzeczywistość pracą i cierpieniem tylko... uzbrajaj się do walki z życiem a nie marz o rozkoszach, które wyobraźnię ci burzą... Chcesz spokoju, szukaj go na innéj drodze; tędy zajdziesz tylko do zgryzot, zniechęcenia i szału. Potrzeba wyjechać, oderwać się, oddalić... lub znaléźć sposób usunięcia jéj stąd...
Julian spojrzał na przyjaciela z wyrzutem i gniewem prawie.
— Nie masz słowa pociechy, nie masz dla mnie nadziei!
— Kłamać nie chcę i uwodzić cię nie będę... po męsku przyjm chłostę i milcz...
Karliński spuścił głowę i na tém przerwała się rozmowa na chwilę, ale Julian raz otworzywszy usta, nie mógł się już wstrzymać od narzekań.
— A! czemuż — zawołał — nie jestem jednym z tych ludzi obojętnych, którzy naprzód rachując dla siebie, łatwą ze wszystkich robią ofiarę; cóż łatwiejszegoby było jak pochwycić chwilę szczęścia, choćby ją łzami okupić przyszło?
— Ale nie zgryzotą sumienia! — przerwał Aleksy. — Zresztą, wszak nie wiesz, czy kocha ciebie?
— Czy mnie kocha? — przerwał Julian — tak, nie wiem, usta jéj nie wypowiedziały mi tego wyrazu, bo-bym go nie mógł usłyszéć, ale jéj oczy... ale jéj uśmiech, tysiące znaków, którem odpychał, które tłómaczyłem i tłómaczę sobie fałszywie naumyślnie... powiadają mi, że i ona tak jak ja jest nieszczęśliwą... Z tą różnicą tylko, kochany Aleksy, że ona zdaje się wyzywać niebezpieczeństwa, leciéć przeciwko niemu... i nie widziéć go; ciągnie mnie, chwyta, będąc jednak pewną, że choćbym jéj dał serce, ręki nigdy oddać mi jéj nie pozwolą... Dziwna, zaprawdę, dziwna istota! O ile ja jéj unikam, o tyle ona garnie się, szuka mnie, nastręcza mi się z naiwnością dziecięcia. Jest to męka niesłychana...
— Uciec, uciec potrzeba! — przerwał Aleksy — niéma innego ratunku!
— Nieraz — mówił daléj Julian — jakby nie słyszał rady przyjaciela — nieraz wśród obojętnéj rozmowy, któréj unikam, mówi mi rzeczy, które palą jak ogień i burzą mnie na czas długi... I ona, i ona gotową jest na wszelkie ofiary, byleby raz w życiu doznać tego wielkiego uczucia, które jest jak owoc rajski dla tysiąca ust pospolitych ludzi niedostępném... A! co począć! Jak się obronić od siebie, od niéj, jak być panem siebie?
— Źleś się doprawdy udał do mnie — przerwał Aleksy — ja was obojga nie rozumiem... i słucham z podziwieniem; ty lub ja musimy się mylić w pojęciu miłości...
— Jakto? co chcesz powiedziéć?...
— Wszak posłuchasz mnie chwilę cierpliwie?
— O! mów i bądź spokojny; ciekawym i spragniony.
— Ta wasza miłość jest czemś niepojętém dla mnie! Czego ona pragnie? za czém goni? do czego się dobija? do rozczarowania, ostygnienia i zbrukania... Nie pojmuję czego możecie żądać i co was trapi? Miłość, jak ja ją pojmuję, czysto duchowa, możeż pożądać więcéj nad to, co macie? Jesteście razem, nikt wam pocichu kochać się nie broni, możecie czuwać nad sobą i pielęgnując ogień święty w sercach, żyć lata, wieki, uczuciem, któreby może w związku ziemskim zmarniało i zgasło.
— Poeto! nie znasz człowieka — podchwycił Julian — twoja miłość to zawsze Beatryks Danta, wiodąca go po zaziemskich światach... człowiek nie z saméj składa się duszy... ja nie mogę rozbić uczucia na dwie połowy i jednéj z nich umorzyć w sobie, ja ją kocham duszą, sercem, ciałem, od stóp do głów, jak ją Bóg stworzył...
— Biedny człowiecze — westchnął Aleksy — przygotujże się na zawody i męczeństwo...
— Męczeństwo już się poczęło, zawodu nie boję się... nie! ta, którą kocham, którą znam jak pierś własną, nie zawiedzie mnie w niczém! Co dzień odkrywam w niéj nowe skarby, co chwila kocham ją mocniéj... zdaje mi się, że cały świat musi jak ja szaléć za nią i radbym wszystkich odpędzić, by z nią tylko zostać sam-na-sam...
Aleksy uśmiechnął się.
— Cierp więc — rzekł — i nie żal się... przyjdą lata, że dzisiejszego swego nieszczęścia i złudzeń zazdrościć sobie będziesz... i dość o tém, na Boga, dość o tém, proszę, nie mówmy.
Julian posłuszny zamilkł, rozmowa przeszła na ogólne uwagi o tych, których Aleksy poznał dnia tego, dwaj przyjaciele rozstali się smutni i zamyśleni.
— Miałem szczęście — rzekł odchodząc Karliński — żem będąc u ciebie, poznał całe twe sąsiedztwo w Żerbach; wypłacę ci się jutro za to, dając ci poznać mój świat... Nic-em ci nie mówił, nie chcąc cię przestraszać, że jutro imieniny Anny; prezes sprosił mnóstwo osób...
— A cóż ja pocznę?
— Zostaniesz, jeśli mnie kochasz... dałeś mi słowo... i pośmiejesz się z panów, jak ja w duchu śmiałem się u ciebie ze szlachty... Dobranoc.

XIX.

Nazajutrz, wpośród tego tłumu, który najechał Karlin, Aleksy jeszcze się bardziéj uczuł obcym i pokilkakroć chciał uciekać do Żerbów, ale go dane słowo wstrzymywało. Ten świat strojny, sfrancuziały, pogardliwy, nie ceniący człowieka tylko z grosza i imienia, pełen przesądów prastarych, poprzerabianych tylko nową modą — świat, wśród którego czuł się obcym i przybyszem, napełniał go strachem niewysłowionym: widział, że wpośród niego oglądany jak dzikie zwierzę, robić musiał wrażenie niekorzystne dla siebie, bo pomimo największych starań przypodobania się, co chwila, ilekroć usta otworzył, o drażliwą jakąś strunę potrącał. Obawiał się przypatrywać i obserwować, ażeby nie być posądzonym o szyderstwo i nie wydać się z ciekawością swoją, choć zaprawdę ludzie ci warci byli oka postrzegacza...
Zebrały się tu niemal wszystkie znaczniejsze typy arystokracyę dzisiejszą przedstawiające, wszystkie postacie charakterystyczniejsze, nie licząc bladych i startych, tło tego obrazu stanowiących. W ogólności, towarzystwo na oko jednostajnéj formy, kosmopolityczną pociągnione barwą, nie uderzało zrazu niczém wybitném; znać było, że ci ludzie za słabi byli, żeby się oryginalnością gorącą i mimowolną odróżnić od tłumu; niektórzy silili się na nią i dosięgali tylko śmieszności, inni mieli dziwactwa zepsutych ludzi, największa część modelowała się na jakiś wzór idealny, pełen dystynkcyi, chłodu, przyzwoitości, ale bez surowszego znaczenia. Powierzchowność i stan umysłów były na równi. Rozmowy toczyły się zabawne, dowcipne, wesołe, ale czcze i plotkami tylko podsycane; jednakże porównywając swoję szlachtę z Żerbów z tém państwem, Aleksy znalazł znośniejszém towarzystwo, w którém się znajdował, a głębiéj zastanawiając się nad obydwoma, jedne wady, jedne ułomności, tęż samę próżność widział w obu, z tą różnicą, że szlachta otwarciéj była sobą, panowie usiłowali przybrać formę pożyczaną. Tu serca daleko zimniejsze były i zastyglejsze, nic ich rozgrzać, nic poruszyć nie mogło; uśmiech towarzyszył najsmutniejszym zagadnieniom, obojętność na nie była widoczną, a egoizm, wszędzie na świecie stanowiący podstawę błędów ludzkich, choć ubrany wytwornie, z rodzajem cynizmu przyznawał się do siebie i nie dziwił nikogo. Nikt się niczém nie zapalał, i wielkim warunkiem przyzwoitości było lodowate ostygnienie, mające dowodzić rozumu, a przekonywające tylko o wyżyciu i starości serca. Prezes Karliński, ze swą elegancyą przy siwiejących włosach i zaprzątnieniem ciągle go naprowadzającém na krytykę urzędnika, którego chciał zająć posadę; pułkownik Delrio, udający w inny sposób młodzika i człowieka dobrego tonu, choć się często przez powlokę tę przebijała kordegarda i stare wojskowe nałogi, grali tu niemal pierwszą rolę...
Obok nich stał zaraz hrabia Zamszański, typ zbyt znajomy w świecie i literaturze, by się długo nad charakterystyką jego rozciągać potrzeba. W powieściach naszych aż do zbytku mamy tego rodzaju postaci, krytyka nieraz już wyrzucała powtarzanie ich, nie bez pozornéj słuszności, ale możnaż odmalować wyższe towarzystwo nasze pominąwszy pana-kosmopolitę? Spotykamy go co krok w życiu, nie dziwujmy się, że pisarz musi to tak częste zjawisko odwzorowywać mimowoli. Hrabia ów był tak hrabią, jak wszyscy za granicą majętniejsi Polacy; pierwszą myśl podał mu podobno szwajcar hotelu we Lwowie, który podróżnego grafem przywitał, wypisując imię jego na tablicy; w Rzymie zostawszy kawalerem Złotéj Ostrogi, w oczach własnych miał się już za usprawiedliwionego, że w milczeniu dawany tytuł bez protestacyi przyjmował. Poszło we zwyczaj nazywać go panem hrabią, i pan Zamszański, zresztą dobry szlachcic, był już hrabią par politesse, bez opozycyi. Nie młody już, siwiejący, ale nie pozwalający sobie postarzéć się, pan Piotr sztywno się trzymał, suknie nosił obcisłe, ubierał się bardzo starannie, golił dwa razy na dzień, i mówił z zapałem o loretach paryskich. W kraju bywał tylko przypadkowo po pieniądze, lub dla interesów; rzeczywistą jego ojczyzną były koleje żelazne i z kolei wszystkie stolice. Lato spędzał zwykle u wód, których nie pijał, w Baden-Baden, Homburgu, Ems, Ostendzie wreszcie, jesień w Anglii lub Włoszech, zimę gdzieś na południu w Neapolu, Sycylii. Zwiedził Europę całą, byt trochę w Konstantynopolu, trochę w Algierze i trochę w Egipcie; ale podróże jego odbywały się w ten sposób, że hrabia nie mógł się z nich więcéj nauczyć nad to, o czém wszyscy wiedzieli, co nigdzie z domu nie ruszyli. Nie szło mu wcale o poznanie krajów: koléj żelazna i statek parowy, w niedostatku ich poczta lub dyliżans, przenosił Zamszańskiego z ogniska do ogniska... tak, że wcale nie widział nawet świata, który przelatywał upakowany w pudelku. Za to w pewien sposób znał stolice doskonale, obyczaj dworu, ekwipaże dworskie, kluby, traktyernie, zabawy i główne domy, w których świetne bywały bale. Sławne galerye zwiedzał za pańszczyznę, ażeby mógł powiedziéć, że zna Madonnę Sykstyńską, noc Correggia, że był w trybunie florenckiéj, że dotykał fresków Rafaela... ale o obrazach i dziełach sztuki ledwie mógł nauczyć, w jakich ramach są oprawne, gdzie się farba obsypała, lub jaką za nie zapłacono cenę. Upodobania nie miał w niczém, ale o wszystkiém mówił gorąco i bez krzyczących fałszów; obfitował prócz tego w anegdotki, w drobnostkowe postrzeżeńka i t. p. Zbierał sobie i pokazywał ciekawsze bilety, anonse, adresa i pełny miał ich portfel; pamiętał doskonale, gdzie kogo widział, w jakim stroju, sławniejszych ludzi słowa nawet powtarzał, choćby najmniéj znaczące, i czcił w ogólności wszystko i wszystkich, co oklaskiem okryto za naszemi rogatkami. W kraju naturalnie wszystko znów zdawało mu się lichotą. Pomimo siwizny i pięćdziesięciu kilku lat wieku, hrabia płochy był i powierzchowny jak dziecię, bawił się każdą rzeczą, porywał ją z zapałem, rzucał z obojętnością, zapominał łatwo, rozczulał łatwo, rozstawał ze łzami, a na drugiéj stacyi z popiołem cygara otrzęsał wspomnienia, które wiekuiście trwać miały.
Wspomnieliśmy cygaro: właśnie to była specyalność hrabiego, że się znał doskonale na niém, wybierał je umiejętnie i nigdy nie palił tylko autentycznie najmniéj sześć do dziesięciu lat sklepu mające... Nie mógłby był spać, gdyby pięć tysięcy cygar nie było w domu zapasu... a miał je najrozmaitsze: ogromne, malutkie, czarne, żółte, lekkie, mocne i systematycznie wiedział, kiedy i gdzie jakie zapalić. Słowem, w Hamburgu mógłby był korzystnie użyć swych talentów do sortowania amerykańskiego wyrobu; a tymczasem przyjaciołom służył ochotnie, gdy o kupno chodziło... nikt go w tém nie przeszedł i powszechny téż szacunek płacił za tak znakomitą zasługę...
Wszystko, co nie paliło cygara, w oczach jego było poziomém i nikczemném. Raz na statku parowym na Renie spotkał się pan Zamszański z Lolą Montés, wprzód jeszcze nim hrabiną Landsfeld została; Lola, jak wiadomo, rozmaite miała dziwactwa; nie było towarzystwa, nudziła się. Hrabia właśnie miał tyle ogłady, dowcipu i formy, ile dla niéj było potrzeba; poznali się, pokłócili, pogodzili, dwa tygodnie przebyli razem; Zamszański pogonił za nią potém do Londynu, stracił na przypodobanie się chudéj tanecznicy około tysiąca dukatów, pomimo wielkiéj oszczędności, i odtąd wzdychał, gdy o Loli wspominał, a przyjaciele często go nią prześladowali. W pokoju jego były trzy różne portrety hrabiny, a w portfelu podróżnym jéj fotografia, nigdy go nie odstępująca... Chcąc rozweselić Zamszańskiego, rozmowę potrzeba było wprowadzić na Lolę lub cygara; chcąc go rozjątrzyć, dość było słowo przeciw niéj lub regaliom powiedziéć...
Z hrabią przybył kuzyn jego, kuzyn Karlińskich, kuzyn całego świata przez babki, prababki, ciotki, dziadów i pradziadów, pan Marceli Pietrasz, młody człowiek, bez widocznego majątku, czepiający się wszystkich z kolei, żyjący po domach krewnych i, jak się zdawało, oczekujący ożenienia. Typ to zużyty, ale częsty u nas; nic nie umiał, szkół nie skończył, na pańskich stołach przywykł do wygód i dobrego życia; po francusku mówił, tańcował, cygaro palił, konno jeździł i grał w preferansa. Posługiwano się nim w małych rzeczach dość chętnie, posyłano po sprawunki, obierano podgospodarzem na bale, używano do przyjmowania gości na pogrzebach, i wywdzięczano się grzecznie niewidocznemi datkami. Bardzo oszczędny, Pietrasz grał, wygrywał zawsze, utrzymywał się bez kosztu i czekał téj obiecanéj przez losy panny, która mu wreszcie dom własny i niezależny byt dać miała. Oddajmy mu tę sprawiedliwość, że zawsze uganiając się za dobrém towarzystwem, w niedostatku tylko utytułowanych swych przyjaciół, zjadał bifsztyki marszałków i sędziów powiatowych, nienależących do familii jego i świeżo wyszłych z łona szaréj szlachty.
Zaprezentowano późniéj Aleksego, który wszystkim prezentować się musiał — niejakiemu panu Protowi Odymalskiemu; ten, jak hrabia Zamszański miał specyalność cygar i Loli, był znowu z powołania koniarzem. Dość bogaty człowiek, średniego wieku, był wyrocznią wszystkich stajni, najsławniejszym jeźdźcem w kraju, sędzią na kursach, rozjemcą w kwestyach grzywy i ogona, słowem sportsmanem całą gębą, a raczéj królem koniarzy. Żaden jarmark nie obszedł się bez niego, żadne ważniejsze kupno nie obyło bez jego porady. Słynął szczególniéj z talentu, jaki posiadał, przerabiania chmyza najniejpokaźniejszego na wcale pięknego konia, a to prawie w oka mgnieniu. O nim to rozpowiadano w Berdyczowie, że u jakiegoś szlachcica kupiwszy cztery chabety, ku końcowi jarmarku jemuż je samemu odprzedał, a dawny właściciel poznał się dopiéro z własną czwórką na pierwszym popasie. Wystrzydz, oczyścić, umyć, poddłubać, zamalować, wykurować, sprostować nie potrafił tak żaden konował; charakter nawet konia mienił się w jego ręku, dodawał ognia, uspokajał, jak mu było potrzeba...
W handlu końmi naturalnie nie można pytać bardzo ścisłego postrzegania prawideł sumienia i uczciwości; tu prawem jest sławne: — od żłobu do żłobu... śmiał się téż pan Prot, gdy mu kto oszukaństwo wyrzucał i odpowiadał z dumą:
— Mój drogi, potrzeba się znać, miałeś oczy...
W ostatku, jeśli się kto gniewał jeszcze, pojedynek miał zawsze w rękawie i strzelać się ofiarował, ale pieniędzy oddać nigdy. I było mu dobrze z tym frymarkiem, a wesoło sobie hulał, żonie zostawując gospodarstwo i dzieci, sam pędząc życie na bryczce i w męskich towarzystwach. Znakomity i to był w swoim rodzaju człowiek, a kochano go niezmiernie, bo z ludźmi żyć umiał, i do wypitéj i do wybitéj, do kart, do śpiewki, do kieliszka, słowem nieoceniony człowiek. Brata rodzonego-by oszukał na koniu, ale to znowu inny interes: koniarstwo ma prawa swoje. Pan Prot Odymalski, z imienia, ze związków, z majątku, należał już do panów, a choć makiniował, nie poniżało go to wcale; dowodził nawet, że rycerską miał żyłkę i dlatego tak kochał konie... Żył na stopie pańskiéj, dom miał otwarty, i okolica przepadała za nim; czując téż swą wziętość pan Prot górą głowę nosił, a pistolet zawsze mając w kieszeni, nie bardzo był grzeczny; uchodziło to za rubaszność i popularność.
Brat rodzony pana Prota, pan Jan Odymalski, prawie równego z nim wieku, także się tu znajdował; ten wcale do niego nie był podobny. Ani tych wąsów, ani téj postawy, ani jego zamaszystości nie miał w sobie; włosy krótko ostrzyżone, twarz wygolona do włoska, oko bez blasku, ubranie skromne; przecie wszyscy mu się nisko kłaniali, bo to był jeden z najbogatszych ludzi w kraju...
Z pięknéj ale zadłużonéj fortuny, którą Prot podniósł posagiem żony, pan Jan doszedł kilku tysięcy dusz i kapitałów; choć mówią, że w ogólności my żyłki do przemysłu i handlu nie mamy, wyjątkiem był nasz kapitalista. Grosz był dla niego celem, reszta rzeczą podrzędną; dobijał się go skrzętnie, powolnie, umiejętnie i choć w ogólności uczciwie, ale téż bez litości dla ludzi i bez względu na nich najmniejszego. Ściśle sprawiedliwy, nie popełnił nigdy nic nieprawego, nic, za co-by mógł odpowiadać przed ludźmi; z Bogiem i sumieniem osobny prowadził rachunek. Płacił, co był winien, o dniu i godzinie naznaczonéj, ale do taczek gotów był zaprządz niewypłatnego wierzyciela... Surowy dla siebie i dla wszystkich, uznawał w milczeniu, że są rzeczy, które ludzie wyżéj grosza kładną; pozwalał na to, ale postępowaniem okazywał, że nie podziela ich błędu. Nie sprzeczał się, nie obwiniał drugich, nie bronił siebie, a cichaczem i z wytrwałością robił swoje. Pan Bóg nie obdarzył go ani szczególną zdolnością, ani umysłem bystrzejszym nad innych, owszem, pojęcie miał leniwe, nauki mało, ale za wszystko stawała mu wola... Wielką tą dźwignią, bez pomocy innych środków, doszedł majątku, i dobił się powszechnéj czci, na którą w istocie zasługiwał pracowitością, wytrwaniem, ale nie brakiem serca, poczytywanym za jakąś tęgość charakteru. W majątkach pana Jana włościanom źle się nie działo, ale ściśle oddając im, do czego był obowiązany, ani słowem, ani czynem nie dowiódł im współczucia, miłosierdzia, litości; w pracy nie folgował, w smutku nie pocieszał, winnych nie oszczędzał; przemawiał krótko i surowo, a grosza swego nie darował i umierającemu.
Majątki mając rozrzucone w różnych kraju stronach, pan Jan ciągnął z nich najrozmaitsze korzyści: wyrabiał klepkę, belki, smołę, sukno, a gdy pora przyszła na cukier, wziął się do buraków. Prędko jednak postrzegłszy, że na łasce Niemców niewiele dokaże, nic nie mówiąc nikomu, wziął paszport, pojechał do Francyi i Niemiec, przeterminował kilka miesięcy w fabrykach i powróciwszy już był w stanie sam kierować cukrownictwem, które mu doskonale poszło.
Jakkolwiek znano dobrze pana Jana, że nikomu nie pomoże, i dla nikogo nic darmo nie zrobi, pieniądz dawał mu wziętość, urok, pierwszeństwo; uśmiechali się do niego, jak do ładnéj kobiety, starzy i młodzi, co on zresztą zimno, obojętnie i jak hołd należny przyjmował.
W téj gromadce panów, oprócz kosmopolity, starego kochanka Loli z kuzynkiem Pietraszem, prócz dwóch Odymalskich, koniarza i przemysłowicza, były i inne ciekawe typy; był naprzykład pan Albert Morszaniec, człek pięknego imienia i piękniejszéj jeszcze niegdyś fortuny, dziś całkowicie dwoma rozwodami i rozmaitém używaniem świata zrujnowany, któremu pozostał tylko klucz jeden z pałacem, kochanka, któréj się pozbyć nie mógł, gusta pańskie i postawa arystokratyczna. Nie znać było na nim wcale ruiny upadku i rozpaczy; owszem, wesół był, śmiał się, grał grubo, i na szlachtę patrzał z wysoka, pewien będąc, że spadek jaki znowu go postawi na nogi. Był to bardzo zresztą dobry człowiek, uczynny, grzeczny dla swoich, dla kobiet nadskakujący, ślicznie mówił po francusku, grał na fortepianie, śpiewał i sekundował do wszystkich pojedynków, jakie tylko się w okolicy trafiały; przyostro czasem obchodził się z wierzycielami, których i wypędzić i wypchać i wodą oblewać i ostrzeliwać kazał, różne im płatając figle, ale miał po części słuszność: ich to łatwowierność była powodem jego ruiny.
Z panem Protem Odymalskim przybył pan Ernest Galonka, człek najmilszy w świecie. Pan nie pan, ale takiéj natury istota, że tylko w sferze wyższéj mógł wyżyć i wytrącony z niéj, jak ryba z wody wyrzucona, zdychaćby musiał.
Ludzi jego rodzaju zwano dawniéj poprostu pieczeniarzami, dziś grzeczniéj nazywał się Galonka przyjacielem panów. Aktor doskonały, przejął ich język, obyczaj, manierę, sposób myślenia, smak, upodobania, wszystko, aż do ostrzygania paznogci; zdaleka przysiągłbyś, że to pan z panów, tak do nich był podobny. W pewnych nawet względach przechodził delikatnością uczuć i podniebienia tych, którzy mu za wzory służyli: nikt nadeń lepiéj się nie znał na jadle, przysmakach, winach i cielesnych przyjemnościach... Choć się wychował na kaszy hreczanéj i skwarkach, choć u wdowy, u któréj stał na stancyi, nieraz może zjadł świecę łojową w wieczerzy, a kocie pierogi na śniadanie, nabył jednak takiéj wprawy w rozpoznawaniu dobroci trufli, bukietu win i ocenianiu sosów, że gdy szło o stół, brano go za superarbitra. U szlachty nie bywał nigdy, bo chleba podsitkowego jeść nie mógł, białéj sztukamięsy nie cierpiał, a ze słoniną był w stosunkach nadzwyczaj ostrożnych. Coby tam zresztą robił? ktoby tam mógł jego wysokie teorye preferansa, system kolei win i potraw, rozumowania o bifsztyku i analizę strasburskiego pasztetu pojąć i należycie ocenić! Myśl jego sięgała wyżéj; stał się potrzebnym wyższemu towarzystwu, zrzucił kapotę szarą nazawsze, wykoncypował sobie wuja biskupa, ciocię starościnę, zapisał się do panów i z niemi na wieki zaślubił. Puściwszy swoich kilku chłopków dzierżawą, cały rok jeździł po znajomych, grał, pił, jadł, wesoło się bawił, i mówiono, że grosz nawet zbierał; najczęściéj przebywał u pani Jeremiaszowéj D..., któréj mąż mieszkał za granicą, staréj już dosyć kobiety, i téj służył za przypomnienie młodości, jak mówili ludzie złośliwi... To pewna, że w domu jéj rządził jak w swoim, a kucharz przychodził do niego po rozkazy, gdy się tylko zjawił.
Oprócz wymienionych, był jeszcze pan Kalasanty Spański, niemłody człowiek, który całe życie spędził pisząc historyę wysp Balearskich. Przepisywał już ją dwudziesty szósty raz, coraz inną dorabiając przedmowę; bawił się także tworząc kolekcyę motylów i chrząszczów... Namiętnością jego było uchodzić za uczonego, chociaż prawdą a Bogiem wiadomości bez ładu schwycone, brak zupełny talentu i systemu, na kompilatora go tylko kwalifikowały. Najzacniejszy ten człowiek, gdyby nie skąpstwo, miałby wiele pięknych przymiotów; nigdy dobrowolnie źle nikomu nie zrobił... Synowiec jego, pan Józef Spański, wyglądający sukcesyi po bezdzietnym stryju, który mu już motyle i chrząszcze zapisał testamentem, rozporządzenie z resztą zostawując dojrzalszemu rozmysłowi — chorował na zapalczywe myślistwo. Polowanie było jego manią, Gierard bohaterem; abonował „Journal des Chasseurs“, pisał do niego artykuły i miał za ograniczonych i bez uczucia tych, którzy się do zajęczych uszów i lisiego ogona nie rozpalali, jak on, do szaleństwa.
Oprócz tych panów, żeńska część towarzystwa składała się z pani pułkownikowéj, grającéj rolę gospodyni domu na złość prezesowi, z Anny, któréj uśmiech i piękność ozłacały salon Karlińskich, z ślicznéj Poli, pełnéj zawsze życia i pociągającéj ogniem, który pałał na jéj ustach, i kilku dam przybyłych. Z tych parę tylko wspomnimy. Najpierwszą na kanapie była żona pana Prota Odymalskiego, którą poufale nazywano matką rodu, kobieta form wspaniałych, powagi wielkiéj, wychowana niegdyś starannie, co dziś jeszcze znać było, i przejęta wielkością posłannictwa swego w wychowaniu potomków znakomitéj familii Odymalskich, herbu Wczele. Macierzyństwo jéj zaślepiało biedną i prowadziło do najdziwniejszego pojęcia swoich obowiązków. Odymalscy wydawali się jéj krwią i pokoleniem wybranych; chłopców i córki hodowała wpajając im znakomitość familii, do któréj należeli, i potrzebę utrzymywania swéj godności. Baczna nadewszystko na to, ażeby się nie mieszali z nierównemi sobie, trzymała w domu synów i już ich wykształciła na paniczyków tak delikatnych uczuć, nerwów i gustów, że spokojnie o przyszłość ich zasypiać mogła. Pomimo fałszywego pojęcia dobra dzieci i skrzywienia kierunku w ich wychowaniu, oddajmy sprawiedliwość: była to najlepsza i najczulsza matka, z czego choć trochę chluby szukała, choć o tém bardzo mówić lubiła, nie godzi się jéj mieć za złe — wszyscyśmy słabi; nie każdy ma zresztą szczęście urodzić się Odymalskim, a komu to Pan Bóg dał, cenić powinien los, jaki wygrał na wielkiéj życia loteryi.
Siostra hrabiego Zamszańskiego, baronowa Wulska, wdowa po człowieku, który jéj dwoje dzieci i niezmierną moc długów zostawił, tém tylko, że była kiedyś młodą i ładną, należała jeszcze do grona kobiet. Po śmierci męża wzięła się czynnie do interesów majątkowych i w tych utopiła resztę uczucia, wdzięku, wszystkich władz swoich używając do podźwignienia fortuny. Strój jéj zaniedbany, roztargnienie, nastawianie ucha na najpraktyczniejsze kwestye handlu, sprzedaży, nowych rozporządzeń tyczących się posiadłości ziemskich, dawał jéj cechę wybitną kobiety jurystki. Korzystając z okoliczności, jednego radziła się o adwokata, jakiego użyć miała, drugiemu opowiadała, jaką ma podać prośbę do sądu używając terminów technicznych, z trzecim konferowała o cenie wódki. Zagadnięta o czém inném, uśmiechała się tylko. Na wypadek wszelki miała z sobą dla poradzenia się z prezesem, jeśliby czas pozwalał, kopię ukazu Opieki, rezolucye rządu gubernialnego i notę swego plenipotenta petersburskiego. Nie było pracowitszéj, ale nie było téż nudniejszéj nad nią kobiety; wszyscy uciekali od niéj, i na wesołe zebranie sama jéj bytność rzucała jakiś mrok nieprzebity. Palce miała chude, długie, z których ślady atramentu nie schodziły nigdy; na ręku worek, z którego wyglądały papiery, nawet gdy na imieniny jechała.
Znajdowała się tu i pseudo-hrabina Jeremiaszowa D... w któréj to domu zamieszkiwał najczęściéj pan Ernest Galonka, posądzony o bliskie z nią stosunki. Niegdyś nadzwyczajnéj piękności, zachowała z niéj jeszcze chęć przypodobania się, nos suchy, oczy wpadłe czarne, usta ładne, ale już nieotwierające się, by braku zębów nie zdradziły, i płeć, któréj białość jako tako przedłużały kosmetyki. Mówiła tylko po francusku, stroiła się niezmiernie, i była najlepszego tonu; na małe w jéj życiu usterki nie zwracano baczności, gdyż zbyt może czuła, umiała tak zawsze łódką swoją kierować, że się o żaden skandal w oczy bijący nie rozbiła... Przebaczmy znowu słabości ludzkiéj! Pan Ernest był może jéj ostatnią deską ocalenia; trochę ją kompromitował, ale u schyłku młodości przedłużonéj, sercem czy głową największe się zawsze robią szaleństwa! Zresztą pani Jeremiaszowa była tak miła i grzeczna, tak uczynna i uprzedzająca, a tak dobrego towarzystwa!
Nie liczym innych mniéj wybitnych postaci, opuszczając umyślnie tłum istot albo podobnych do poprzedzających, bo w świecie tym najwięcéj jest startych typów jednego stępla, albo zbyt obszernego potrzebujących komentarza, by się w całéj swéj oryginalności ukazały.
Aleksy unikając i nowych znajomości i oczu zwróconych na się, w kątku najmniéj widocznym zamyślony przyglądał się towarzystwu, gdy przy nim zaszeleściała suknia, i zdziwiony ujrzał obok siebie uśmiechnioną twarz Poli.
Tego dnia Pola była tak piękną, tak piękną, że Julian oczu od niéj oderwać nie mógł; miała tylko białą z niebieskiemi wstążkami sukienkę, niebieskie we włosach ozdoby, które ich barwę złocistą podnosiły, a białe obnażone rączki i ramiona zachwycały posągowością swych kształtów. Obok Anny, któréj surowa piękność poetyczna wzbudzała podziw i poszanowanie, Pola drobniuchna, wesoła, trzpiotowata i paląca namiętnością, stała jak umyślnie dobrana sprzeczność... pierwsza niepokoiła serca i porywała w krainę poezyi, druga zdawała się ożywioną figurynką z najlepszego Vatteau lub Boucher’a.
— Dlaczego pan tak siadłeś w kątku? — odezwała się śmiało do Aleksego — czemu się pan nie chcesz przybliżyć do towarzystwa?...
— Jestem w niém obcy...
— I nie ciekawy je poznać? czy tak sama powierzchowność go zraża?...
— Przestrasza, powiedz pani...
— Doprawdy? mnie ona więcéj rozśmiesza niż przestrasza...
— Pani to świat nie obcy...
— Mylisz się pan — odpowiedziała Pola z żywością osobliwszą — to świat nie mój, choć w nim zostałam wychowaną i przywykłam do niego, bom sierota i na świecie nie mam nigdzie swoich!! Żyjąc w nim od dzieciństwa, powinnam była zabłądzić i sądzić się w domu własnym... nie, nie! jakiś instynkt myśl moję i tęsknotę gdzieindziéj prowadzi... Wiesz pan, że nieraz patrząc na Żerby zazdrościłam mu tego starego dworu wśród gęstych lip... zazdrościłam życia w tych domkach... malutkich, pod strzechą słomianą...
Oczy jéj łza zwilżyła... Pola płakać i śmiać się mogła zarazem... białe jéj ząbki pokazały się z ust koralowych...
— Przyszłam do pana — dodała — bośmy tu podobno my tylko dwoje obcy i wygnańcy... powinniśmy wspierać się wzajemnie.
— Ja zapewne, ale pani?
— Ja więcéj jeszcze od pana! nie lubię kłamstwa i nie udaję, czém nie jestem... Pan Julian musiał panu choć wspomniéć o sierocie...
I badające oczy wlepiła w niego; Aleksy zląkł się pytającego jéj wejrzenia, obawiał się, by niém prawdy nie dobyła z głębi duszy... zmieszał się i zaczerwienił.
— Julian nic mi nie mówił!
Pola poznała, że skłamał, przeczuła, że dla Aleksego towarzysz dawny nie miał tajemnic, z rumieńca jego dowiedziała się wiele...
— Kłamać nie ładnie — odparła cicho. — No, nie mówmy o tém... jak się panu podobała Anna? — spytała po chwili.
Aleksy znowu na tak nagłe, niespodziane zapytanie zarumienił się podwójnie i skłopotał nie wiedząc, co odpowiedziéć.
— O! pan się mnie obawiasz! — przyjacielsko wlepiając oczy w niego, zawołała Pola — mów pan prawdę... ja pana nie zdradzę...
— Zaledwiem ją widział, a znam ją tak mało!
— Fe! fe! pan kłamiesz ciągle; naprzód, dobrzem uważała, że z niéj nie spuszczałeś oczu... powtóre, trzebaż ją znać długo, żeby ocenić? Nieprawdaż, że to anioł upadły na ziemię za to może, że zapatrzywszy się na rozbijające się w przestrzeni światy, cichszym głosem nucił Bogu hozanna! Nie prawda, że dość spojrzéć na nią, by w niéj poznać istotę wyższą, wybraną, idealną!
— A! zgadłaś pani myśl moję.
— Byłam tego pewna... Serce, umysł, postać, wszystko w niéj na równi, wszystko doskonałe: jest to dyament czysty, na którym nie ma skazy najmniejszéj; przy niéj tak mi wszyscy maleją, tak się okazują ułomni... tak nią jestem popsuta...
— A! i Julian to rzadkie serce... i umysł rzadki — mimowolnie wyrwało się Aleksemu, który rozmowę chciał zwrócić...
Pola z kolei zarumieniła się mimowolnie, drgnęła i pod wzrokiem Aleksego ukryć nie umiała wrażenia, jakie na niéj zrobiło to imię.
Co gorsza, nie znalazła w ustach odpowiedzi... porwała się nie umiejąc pohamować, i pobiegła...
Zdala na pozór nie zważając na nich, Julian widział tylko zbliżenie się Poli do Aleksego i uczucie zazdrości ścisnęło mu serce, kołował, zbliżał się i wreszcie usiadł przy Drabickim.
— Coście to mówili z Polą? — zapytał niespokojny.
— Była to jedna z tych rozmów, z których zdać sprawy nie można... doprawdy... nie wiem... śmiała się z czyjéjś sukni, uczyła mnie osób, których nie znam...
— Czegoż się tak w końcu zarumieniła?
— Alboż zarumieniła się? nie wiem doprawdy...
— Ty nie wiesz! — potrząsając głową, rzekł Julian — zwodź kogo chcesz, ale nie mnie...
Właśnie gdy to mówili, służący wygalonowany zbliżył się, na srebrnéj tacy niosąc Annie jakąś paczkę opieczętowaną; uwaga Juliana i wszystkich gości zwróciła się na solenizantkę.
— Od stryja Atanazego! — zawołała Anna spoglądając na kopertę...
— Od Atanazego, a czemuż sam nie przyjechał! — rzekł prezes — zawsze dziwak!
Anna nie znalazłszy listu, szybko otworzyła paczkę, na którą oczy wszystkich były zwrócone i zamiast jednego z tych cacek, jakie zwykle w dzień imienin ofiarują kobietom, po tacy rozsypał się ogromny hebanowy różaniec... Na końcu jego bielała misternie z kości słoniowéj wyrobiona główka trupia, i krzyż z Chrystusem opromieniony dokoła wielką splecioną z ciernia koroną...
Godła śmierci i cierpienia... wszyscy odwrócili oczy, Julian się zżymał, prezes nie mógł się wstrzymać od wykrzykniku:
— A! cóż za niepoprawny dziwak! ale godziłoż się...
— Jakże można coś podobnego przysłać na imieniny! — powtórzyli inni.
— Ale kochany prezesie — łagodnie odezwała się Anna, całując nogi Chrystusowe — mógł że stryj Atanazy piękniejszy i milszy zrobić mi podarek? Modlitwa, cierpienie, przykład Chrystusa... przypomnienie śmierci, sąż to rzeczy złéj wróżby? Ja-m z tego szczęśliwsza niż z najkosztowniejszéj fraszki, w któréj-by żadnéj nie było myśli...
I różaniec czarny przycisnęła do piersi.
Pola, która chwyciła ją była za rękę, i łzy już miała w oczach, w milczeniu, wymowném wejrzeniem uwielbienia objęła Annę; Aleksy, patrząc na ten obraz, osłupiał z zachwycenia, ale całe towarzystwo, nie wyjmując nikogo, uczuło silnie niestosowność téj myśli śmierci i cierpienia, która się odbiła w sercach wszystkich. Żadna z pań nie wzięła w rękę różańca; szeptano i ruszano ramionami na stryja Atanazego; prezes się zżymał, Julian oczyma gonił za Anną.
Twarz jéj wszakże nie okazywała, by ją to, co za jakąś przepowiednię złowrogą uważano, dotknęło i obeszło... uśmiech nie zszedł z ust jéj, oczy jaśniały nieziemską radością i zadumaniem... długo wpatrywała się w Chrystusa i cierniową koronę; wreszcie widząc, że różaniec robi przykre na paniach otaczających wrażenie, wyszła z nim do swego pokoju.
Pola zbliżyła się do Aleksego, którego jakby przeczuwając sympatyę jakąś, jakby szukając przyjaciela, goniła ciągle oczyma... co Juliana pobudzało do zazdrości i gniewu prawie.
— Widziałeś pan? — zapytała...
— Widziałem, i tak dalece nie pojmuję tego podarku tak niezwyczajnego, że chyba mi go pani wytłómaczy.
— Żeby go zrozumiéć, musiałbyś pan poznać stryja Atanazego — odpowiedziała Pola, — długoby o nim mówić potrzeba, lecz zaprawdę ciekawy człowiek... Widziałeś pan Annę, jak przyjęła cierniową koronę... Anioł! panie, anioł! — zawołała z zapałem. — Jak wpośród nas, istot bojaźliwych i ziemskich, olbrzymią jest i obcą!
Aleksy stał zadumany...
— To prawda — rzekł mimowolnie — człowiek boi się do niéj przemówić, tak mi zdaje się świętą i czystą... oddech i słowo, myśl i wejrzenie nasze skalaćby ją mogły.
— Jéj nic nie skala! — przerwała Pola z zapałem, ale dobrze zauważywszy uwielbienie, z jakiém mówił Aleksy. — Cieszę się, że choć pan oceniłeś ją i pojąłeś jak ja... Będę się miała z kim moją czcią dla niéj i miłością podzielić!

XX.

Dzień cały spłynął, wedle bardzo zwyczajnego programu imieninowego; o trzeciéj czy czwartéj otworzyła się sala jadalna; kucharz wystąpił ze wspaniałą piramidą, wypito zdrowie solenizantki; Julian i prezes raczyli gości, jedli, pili, po objedzie ten i ów odjechał, a nad wieczór kilka tylko osób pozostało. Anny dość długo nie było w salonie... Pola znowu zbliżyła się do Aleksego.
— Wiesz pan, gdzie Anna? — spytała go.
— Nie, pani...
— My się tu bawimy, a ona wymknęła się do Emila, który dziś zachorował, poszła słuchać jęków jego, oblewać łzami niepowrotne nieszczęście... łagodzić wzrokiem i macierzyńską pieszczotą boleść nieukojoną... czuwać nad tym, który jest więcéj dziecięciem jéj niż bratem. Gdy zniknie, wiem, gdzie jéj szukać... tam gdzie pocieszać, radzić, wspomódz, poświęcać się potrzeba... Ona nie żyje dla siebie... A! czemuż ja, com mieszkała przy róży, jak mówi Saadi, taką różą być nie mogę... Bóg stworzył mnie inaczéj! ułomności ludzkie często uśmiech szyderstwa wywołują z ust moich... pojąć ją potrafiłam, naśladować nie umiem! To anioł! a ja-m istota ziemska.. jéj serce w niebie, a moje tak do ziemi przyrosło!
— Doprawdy, pani — usiłując tok weselszy nadać rozmowie, rzekł Aleksy — radbym pani powiedziéć coś grzecznego, ale nie potrafię... wybacz prostemu wieśniakowi. Mnie się zdaje, że kto tak oczy w cnotę obrócił, jest już sam cnotliwy... Magnes pociąga tylko żelazo, które samo magnesem się staje...
— Tak! tak! ona jest magnesem... a ja! ja! niestety! zardzewiałą sztabą żelaza... o! przekućby ją potrzeba, żeby się na co przydać mogła...
Westchnęła.
— A! — dodała śmiejąc się do Aleksego — Pan Bóg trochę niesprawiedliwy: ją był powinien stworzyć do świata, a mnie dać ten spokój siostry miłosierdzia... Takby lepiéj było... nam obu...
Aleksy nic nie odpowiedział. Pola widząc wchodzącą Annę odeszła ku niéj, a Julian zbliżył się do przyjaciela.
— Jestem zazdrośny — szepnął mu na ucho. — Pola za tobą goni widocznie... najwięcéj mówi z tobą... niegodziwy i szczęśliwy człowiecze! to mnie niepokoi!
— Wierz mi, że przez litość tylko zbliża się do milczącego gościa — odpowiedział Aleksy — widziała, jak mało kto mówił do mnie, jak byłem sam wpośród was i pożałowała mnie trochę.
— Jeśliś był sam, to dobrowolnie — rzekł Julian — wszak usiłowałem cię pociągnąć, zbliżyć, zapoznać...
— Było to szlachetne, ale daremne usiłowanie — chłodno odezwał się Aleksy. — Napróżnobym się starał wcielić w wasze grono, które mnie odpychało jak żywioł zupełnie obcy. Niepodobna, żebyś tego nie widział; strój mój, mina, zwracały oczy, ale nie pociągały serc! widziałem, jak szeptano, domyślałem się uwag, które robiono nade mną, moim frakiem i opaloną twarzą. Wyznaj, że niejeden cię zapytać musiał, co tu robi ten rodzaj ekonoma i niezgrabnego szlachciury?...
Julian, który oczyma gonił za Polą, rozśmiał się wszakże na te słowa.
— Nie będę moich bronił — rzekł z uśmiechem — na tym świecie powierzchowność jest paszportem, o który naprzód pytają... Jest to tak dalece wkorzenionym nałogiem, że charakter, szlachetność rysów, piękność twarzy nawet, malująca się w niéj dusza, nie są dostateczne, by zastąpić brak pewnego poloru, formy i ogłady. Nikt z nas nie ma siły kopać rudę, przetopić ją, by z niéj dobyć złota: wolimy stemplowaną monetę choć mniejszéj wartości. Gdyby dziś największy mędrzec, najświętszy z ludzi, w dziurawéj tunice i todze, z kurzawą pracy na nogach, z potem na czole i krwią na piersi stanął przed nami, śmiechem-byśmy go może powitali, jak poganie...
— A jednak mówicie o postępie, i uczyliście się ducha wieku.. i lubicie się z nim popisywać.
— Pragniemy czegoś, a lenistwo dojść nam do celu nie dopuszcza; lżéj chodzić udeptaną drogą.
— Co ci mówiła Pola? — przerwał Julian.
— Julianie! Julianie! — odparł Aleksy — szalejesz doprawdy; cały dzień chodziłeś za nią wzrokiem; miéj moc nad sobą; patrzą na ciebie! patrzą!
— A! tak była piękną! a wzrok jéj...
Prezes zbliżył się powoli do rozmawiających...
— Przysięgnę, że nawspoł z panem Drabickim ogadujecie towarzystwo dzisiejsze — rzekł wesoło.
— Trochę — odpowiedział Julian.
— Widzicie, że zgadłem... znam Julka dobrze, uniwersytet i filozofia bucha jeszcze z niego; cela me fait l’effet, jak gdyby jadł czosnek na śniadanie.
— To na zaletę — rzekł Aleksy, nie dosłuchawszy do czosnku.
— Śliczna rzecz! szkoda, że się na nic nie zdała — zawołał prezes powoli z pewną dumą. — Odbudować świata, ani przerobić natury ludzkiéj nie potraficie ideałami; kulawym być musi człowiek zawsze... Śmiać się z niego mamy wszyscy prawo, ale każdy ze swego stanowiska śmieje się zarówno... praktyka życia i doświadczenie uczą, że błędy są koniecznością świata i cementem jego budowy.
— Można-by wszakże użyć czyściejszego — wtrącił Julian.
— Napoleon nienawidził ideologów i ja także, nie taję się z tém — zawołał prezes. — Cóż lepszego pan brat Atanazy, który ukochanéj synowicy przysyła w dzień imienin trupią główkę i cierniową koronę... Ale, ale... panie Julianie, wszak jednego z tych dni pojedziesz do Szury?...
— Nie wiem jeszcze...
— Ale ja wiem, że pojedziesz... ot tak! — dodał prezes — obydwa z panem Drabickim, warto, żeby poznał stryja Atanazego, a i tobie weseléj-by było w podróży... moglibyście wrócić za parę dni.....
— Z Aleksym najchętniéj, a sam...
— Ja ręczę za pana Aleksego, że pojedzie z tobą — rzekł prezes, biorąc pod rękę Drabickiego, ale to poufałe obejście płacąc zaraz dość niegrzeczném odezwaniem się:
— Mój panie Drabicki...
Odprowadził go na bok trochę...
— Mój panie Drabicki — rzekł zcicha — zrób to dla Juliana, którego kochasz... mam powody, dla których chciałbym, żeby się trochę od domu oddalił, rozerwał... pojedz z nim do Szury, do mego brata...
— Panie prezesie... radbym z serca...
— No! i pojedziesz! pojedziesz! — dumnie ale przyjacielsko razem dodał stryj Juliana — uczynisz to dla mnie... proszę cię...
Nie wiem, jak się to stało, ale zawahawszy się trochę, gdy i Anna przybiegła z uśmiechem, łącząc prośby swoje, Aleksy dał się namówić... a tak niespodzianie przejażdżka do Szury ułożoną została i Julian rad, że dłużéj zatrzymał przyjaciela, nic już przeciwko niéj nie miał...

XXI.

Pierwszy to raz z wyznaczonéj drogi zboczył Aleksy, dając się pociągnąć urokowi przyjaźni, a może sile wrażenia, jakie na nim uczyniła Anna.
Nie powiem, że się w niéj zakochał; wyraz ten niedostatecznie tłómaczyłby uczucie rzadkie, niezwykłe, wyjątkowe, jakiém Aleksy był przejęty. Serce ma tysiące odcieni przywiązania, którego rozbudzenie zależy od iskry, co je wywoła. Każda z kobiet prawie inaczéj kochać się każę, i są ideały, które najcieleśniejszego z ludzi potęgą ducha niezłomną pociągnąć muszą w sferę nieziemską. Kocha się sercem i głową, ciałem i duszą, i mieszaniną tego wszystkiego w różnych stopniach. Nic zaprawdę rzadszego nad przywiązanie, oparte na czci i czyste jak łza boleści, ale i ono wykwita czasem na ziemi. Nie obwiniajmy malarzy o nieprawdziwość obrazów, bolejmy raczéj nad oczyma, co wzroku ich nie widziały lub zobaczyć nie chciały. Aleksy doznał na widok Anny uczucia, które się określić nie daje; było w niém i uwielbienie piękności, i urok wdzięku, i przeczucie jéj duszy, i intuicya jéj wielkości, i cześć dla poświęcenia — wszystko szlachetne biło w niéj potężnie. Ziemska miłość, co pragnie, pożąda, szaleje, nie wmieszała się tu wcale, na nią nie było miejsca... myśl zbliżenia się, połączenia jakim węzłem, coby ich porównał i zjednoczył, nie postała w Aleksym; dla niego Anna nie sięgała stopami ziemi i była czémś tak dalece wyższém, czyściejszém, prawie innéj i eteryczniejszéj natury, że końca jéj szaty nie śmiałby był dotknąć, i leżałby przed nią wieki, byle się promieniem jéj oczu rozgrzewać... Widziéć ją, słuchać, służyć jéj, podziwiać tylko pragnął — uczucie, którego doznał w oczach własnych, uszlachetniło go, podniosło, spotęgowało. W pierwszéj zaraz chwili głos jakiś powiedział mu:
— Innéj już kochać nie będziesz!...
Aleksy zapomniał nawet o matce, o obowiązkach, o dzikości swéj, o upokorzeniu, byle dłużéj w Karlinie pozostać i napatrzyć się obrazu, który miał nazawsze wyryć się w jego duszy...
Jedno może oko dostrzegło, co się w tajemniczéj głębi człowieka działo.. oko Poli, która instynktem nadzwyczajnym przeczuwała ludzi i uczucia... W pierwszéj chwili zadrżała; litość odpędziła bojaźń i łza prześliznęła się po przywykłych do niéj źrenicach...
— Biedny! — zawołała w duchu — jak ja skazany na nieuleczoną chorobę... żal mi go... czuję, że dobrze, że gorąco kochać potrafi!... A Anna!... co za myśl!... Dusza Anny ogarnia świat, kocha ludzi, ale miłość taka, jak ja ją pojmuję, nigdy się w niéj nie zrodzi... ulituje się, pocieszy, ale zstąpić z wyżyny jasnéj nie potrafi dla nikogo!
Zadumała się Pola biedna, siadła do fortepianu i poleciała dźwiękami w świat, w którym myśl strumieniami tonów się tłómaczy... tam jéj było lepiéj... Grała długo, Aleksy słuchał, a Julian w kątku salonu poglądając zdaleka na rozkoszne dziewczę, jak martwy pozostał cały czas, w nią się wpatrując... Oczy ich spotkały się nareszcie, nie myśleli oboje, że na nich patrzą... pułkownikowa, prezes i pan Delrio — zapomnieli się... Pola nie spuściła oczów, Julian ich nie odwrócił, i powiedzieli sobie wymowném spojrzeniem wszystko, co powiedziéć chcieli. Nareszcie Pola zadrżała jak przebudzona, zerwała się nagle od fortepianu i wybiegła z pokoju; Aleksy pośpieszył do przyjaciela, bo przeczuwał, że pozostawszy sam, może się wydać ze wzburzoném uczuciem... Julian poskarżył się na ból głowy i, Drabickiego uprowadzając z sobą, wyszedł z salonu.....
Anna po chwili małéj poszła za Połą, bojąc się, czy nie zachorowała, pułkownik wysunął się do swego pokoju i prezes oddawszy dobranoc dawnéj bratowéj, miał już odejść także, ale nadspodzianie pani Delrio wstała i prosiła go o chwilkę rozmowy.
Prezes przybrał postawę urzędową, ale z grzecznością przysunął krzesło do bratowéj...
— Co pani pułkownikowa rozkaże? — zapytał.
— Chciałabym o moich dzieciach pomówić z panem prezesem — odezwała się kobieta, nie tając, jak ją kosztowała ta rozmowa z nienawistnym człowiekiem.
— Najchętniéj... mówmy o nich; pani wié, że dla mnie są to także jakby moje własne dzieci...
— Darujesz mi prezesie, że się mieszam do tego i że zwrócę uwagę twoję na okoliczność, która, zdaje mi się, uszła dotąd baczności twojéj.
— Cóż to takiego?... — trochę urażony spytał prezes, prostując się.
— Zawsze byłam przeciwną temu, żeby Anna przywiązywać się miała i przyjaźnić z kimś tak niskiego pochodzenia jak Pola...
— Mościa dobrodziejko — odezwał się prezes — nie spodziewam się, żebyś co pannie Apolonii zarzucić mogła...
— Dla tego anioła Anusi nie ma niebezpieczeństwa — przerwała pani Delrio — ale pan nie uważasz chyba, że pobyt w domu młodego człowieka, tak pięknéj i tak gwałtownych uczuć osoby, jak Pola, zagrażającym jest dla Juliana... on się w niéj kocha!...
Prezes niemniéj to podobno widział od pułkownikowéj, ale postrzegłszy się uprzedzonym, taktykę zmienił i rozśmiał się w sposób niedowierzający...
— On się kocha! a! pułkownikowo, zdaje mi się, że oczy twoje widzą więcéj, niż jest! Żywa, śmiała, dowcipna, mogła mu się podobać, może go bawi i rozrywa... ale...
— Ale ta rozrywka skończyć się może gorsząco i smutnie!
— Zdaje mi się, że gorliwość macierzyńska zaślepia panią: Julian ma wiele taktu, zna jéj położenie i swoje... widzi, jaka przestrzeń ich dzieli... Zresztą, uczciwy człowiek... możemy być spokojni..
— Bądź pan spokojnym, kiedy chcesz, ale mnie nie wmówisz spokoju! Widziałeś, prezesie, jak na siebie patrzyli, kiedy grała?
— E! gdyby się trochę i pokochał — zawołał prezes — możeby go to rozerwało, rozruszało, ożywiło; następstw się nie boję... wywietrzeje mu to łatwo... a ja, kiedy już mówimy o tém, mam dla niego żonę.
Pułkownikowa zarumieniła się z niecierpliwości, że jéj dzieckiem rozporządzano tak bez jéj wiedzy, udała, że nie posłyszała i z żywością zwróciła się do Poli, któréj nie lubiła, zazdroszcząc jéj nawet serca i przywiązania Anny. Zrazu dziecięciem bawiła ją wychowanka, lecz gdy małżeństwo wygnało ją z pod dachu, pod którym Pola została, zazdrość wzbudziła jakieś nienawiści uczucie.
— Pan się następstw nie obawiasz, bo ich widziéć nie chcesz, ale ja, co od dzieciństwa znam tę dziewczynę, mam może słuszność się ich lękać... Daj Boże, byśmy węża nie odgrzali na piersi... zręczna, nie brzydka, znając Julka, kto wié, co ona tam śni! Ja widzę, że mu drogę zabiega, że się w sposób najpodlejszy przymila, chłopiec młody... ona go usidli, nie zaręczam, żeby nie miała myśli wyjść za niego, w takich głowach roztrzepanych wszystko się to wyrodzić może.
Prezes znowu się rozśmiał.
— Pani to bierzesz tak gorąco... — rzekł — ale doprawdy ja Poli z tak złéj strony nie sądzę, aż nadto często przypomina, co nam winna i skąd wyszła, ma rozsądek i niepodobna, by przypuściła, że pozwolim na tak monstrualne ożenienie; dosyć już mezaliansów — dodał z przyciskiem i westchnieniem — mieliśmy w naszéj familii.
Pułkownikowa zarumieniła się z gniewu, czując do siebie wymierzony pocisk. Prezes mówił daléj:
— Zresztą oderwać ją od Anny, któréj jest potrzebna, osamotnić tego anioła dla jakich przywidzeń... byłoby okrucieństwem! Anna ją kocha!
— To prawda, ale nie moja wina, że tak osobliwszym sposobem umieściła swą miłość!
— Niech pani będzie spokojną, czuwamy!
— Miałam sobie za obowiązek pomówić o tém z panem, zrobicie, co się wam podoba; bogdajbym była fałszywym prorokiem, ale się obawiam bardzo złych następstw z ich zbliżenia!... Uczyniłam, com była powinna; pan postąpisz, jak zechcesz.
To mówiąc, bardzo ceremonialnym ukłonem pożegnała prezesa, który niemniéj grzecznie rozstał się z nią, uspokajając tonem żartobliwym:
— Niech się pani nie lęka... Pola jest dumną i nie zniży się do szczęścia nawet... znam ją dobrze, natura to namiętna, żywa, ale szlachetna; zresztą gdyby taką nawet nie była, towarzystwo Anny musiałoby ją podniéść i oczyścić... Julian mało teraz będzie w domu... a choćby tam była jaka płochostka dziecinna...
— Panowie zwykliście lekceważyć serce w człowieku — odpowiedziała pani Delrio — nie wchodzi ono w wasz rachunek... daj Boże, by potém nie przypomniało się stanowczo z prawami swemi...
— Dobranoc — rzekł prezes, śmiejąc się — dobranoc... poradzimy i na serce, gdy będzie potrzeba. Niech nam to pani zostawi: zwracać na to zbytnio uwagę, byłoby może właśnie środkiem rozniecenia gwałtowniejszego pożaru — to ogień słomiany... buchnie i zagaśnie...
— Opalić wszakże śmiertelnie może — rzekła pułkownikowa i odeszła.

XXII.

Nazajutrz Aleksy z Julianem wybrali się zrana do Szury, do pana Atanazego Karlińskiego, którego dotąd znamy zaledwie z dawanego mu przezwiska dziwaka i z przysłanego w dzień imienin Anusi różańca z cierniową koroną. Mieszkał on prawie od młodości w majątku, o mil kilka od Karlina za rzekami, w ogromnych lasach położonym. W kraju naszym, który się stosunkowo niedawno jeszcze z puszcz nieprzebytych wyrąbał, są takie gdzieniegdzie pozostawiane trafem lub umyślnie obszary odwieczne, nieużyteczne wprawdzie, ale piękne, wśród których niemal amerykańską podziwiamy roślinność. Najwspanialszą w tym rodzaju jest bezsprzecznie puszcza białowieska, po niéj kobryńska, którą zdobią przestrzenie wielkie, jodłami na moczarach zarosłe; wreszcie lasy Polesia owruckiego, pińskiego i Polesiów wołyńskich. W takim to zapadłym kącie, przy wsi Szura zwanéj, obrał sobie mieszkanie pan Atanazy Karliński. Od wieków w posiadłości téj nikt z właścicieli nie mieszkał; należała dawniéj do Lubomirskich, a Tymoteusz Karliński wziął ją po żonie; że jednak któryś ze Śreniawitów, czy dla łowów, czy dla jakiéjś fantazyi przebywał tu czasami, świadczył stary wielki dwór drewniany, ogrody i sady, zrujnowana kaplica, pusty skarbczyk i zabudowania, których resztki znalazł tu pan Atanazy, objąwszy klucz z działu nań przypadający. Chociaż miał folwark z domem porządnym i w nie tak ustronném miejscu położonym, Karliński obrał sobie Szurę za rezydencyę; kąt ten dziki, cichy i spokojny, do charakteru jego i usposobienia przypadł nad wszystkie. Kazał naprawić trochę dwór, by go uczynić mieszkalnym, ogrodzić opuszczony ogród, wyrestaurować kaplicę i osiadł tu na życie całe, nie wychodząc prawie za obręb ogrodu i lasów swoich.
Pana Atanazego nazywano dziwakiem i nie bez powodu, nie żył bowiem jak inni ludzie: z młodu na krótko wychylił się był z domu, wolą rodziców wysłany w podróż po Europie, późniéj służył wojskowo, jeszcze stosując się do rozkazu ojca, ale zostawszy panem swéj woli, porzucił świat i zagrzebał się dobrowolnie w osamotnieniu. Nikt dobrze nie znał wypadków jego życia i przyczyn, które wpłynęły na ukształcenie charakteru, jaki się skutkiem tajemniczych uczuć, zawodów i cierpień wyrobił. Zawczasu wyrzekłszy się tego, co pospolicie zowią losem, towarzystwem, światem, pan Atanazy z kilką książkami, z kilką towarzyszami zamknął się w swojéj Szurze i czas pędził na modlitwie, rozmowie i rozmyślaniu. Ani interesami, ani gospodarstwem się nie zajmował. Zgóry poglądał na drobne zabiegi ludzkie i śmiał się z nich szydersko; myśl jego cała była w wieczności, w żywocie przyszłym, w zagadnieniach tyczących się nadziemskiego świata. Dla ludzi wyrozumiały i łagodny, charakteru wzniosłego, zdawał się żyć tylko czekając śmierci i nic już nie spodziewając się od ziemi. Jak dziecię potrzebował opieki, dawał władać sobą i za nic nie byłby się oderwał od tego trybu, jaki przepisał sobie i do którego silnym przyrósł nałogiem.
Kochał rodzinę, jak kochał świat cały, ale w rzeczach ziemskich nie roztkliwiał się nad nią, nie biegł dla niéj z pomocą, życie i jego wypadki ważąc sobie lekce, jako rzeczy przemijające. Najulubieńszym jego czytaniem była biblia i mistycy; choć ortodoksus, pozwalał sobie w tym względzie tak dalece, że i protestanckich objawień, widzeń, rzutów oka w świat przyszły nie odsuwał; dla niego nawet w błędzie wielką wymówką była wiara głęboka i zajęcie się światem ducha: wszystko przebaczał, krom obojętności na sprawy duszy i materyalizmu. Pobłażający dla tych, co o rzeczy sądzili inaczéj, nieubłagany był tylko dla zobojętniałych, w szyderstwo obracających wszelkie najważniejsze zagadnienia pozaświatowe. Stosunków z ludźmi nie miał, nie szukał, unikał ich nawet, przekładając księgę i dumanie nad praktykę życia; to zaprzątnienie religijne zabiło w nim nawet wszelką chęć do pracy, odjęło ochotę do czynu i uczyniło go ascetą, pustelnikiem, istotą oderwaną od towarzystwa. Szura była prawdziwą Tebaidą, w któréj ledwie kilku ludzi umiejących się pogodzić z Atanazym Karlińskim, dotrzymywało mu towarzystwa. Przywykł był do nich, ale ochłodłe serce nie tak ich wszakże potrzebowało, by się na żal po stracie lub jakąkolwiek dla nich zdobyło ofiarę; pojęcie życia miał tak silnie swoje własne, wiarę tak mocną, że na grobie zapłakać nie mógł, i szeptał tylko:
— Do widzenia.
Człowiek ten zahartował się w rozmyślaniach do tego stopnia, że się słabości ludzkiéj pozbył prawie zupełnie i łzę rzadko postrzedz było można w oczach jego.
Obok tego kierunku mistyczno-religijnego, głębokiéj wiary i żywéj pobożności, Atanazy Karliński jednę tylko miał wspólną z wielu innemi słabość — gdyż inaczéj nazwać tego nie umiem: wierzył w arystokracyę, w jéj odrębną misyę na ziemi i płakał nad jéj upadkiem. Umarli przodkowie w czci u niego zostawali na równi ze świętemi prawie, a krew, co w żyłach jego płynęła, uważał za drogą spuściznę. Tłómaczył się z tego, gdy mu kapelan domowy, ksiądz Mirejko, Żmudzin, którego zaraz poznamy, oponował — przywodząc Pismo: że Bóg zawsze wybierał pewne rody do przeznaczeń wyższych i kierownictwa ludźmi; że im szczególne swe zsyłał dary; że ich namaszczał zdolnościami i dawał im jaśniejsze poznanie potrzeb czasowych, ster rządów w ręce, ster myśli i ducha... Z tego wywodził pan Atanazy prawność i potrzebę arystokracyi w ogólności, jéj konieczną egzystencyę w każdém uorganizowaném towarzystwie, dając jéj niejako, stosownie do swych pojęć, pochodzenie religijne. Ale to go nie zaślepiało w uznaniu upadku jéj za naszych czasów; Karliński tłómaczył go tém właśnie, że arystokracya zaparła się posłannictwa swego, uwierzyła w ciało, darów bożych użyła dla siebie i na swe przyjemnostki, a Bóg ją ukarał poniżeniem, skarleniem, utratą znaczenia i wpływu. Dowodził, że szlachectwo było także rodzajem kapłaństwa; mienie i znaczenie, imię i przywiązane do niego przywileje, były jakby fidei-komisem od Boga danym, nie na zysk własny tych, w czyje ręce powierzone zostały, ale na dobro ogólne. Jak skoro niewierni przechowywacze skarbów obrócili je na samolubne zaspokojenie swoich potrzeb, odstąpił od nich duch boży, zeszło z głów ich błogosławieństwo, i ci, co byli chlubą, stali się ludu pośmiewiskiem. Całe życie Karlińskiego budowało się niejako na tych zasadach, głębokiéj wierze w nieśmiertelność i poszanowaniu siebie, jako potomka pokoleń, które Opatrzność namaściła do wielkich czynów; odbywał on niejako pokutę za grzechy dziadów, siedząc na ustroniu i opłakując upadek rodziny nietylko własnéj, ale wszystkich jéj podobnych, gnijących bezużytecznie w samolubstwie, rozpuście, i zabywających, że przeznaczeniem tych, co drugim przodkują, jest poświęcać się za nich.
Nie dla rozkoszy, nie dla zbytków, nie dla czwanienia się bogactwy, mówił, Bóg wyniósł panów nad innych; ale dał im mienie, imię, władzę, siłę, by ich użyli na dobro, by przodkowali w świętem dziele zbawienia, niosąc za nie życie, bogactwa, krew na ofiarę; jak skoro grosz dany na kupno dobra dusznego na wielką ucztę przyszłości niewierny sługa zmarnotrawił, wydając go dla własnéj fantazyi, kara zasłużona spotkać go musiała...
Julian, przeczuwając, jak dziwnie stryj jego wydać się musi Aleksemu, przygotowywał go niejako do piérwszego spotkania, opowiadając mu o nim to właśnie, cośmy tu powtórzyli, i nie postrzegli się oba, jak przebywszy po najgorszych drogach długie lasów pasmo, wychylili się nareszcie z nich i wjechali w aleję staremi lipami sadzoną, za któréj zielonym szpalerem jeszcze domu spostrzedz nie było można. Z obu stron ulicy rozciągały się pola nie wielkie, poprzerzynane łączkami, zaroślami, łozą, rowami, błotami, a smutny, ale poważny krajobraz przedstawiał dokoła opasaną lasami ciemnemi przestrzeń płaską, na któréj tle wioski dwie szare i kilka omszonych krzyżów się rysowały. Wielka uroczysta cisza pustyni, przerywana tylko świergotem ptastwa i dalekiemi trzód głosami, rozciągała się nad Szurą; w alei już pierwsze żółte liście nadchodzącéj jesieni leżały pod pniami lip starych, droga mało uczęszczana, piaszczysta, ledwie kilką kolejami przerzniętą była. Julian i Aleksy spojrzeli po sobie i oba wysiedli z powozu, pieszo chcąc się zbliżyć do dworu, bo czas był prześliczny do przechadzki. I szli tak zadumani, aż póki się im nareszcie dziedziniec, dwór i otaczające go olchy, klony, sadzawki, zielone topole i czarne świerki nie ukazały. Smutne to było miejsce, coś miało cmentarnego, ale czułeś spokój, jaki tu panować musiał. Przebywszy główny kanał, po starym, długim moście, przybyli ujrzeli naprzód w prawo drewnianą, dawną strukturą wzniesioną prostą kaplicę, któréj czarny krzyż żelazny najwyżéj się podnosił; niczém ona nie była powierzchownie ozdobioną, tylko dwa świerki rosły u wnijścia, a u pni ich wielka, ciężka stała ława dębowa, do któréj przez opuszczony trawnik dziedzińca wiodła wydeptana ścieżka. Wprost był dwór obszerny ale widocznie opuszczony, bo i dach się podpsuł na nim i w wielu oknach łataniny niekształtne zdradzały obojętną rękę, co je porobiła, nie zważając, jak one będą wyglądać. Kilka kominów piętrzyło się nad wysokim dachem, ale od wielu lat nie pobielane, czarno wyglądały od dymów; poza dworem masy drzew wskazywały obszerny, zarosły ogród, starym jeszcze sposobem zasadzony w szpalery i kwatery.
Naprawo były stajnie, nieotynkowane i dosyć niepozorne; wlewo oficyna długa i mało co świeżéj od dworu samego wyglądająca z pozoru. W dziedzińcu pustka, jak wymiótł, ni psa, ni człowieka, ni oznaki życia, tylko przy jedném z okien przyczepiona duża klatka ze szczygłami i kanarkami szczebiotaniem ich się odzywała. Julian i Aleksy napróżno oglądając się, szukali, ktoby ich powitał, wszystko było jak w jednym z owych zaklętych zamków w bajce zamarłe; przeszli dziedziniec, zbliżyli się do zamku, dostali się do sieni i nikt nie wyszedł naprzeciw nich, choć powóz toczący się za niemi zaturkotał na moście i tętent koni rozlegający się w dziedzińcu, powinien był rozbudzić uśpionych lub pochowanych po kątach mieszkańców.
Przebywszy sień pustą zupełnie, po któréj znać było, że nikt w niéj nic od lat stu może nie zmienił — ze smutnie gdakającym zegarem, z kilką wielkiemi obrazami z historyi świętéj i olejno malowanemi skrzyniami, służącemi za składy pościeli i łóżka dla domowników — Julian z Aleksym weszli do wielkiéj sali (któréj drugie drzwi wychodziły w ogrodową aleję), nieco ciemniéj i ponuréj, ale uderzającéj powagą, jaką jéj nadawały całe ściany zawieszone nieprzerwanym rzędem portretów familijnych. Był to zbiór jedyny w swoim rodzaju, nie ciekawy pod względem artystycznym, bo mała tylko ilość miała zalety pędzla, i ta bliższych już nam sięgała czasów, ale zebranych szczęśliwie pod względem charakteru, jakim się odznaczały te cienie pradziadów. Niech sobie mówią, co chcą ci, co szukając ducha, zapominają, że nam go nie dano oglądać inaczéj, tylko w powłoce cielesnéj; pewna to, że twarze ludzkie odbijają na sobie nietylko charakter indywidualny, ale piętno epoki całéj. Strój nawet dopełniający fizyognomii, jakkolwiek zdaje się zależéć od fantazyi i przypadku, jest znamieniem czasu. Sami o tém nie wiedząc, przystajemy do odzieży, która nam jest nietylko materyalnie stosowną, ale wyraża w pewien sposób to, z czego się przed światem wyspowiadać musimy. Spójrzcie na szereg obrazów z nieznanéj epoki jakiéj, zastanówcie się nad niemi, pomyślcie, rozbudźcie w sobie uczucie, a postrzeżecie, że z jednego wejrzenia ogólną cechę czasu odgadnąć potraficie.
I w tym długim rzędzie przodków domu Karlińskich prawda ta jasno biła w oczy; malarze, co ich rysy powtórzyli na płótnach, nie myśleli wcale o nadaniu im umyślnego charakteru, często wyraził się on mimo nich, wybił na wierzch przez nieudolność i zwyciężył niedołężnego artystę. Po zasępionych czołach, po nawpół otartych z kurzawy i potu rysach, poznać było można łatwo mężów, na których ramionach wielki spoczywał ciężar, widać było, że nie spoczywali w wygodach i próżnowaniu; twarze ich nie mówiły wcale o wytwornéj cywilizacyi, o formie błyszczącéj, ale o gruntownych zasługach i cnocie. Godła nawet portretów, nie próżne zabawki dumy, buławy, szablice. pastorały, laski, były to znaki brzemion, insygnia poświęcenia. W ręku niewiast spotykałeś księgi, różańce, kwiaty, dzieci... wszystko, co niewiasta dźwigać może i powinna...
Starsze portrety malowały ludzi nawpół dzikich, bo zrosłych w boju więcéj niż radzie, w miarę zbliżania się ku naszym czasom twarze weselsze, wytworniejsze ubiory, czoła jaśniejsze, raźniéj uśmiechnięte usta, na ostatku zmienione stroje, rysy przerodzone, puder i peruki opowiadały całe dzieje rodziny i poniekąd kraju! Od niedźwiedzich delij i żelaznych pancerzy do koronek i brylantów — co za przestrzeń ogromna!
Przybyli mieli czas dobrze się rozpatrzyć w ciekawym tym zbiorze, który w zadumę wprawiał Juliana, porównywającego się mimowoli do tych, których żył imieniem, zasługą i majątkiem, sam nic nie zrobiwszy jeszcze; nikt bowiem nie wychodził na ich spotkanie, i ani chód ich żywy, ani głośna rozmowa, nie potrafiły sprowadzić żadnego sługi tego zaklętego dworu. Spojrzeli przez otwarte drzwi w ciemny ogród — i tam nikogo!
— Pójdziemy do księdza Mirejki — rzekł Julian — znam go trochę, bo czasami do nas ze mszą świętą przyjeżdża; on przynajmniéj u siebie być musi, przypominam sobie, że stoi w rogu oficyny...
Wyszli więc z sali i dworu, i przez dziedziniec, na którym jeszcze żywéj duszy nie było, skierowali się w róg oficyny, a zbliżając się ku niéj, zasłyszeli razem ze świergotaniem ptastwa w klatce, od strony ogrodu dochodzący ich śpiew, silną nucony piersią.
Julian poznał głos księdza Mirejki, kapucyna, a wstąpiwszy już na róg oficyny rozeznali nawet, że wesoło nucił godzinki do Niepokalanego Poczęcia. Z korytarzyka śpiew ten wskazał im drzwiczki, przez które wejść mieli, i Julian zapukał, ale go nie rychło posłyszano.
— No! a kto tam z takiemi ceremoniami! a proszę! a proszę...
Drzwi się otwarły i goście weszli do izdebki białéj, malutkiéj, patrzącéj na ogród okienkiem, w któréj nie wiele więcéj było niż w celi kapucyńskiéj. Łóżeczko pokryte prostém sukném, przy niém stolik z brewiarzem i pudełkiem od opłatków, chustka w kraty i tabakierka; stolik drugi, a na nim okulary i kalendarz z rubrycelą; na ścianie Chrystus w ramach dębowych, u drzwi butel wody i butelka od piwa... W pośrodku, bliżéj okna, siedział ksiądz Mirejko i na klockach, przyrządziwszy sobie krosienka z dwóch krzeseł, wiązał pasek zakonny... Był to mnich wesołéj twarzy, blondyn szpakowaciejący, z bródką rzadką i krótką, z bystremi oczyma szaremi, silny, zdrów i tak stworzony do tego habitu, jakby się w nim urodził. Cały w pocie, bo dzień był gorący, a na śpiew piersi nie żałował, twarz miał rozpromienioną, a po wargach żarcik niewinny i rubaszny zdawał się błąkać. Dość było spojrzéć, by go pokochać i w serce jego, ewangielicznéj miłości pełne, uwierzyć.
— Ho! ho! — zawołał, rzucając klocki, które stukając opadły — to gość nielada... i kiedyż to pan dobrodziéj przyjechałeś? skąd? jak?...
Julian przedstawił mu Aleksego.
— Witam, witam! — rzekł ściskając obu — siadajcie, jeśli jest na czém siąść, bo ja tu na gości nie rachuję... jak mi Bóg miły, nie ma na czém spocząć.. Ale skądże?
— Wprost z domu, i tylko co... ale u panów w tym klasztorze — rzekł Julian — żywéj duszy; gdybyś jegomość dobrodziéj nie śpiewał Godzinek, a szczygły nie świergotały... głosu-by żywego nie było.
— A pana chorążyca nie znaleźliście?
— Ani słychu, żywéj duszy, powiadam panu dobrodziejowi... pierwszego księdza Mirejkę mamy przyjemność oglądać...
— Widać porozchodziło się to wszystko — rzekł zakłopotany klockami swemi kapelan, podając krzesła — pan chorążyc pod kaplicą lub zaczytał się może... ale żeby téż choć pani Gończarewska nie wyjrzała oknem w dziedziniec i nie pchnęła kogo przeciw gości.. musiała usnąć nieboga... Cha! cha! — rozśmiał się ksiądz Mirejko — u nas tak zawsze; przyjedzie obcy, dobrze nabłądzić się musi, nim kogo wyszuka... Klasztor, mości dobrodzieju, klasztor, ale téż żyjemy tu opodal od świata i trosk jego, jak u pana Boga za piecem!....
— Jakże się ma stryj?
— Jak ryba, mości dobrodzieju! a czegożby miał chorować? żadnym zbytkiem nie zgrzeszy, chyba ferworem w nabożeństwie, a to zdrowia nie ujmie... życie regularne, jak w zegarku, nie brak niczego, troski nie dochodzą do Szury, i zdrowiśmy wszyscy, Bogu dziękować.
Tych słów domawiał ksiądz Mirejko i zacierał ręce podnosząc je do góry, jakby się cieszył z bytu swego i Bogu zań dziękował, gdy drzwi się otworzyły i pani Gończarewska, ochmistrzyni, wpadła do izdebki. Była to już dobrze niemłoda kobieta, chuda, żółta, bardzo skromnie ubrana, z ogromnym pękiem kluczów u pasa, w rękawiczkach duńskich z poobcinanemi palcami; w białym czepcu świeżutkiemi szlarkami obficie oszytym, po którego kroju znać było, że się w Szurze o modę nie troszczono wcale. Mina jéj, wielce poważna i surowa, okazywała niewiastę pragnącą sobie nadać pozór dobrze wychowanéj osoby, pańskiego niemal obejścia; mimo stroju ubogiego, miała ochotę odgrywać rolę gospodyni domu. Bez wielkich oznak czułości, ale niezmiernie grzecznie przywitała Juliana, wstrzymując się od rozczulenia, które jéj oczy zwilżało mimowoli. Tak jednak była przywykła trzymać na wodzy swe uczucia dla przyzwoitości i powagi, że zdaleka dygnęła ceremonialnie Julkowi, który się żywo do niéj posunął... Pani Gończarewska, de domo Wilczkowska, miała szczęście być wychowaną na dworze księżnéj marszałkowéj i czuła się odtąd obowiązaną, dowodzić swoją osobą, jaki to był dom wielki, z którego wyszła... Najlepsze serce pokrywała w niéj lodowata i surowa powłoka, ale takie miała pojęcie świata i jego wymagań, że nigdy po sobie nie okazała, co czuła, przedewszystkiém usiłując być kobietą jak najlepiéj wychowaną.
Ksiądz Mirejko, który wcale nie rozmyślał o formach, bo spokój duszy był dla niego celem jedynym, nie zważając na krygi pani Gończarewskiéj, wstał z łóżka, na którém przysiadł, i wykrzyknął:
— Horrendum! pani Gończarewska u mnie! a godzi się to nachodzić celę bezbronnego kapucyna!
Surowym rzutem oka skarciła go ochmistrzyni...
— Jak mi Bóg miły — odparł ksiądz Mirejko — poskarżę się chorążycowi... a to ślicznie! Kompromitujesz mnie pani w oczach przybyłych, o których zapewne nie wiedziałaś...
— Ale porzuć-że, księże kapelanie, te grubiańskie żarty swoje — parsknęła nie żartem już do gniewu się zabierając pani Gończarewska. — Proszę panów do pokojów... może czém służyć im będę mogła?....
— Dosyć głodni jesteśmy! — rzekł Julian — z tém się nie taję...
— Proszę do sali, a ja zaraz z obiadkiem i z kawą nadejdę...
— Dobrze wiedziéć o kawie, to się człowiek także do niéj przypyta! — odchrząkując znacząco rzekł ksiądz Mirejko i dając ad intende, żeby i dla niego nie zapomniano o garnuszku śmietanki.
Ukłonem sięgającym czasów księżnéj marszałkowéj pożegnała szybko ochmistrzyni swych gości, i pogroziwszy kapelanowi, wyszła... Na progu krzyknęła... i wkrótce potém ze śmiechem na ustach wszedł do izdebki jakiś jegomość wielce oryginalnéj postaci. Chłop był duży, z wąsem zawiesistym i bokobrodami ciemno-orzechowemi, z oczyma czarnemi i błyszczącemi, rysów twarzy niepospolitych, i choć nie pięknych ale znaczących; wysokie czoło, nos orli, usta, których żaden przymus nigdy nie wykrzywił, dawały mu jednę z tych fizyognomij, jakie się częściéj w obrazach, niż w życiu spotykają. Coś w niéj było silnego, samorzutnego, niezależnego, rozumnego i natchnionego razem. Ale dla lawaterzysty wyglądał raczéj na organizacyę poety, niż człowieka czynu, na dowódcę więcéj, niż na żołnierza... Pomimo ubogiéj odzieży — przybrany był bowiem w lichą kapotę szaraczkową, niewidzianym krojem uszytą, spodnie miał w buty i chustki mu na szyi całkiem brakowało — zdradzał się postawą i podniesieniem głowy, jako człowiek przywykły nie podlegać rozkazom i żyć po własnéj woli. Białe jego ręce i płeć nieogorzała dowodziły zresztą, że nie potrzebował pracować i wiódł rodzaj życia zamkniętego. Z powierzchownością opuszczoną naumyślnie, zaniedbaną, minę miał pańską wcale, a zamieszkanie może w tym kącie odludnym, w którym do nikogo nie potrzebował się zastosowywać i przypodobywać nikomu, nadało mu coś dziko swobodnego w ruchach i wyrazie twarzy, żywo malującéj każde poruszenie wewnętrzne.
Kapucyn i Julian spojrzeli na wchodzącego razem, pierwszy zawołał:.
— Otóż powoli wszyscy się jakoś poznajdujemy!
Julian podał rękę jak znajomemu przybyłemu, który siadł na wąskiém łóżeczku księdza Mirejki.
Aleksy i nieznajomy zmierzyli się oczyma, a kapucyn zastępując roztargnionego Juliana zapoznał ich z sobą.
— Poznajcie się panowie... Pan Justyn Poddubiniec i pan Aleksy Drabicki... przyjaciel naszego pana Juliana.
Justyn nie silił się na grzeczności, wyciągnął rękę, ścisnął dłoń podaną i wlepiając oczy w Aleksego siadł znowu na łóżeczku...
— A coś to wasze panią Gończarewską przestraszył? — zapytał kapelan — dzień dla niéj feralny, ja-m ją rozirytował żartami, a jegomość pewnie po swojemu nie patrząc przed się szedłeś, i musiałeś może uderzyć...
— No! proszę... jak to jegomość ludzi znasz i z charakteru zgadujesz, do czego kto zdolny... właśnie trąciliśmy się głowami w drzwiach... i dobrego sobie nabiłem guza...
Kapucyn plasnął w dłonie.
— Porządnąż dostałeś burę!
— Ale ba! gdyby nie wychowanie, możebym i klapsa oberwał — rozśmiał się pan Justyn.
— Otóż to gadu! gadu! a psy w krupach! — przerwał ks. Mirejko — gotowi podać kawę, i kawa ostygnie... Chodźmy do dworu... prócz tego tu na tyle gości ciasno... Nie wiesz waść, panie Justynie, gdzie chorążyc?...
— Nie zgadnę, wziął kij i słomiany kapelusz, książkę pod pachę i w las sobie poszedł...
— To nie wróci aż zmierzchnie! — machnąwszy ręką rzekł kapucyn — tandem kawa się bez niego, a on bez kawy obejdzie...
To mówiąc wyszli razem, i gdy ks. Mirejko na klucz mocno stancyę zaryglował, obawiając się zapewne o swój pasek i klocki, skierowali się ku dworowi powoli... Jeszcze tu żadnego ruchu nie było, tylko od mieszkania pani Gończarewskiéj dawały się słyszéć desperackie jéj wykrzykniki przez drzwi otwarte.
— O! ja nieszczęśliwa! nikogo! byłam pewna! żywéj duszy! tak zawsze! kiedy potrzeba, jak wymiótł! Z temi ludźmi wyżyć niepodobna, wstyd zrobią najlepiéj urządzonemu domowi... pomyślą, że żyć nie umiemy! Żadnego! żadnego! ni komu podać, ni komu nakryć! Chryste ukrzyżowany, co ja znoszę! co ja znoszę! to do ran tylko twoich ofiarować można!
Wielki frasunek pani Gończarewskiéj rozśmieszył kapucyna, który ramionami ruszył tylko... poszli do sali i zasiedli w niéj oczekując obiecanéj kawy, a że tymczasem musieli się rozmową zabawiać... i wszyscy czuli jéj potrzebę, jak na złość im jakoś nie szła.
Goście z kapucynem przebąkiwali to o tém to o owém, pan Justyn zaś rozparłszy się i głowę na ręku złożywszy, zadumał milczący. Ksiądz Mirejko kilka razy przechodząc koło niego, ramionami ruszył, nareszcie stanął i zawołał:
— Budzę waćpana...
— W jakim kolorze? — zapytał Justyn.
— W niebieskim, bo asińdziéj o niebieskich marzysz migdałach...
— Delikatna wymówka, a jegomość dobrodziéj chciałbyś, żebym się jak dym po ziemi włóczył?
— Ej, panie Justynie, nie każdy po niebie lata, kto sobie skrzydła przyprawi! Co waszeć wymyślisz, ustawicznie medytując?
— A cóż mam robić lepszego?
— Z waćpanem niéma co gadać — odwrócił się ksiądz Mirejko — otbyś gości zabawił!
Justyn się rozśmiał — i gdyby nie wejście pani Gończarewskiéj, byłby może w dysputę głębszą zaszedł z kapelanem, ale w samę porę zjawiła się na progu ubrana w chustkę bagdadzką, wyraźnie dla gości włożoną, i czepek, innego mniejszego nieco kalibru, ale wytworniejszéj roboty, pani ochmistrzyni, a za nią taca, którą niósł wynaleziony gdzieś rozespany sługus wcale nie po pańsku przyodziany, z serwetą pod pachą i pośpiechem świadczącym, że mu się bura dostać musiała.
Pani Gończarewska, przeszedłszy krokiem drobnym pokój, usiadła twarzą uśmiechnioną do gości i zacierając ręce, poczęła rozmowę od zapytań o Karlin i jego mieszkańców.
— A kawa stygnie! — przestrzegł ksiądz Mirejko — a panowie głodni; kiedy już ten napój Bóg dał na stół, i sucharki z cynamonem widzę, nie próbujże asani dobrodziejka cierpliwości naszéj!
Pani Gończarewska poczęła nalewać, wszyscy się zbliżyli do stolika, gdy w sali od ogrodu poważny i powolny krok dał się słyszéć, zmierzający ku drzwiom pokoju, w którym towarzystwo zasiadło; oczy wszystkich zwróciły się w tę stronę... a na progu ukazał się słuszny, chudy mężczyzna, w kapeluszu słomianym na głowie, z kijem sękatym w ręku i wielką księgą pod pachą... Był to Atanazy Karliński.

XXIII.

Wystawcie sobie jednego z tych purytanów z czasów religijnych reform w Anglii, surowego, bladego oblicza, oczu zagasłych chwilami, chwilami ogniem ascetyzmu gorejących, na którego twarzy wyryte jest życie umartwień, rozmyślań, życie ducha, usiłującego podbić i zwyciężyć ciało — takim był Atanazy Karliński. Powaga téj postaci z dwojakiego płynęła źródła: nadawała ją pobożność, a zarazem jakaś duma rodowa, która i z pod włosiennicy pokutnika przeglądała... Człowiek ten jedną jeszcze słabostką tylko pozostał człowiekiem: na ruinach namiętności, na pogorzelisku uczuć, stała duma jak niedopalona kolumna... Resztę w popiół obróciła pobożność, téj zmódz i powalić nie mogła.
Twarz jego, twarz zawczasu zgrzybiałego starca, bez barwy, pomarszczona, surowa, zamyślona, miała wyraz ponury, srogi, nieubłagany, i jak u wielu ludzi przywykłych uciekać w głąb’ siebie, przybrała charakter osłupienia... Znać było na niéj, że żadna troska ziemska nie mąciła spokoju duszy wyżéj nad pospolitą sferę wzniesionéj, ale nie dopuszczającéj, by z nią inna na równi stanąć miała. Ubranie pana Atanazego było niepozorne i wiejskie; na piersi tylko uderzał na czarnéj wstędze krzyż żelazny, opleciony koroną cierniową, podobny do tego, jakiśmy widzieli przy Anny różańcu...
Zamyślony gospodarz wszedł tak aż na próg, nikogo nie widząc; rozbudzony, postrzegłszy nieznajomego Aleksego i niespodzianego Juliana, powoli z głowy zdjął kapelusz, odkrył skronie siwizną przyprószone i rzuciwszy kij i księgę na krzesło, dosyć obojętnie powitał wszystkich.
Na widok jego, kapucyn, który był w różowym humorze, spoważniał, ochmistrzyni jeszcze się bardziéj wyprostowała, a Julian pośpieszył ucałować jego rękę i Aleksego mu przedstawić.
Wszystko to przyjął zimno pan Atanazy, siadł na podaném krześle i skrzyżowawszy ręce na piersi, dość długo pozostał w milczeniu, jakby jeszcze pasmo przerwanych myśli chciał dosnuć, nim się do ludzi odwróci.
— Rad jestem, że cię widzę, kochany Julianie — odezwał się po chwili — często przychodziłeś mi na myśl... mamy wiele do mówienia... wiele... czułem, że przyjechać powinieneś, gotowałem się na to... Spocznij... ale cię nie puszczę rychło... mam względem ciebie surowe i wielkie obowiązki...
Julian się zarumienił, a stary wypowiedziawszy tych słów kilka, zamilkł, spuściwszy głowę; wszyscy szanując zadumanie jego, milczeli także... Westchnął i wziąwszy znowu kij i księgę swoję, nie zważając już na nikogo, poszedł do dalszych pokojów.
— Czegoś pan chorążyc smutny — rzekł kapucyn — musiał gdzieś trafić na niezgryziony orzech w jakiéj filozofii... Dalipan, wyjąwszy katechizm, brewiarz i parę jeszcze tomów, jabym te książki popalił — dodał rubasznie — głowę bałamucą, choćby najlepsze były... Ot i pan chorążyc... modliłby się, żyłby spokojnie i nie troszczył, co tam kto za dziurę gdzie rozumem prześwidrował; nie! jemu potrzeba pozatykać koniecznie, którędy mu chłód zawieje.
— A jegomości potrzeba to ganić, coby chwalić wypadało — odezwał się Justyn — a coby robił lepszego? co? polowałby i grał w karty? jadł? pił? na to jest i tak dosyć konsumentów...
— Pana Boga-by chwalił! — zawołał kapucyn — ot co! jak Bóg miły! lepiéjby było! niż sobie męki zadawać około czczych ludzkich wymysłów.
Justyn ruszył ramionami.
— Ojcze a dobrodzieju — rzekł — każdy ma swoje na świecie przeznaczenie: jeden kuleje na nogi, a w ręku ma siłę; drugi nie dosłyszy, a wzrokiem bystrym chodzi daleko... temu Bóg dał strawny żołądek, innemu czułe serce; w wielkim chórze jeden z nas basem ryczy, drugi dyszkantem śpiewa... i tak dobrze... Wszystkich do jednéj roboty zaprządz nie można.
— Ot toś mi nowinę powiedział! — ofuknął się kapucyn, biorąc już czwarty sucharek, na co z przestrachem patrzała pani Gończarewska — tak to jest po ludzku, a po bożemu wszyscy nogami, rękami, oczyma i nosami jedno robić powinni, do nieba się drapać.
— Nie jestem przeciwko temu, ale spodziewam się, że i nasz pan nie gdzieindziéj zmierza.
— Tak! tylko coby miał sobie prostą obrać drogę przez westchnienie i modlitwy, to błądzi, rozumem ludzkim chcąc się dyrygować w labiryncie, jakby w biały dzień, osłoniwszy się od słońca, używał latarki...
— Oho! — wchodząc przerwał pan Atanazy — już tu pewnie ksiądz Mirejko przeciwko mnie argumentuje!
— A cóżbym robił? — odparł niezmieszany kapucyn. — Pan swoje robisz, ja swoje gadam... a tymczasem i muchę w kawie złapałem... Mniéj jednym będzie na świecie darmozjadem...
Starzec usiadł przy Julianie weselszy nieco i począł się w twarz jego wpatrywać... ujął go za rękę łagodnie, łza zakręciła mu się w oku, wyprowadził go za sobą powoli do sali portretowéj.
— Kogożeś mi tu z sobą przywiózł? — zapytał — uczciwa twarz, roztropna, ale coś plebejuszowskiego ma w sobie.
— Dobry mój towarzysz i przyjaciel — odparł Julian — taki szlachcie jak i my...
— Jak my? — z podziwieniem rzekł stary — jak my?
Julian się uśmiechnął.
— Jeszcześ młody — szepnął, pan Atanazy na stronie — no, ale kiedy dostąpił honoru twojéj przyjaźni... dość mi na tém; sądzę, że jéj godzien... Trochę mi moję ożywicie samotność; nie pragnę ludzi, mało ich kocham, ale kiedy mi Bóg ześle takich jak dziś, dobrze mi czasem przed niemi się wygadać; myśl pokrzepiona buja i nabiera potęgi...
Stary pocałował w czoło Juliana i pobłogosławił go milczący; łza znowu zakręciła mu się w oku.
Nie śmieli znajdujący się w drugim pokoju przerwać rozmowy panu Atanazemu z synowcem, a że kawa była wypita, pani Gończarewska do swego gospodarstwa, ksiądz Mirejko do wieczornych odszedł pacierzy, zostali tylko Aleksy z Justynem. Ci rychło przyszli jakoś do siebie, gdy niespodzianie odkrył przybyły w mieszkańcu tego dzikiego kąta, niepospolitego pod bardzo pospolitą postacią człowieka. Justyn Poddubiniec, którego pochodzenie nikomu dobrze znaném nie było, od dzieciństwa prawie wzięty na wychowanie przez pana Atanazego, kosztem jego odbył szkoły, uniwersytet i jeździł nawet za granicę. Starania około jego ukształcenia nie były daremne, uczył się bowiem z zapałem, korzystał wiele; ale na nieszczęście, czy skutkiem wpływu, jaki nań wywarł przykład opiekuna, czy usposobienia wewnętrznego, Justyn uzdolniony do wszystkiego, ani powołania, ani drogi sobie nie obrał; natura go stworzyła poetą, usłuchał jéj głosu i był nim w swój i sobie tylko właściwy sposób. Gdyby się był na jakie tysiąc lat urodził wprzódy, byłby z gęślą w ręku szedł od chaty do chaty śpiewając stare dzieje, marząc, przysłuchując się głosom tysiącznym stworzenia, i zmarłby gdzie na mogile, ostatnią pieśnią żegnając zachodzące słońce... Dziś nie wiele inaczéj i nie więcéj robił, czytał, pisał, przestawał z ludem, myślał, marzył, i tak się swoją przyszłością, sławą, chlebem powszednim i losem nie troszczył, jak gdyby nic więcéj nad to, co mu Bóg dał, nie potrzebował. Człowiek to był szczęśliwy, jeśli jest gdzie szczęście na ziemi, niczego bowiem nie pragnął nad to, co miał, żadna go żądza nie paliła, śpiew własny mu wystarczał i co dzień wstając i kładąc się dziękował Bogu, że go stworzył poetą. Często całe dnie spędzał w lesie, wpatrując się w krajobraz, niebo i słońce; często zaczytany w poecie, zapominał o wszystkiém, a pani Gończarewska, ksiądz Mirejko i sam pan Atanazy, jak nad dzieckiem, czuwać nad nim musieli.
Nie pragnął nawet tego współczucia i pochwał, któremi żyją pospolici pisarkowie; nie czytał chyba zmuszony, nie popisywał się nigdy. Wrażliwy jak dziecię dla pięknego obrazu, dla pieśni, dla nowego widoku, porzucał i zapominał wszystkich, i nie raz go, jak zbłąkanego konia, po okolicy szukać i do Szury nazad sprowadzać musiano. Na żadnę boleść nie stęknął i tém szczególniéj różnił się od pospolitego tłumu śpiewaków, którzy nieustanie boleścią rany swoje opiewają, że mu byt jego nie ciężył, że w darze bożym, w téj iskrze świętego ognia, która gorzała w jego piersi, znajdował wynagrodzenie sowite za wszystko.
Nieraz w książce, w pieśni znalazłszy narzekanie na świat, na ludzi, a nadewszystko na niedostatek, ubóstwo, unosił się gniewem potężnym...
— To nie są poeci!... — wołał z zapałem — gardzą światem, a pragną dóbr jego, pomiatają złotem, a żebrzą o nie... skarżą się, boleją, gdy hymnem dziękczynienia Bogu za jasną swego czoła koronę błogosławić powinni. To nie są poeci! oni udają i małpują śpiewaków... bo nie śmieliby ust otworzyć na takie narzekania, nie dopominaliby się u świata tego, co deptać powinni!... Poeta nie ma czego zazdrościć inaczéj uposażonym, tak dalece wyżéj stoi, tak więcéj czuje i widzi... Szata jego tkana ze światłości, wiekuista, piękniejsza jest od wszelkiego stroju ludzkiego, jego wieniec trwalszym od koron... jego myśl i uczucie podnoszą go na tron, z którego do Boga się zbliża... godziż się płakać, narzekać i cierpieć dla dziecięcych zabawek, które są martwe, zimne i w proch rozsypują się w dłoni, co je chwyciła?...
Justyn był surowym sędzią, a że żywota od poezyi, która w nim zespoliła się z życiem całkowicie, rozdzielić nie umiał, pytał o życie poetów i wzdrygał się, gdy je uznał niegodném swego ideału.
— Zaprzęgli się do pługa — mawiał — i zostaną bydlęty...
I potrząsał dumnie głową, jakby chciał mówić milczącém wejrzeniem, że nigdy się nie sprzeda za żadne zwodnicze obietnice świata, na które zgóry spoglądał...
Biedny Justyn, tak mało jeszcze znał siebie i życie!

XXIV.

Po wieczerzy bardzo skromnéj i prostéj, gdyż w Szurze życie nie było wytworne wcale, a o wymyślnych wygodach nikt nie marzył, pan Atanazy z Julianem, Aleksym, Justynem i księdzem {{pp|Mi|rejką}} Mirejką weszli do sali portretów. Godzina była już dość późna, ale tu często noce spędzano na modlitwie lub rozmowie, nie wiążąc się wcale rozmiarem pospolitym czasu; wieczór gwiaździsty, piękny i spokojny, wzbudzał jakąś tęsknotę nieopisaną, otworzono drzwi szklane do ogrodu; szum starych drzew wszedł przez nie razem z chłodem i wonią rosy nocnéj, pan Atanazy począł zadumany chodzić po sali, niekiedy spoglądając na synowca. Julian milczący patrzał z poszanowaniem i zawsze równém zdumieniem na tego starca, który, mimo swych dziwactw, żyjącą w nim wiarą i myślą, większy mu się od pospolitych, otaczających codziennie istot wydawał.
Jakiś czas trwało milczenie głębokie. Justyn zapatrzył się w gwiazdy, ksiądz Mirejko bawił się paskiem swoim i różańcem kokosowym, Aleksy przyglądał się ciekawie gospodarzowi, który na nim robił wrażenie z grobu powstałéj postaci... nikt słowém nie śmiał przerwać chwili ciszy, uroczystéj jak modlitwa. Nareszcie pan Atanazy stanął przed Julianem i począł głosem drżącym:
— Co myślisz, Julianie, powiedz? masz jakie zamiary na przyszłość?
— Żadnych dotąd, kochany stryju... pracuję około interesów... jestem opiekunem Anny i biednego Emila, spełniam obowiązki i nie wolno mi może spojrzéć daléj i wyżéj...
— Nie wolno? jak to nie wolno — odparł pan Atanazy — a kto ci zabroni? Mój Boże! Boże mój! co z was zrobił ten wiek zaprzątnień cielesnych, zepsucia i obłąkania! Obowiązki, które spełniasz, są tylko cząstką mniejszą tych, które ciężą na tobie... Jak biedne macie pojęcie swego przeznaczenia! Siedziéć, gospodarzyć, zbierać grosz i żyć sobie i swoim! To dobre dla pospolitego człowieka, ale nie dla potomka Karlińskich... Julku kochany, jesteś na drodze, na któréj rodzina nasza doszła do smutnego stanu, w jakim ją widzimy. I tyś w błędzie, jak poprzednicy, jak wszyscy...
Łza zabłysła w rozognionym na chwilę oku starca.
— Wprzódy, niżeli o sobie i swoich, potrzeba myśléć o duszy — rzekł powoli — trzeba spełnić swe posłannictwo; reszta fraszki, dzieciństwo i dodatki. Obowiązki względem ludzi większe są moralne niżeli cielesne; ty i twoi właśnie o tych tylko ostatnich myślicie, niemi się ograniczacie. Smucę się, boleję, płaczę łzami gorzkiemi patrząc na wasz upadek duchowy. Łamiecie sobie głowy, jak kupcy i tandeciarze nad podźwignieniem fortuny, nad zbieraniem grosza, który jest znikomą fraszką, a nie nabywa się wolą człowieka, ani jego rozumem, tylko datkiem Opatrzności; zapominacie dla niego, że imię, majętność, oświecenie, są to dary obowiązujące do czegoś... Co robicie? bawicie się, nudzicie, ziewacie, pragniecie tego, co was nigdy nie napoi, a marnie szafujecie czasem, z którego, wedle słów Chrystusowych, przyjdzie zdać surowy obrachunek.
Julian wpatrzył się w starca ciekawie, ale mu odpowiedziéć nie śmiał, czuł sprawiedliwość tych wyrzutów i bezsilność swoję.
— Żebym to ja, mości dobrodzieju — przerwał ksiądz Mirejko, zażywając głośno tabaki — mówił takie rzeczy z ambony, toby to było pięknie i stosownie, ale panu chorążycowi... dalipan w moje prerogatywy wciskaćby się nie godziło...
— Wszyscyśmy kapłani — odtrącając żartobliwy kierunek, jaki kapelan chciał nadać rozmowie, odparł poważnie Karliński — wszyscyśmy zarówno obowiązani mówić prawdę i kierować ku dobremu.
— Wszyscy kapłani! — wykrzyknął ze zgrozą ksiądz Mirejko — a to coś nowego... jak mi Bóg miły, to już bezbożnością pachnie!
— Jeśli kto, to ludzie mający wielkie przykłady i sławę przodków przed sobą — mówił daléj starzec, nie zważając na przerwę — większe od innych dźwigają obowiązki, nie ziemskie ale duchowne. Znasz ty historyę swojéj rodziny — zapytał przystępując do synowca — opowiadałem ci ja ją kiedy?
— Znam ją trochę, ale nie dokładnie — rzekł Julian — i radbym się jéj lepiéj nauczyć...
— Patrz, oto żywa przed tobą! — rozgrzewając się i ręką drżącą wskazując na portrety rozwieszone w sali, podchwycił gospodarz — uchyl czoła przed bohaterami, pomódl się za grzesznych, ulituj nad obłąkanemi, i ucz się, co masz czynić! Pan Bóg nic nam nie dał darmo i dla próżnéj tylko zabawki; przodkowie nasi, to dług, któryśmy synom spłacić powinni, to spuścizna święta; ale kto dziś z równych nam rozumie swoje obowiązki tak, jak je pojmowano dawniej? Nikt! nikt! idziemy do zaślepienia i zguby... Kto ręką nie pracuje, temu ręka niezdatna usycha, kto duchem nie działa, od tego duch boży odstąpi. Wszystko na świecie ma znaczenie swoje, nic nie jest daremną igraszką; instytucye ludzkie takiemi się nam wydają z poziomego stanowiska materyalizmu, ale ręka boża jest we wszystkiém. Mamy wolę, ale tę ogranicza prawo jéj bytu, jéj natura... Jedni pracują na chleb powszedni w prostocie ducha, w pocie czoła, drudzy wiodą tłumy za sobą na gościńce przyszłości; ten się modli, ów prorokuje i krwawym potem oblewa w widzeniach prób, przez które ludzkość przechodzić musi... Są ludzie, są rodziny palcem Boga naznaczone, a komu Opatrzność powierza sterowanie i kto go nie spełni, ten upaść musi, powracając do nicości, z któréj go łaska wyniosła. Patrz, Julianie — dodał starzec — na co zeszli Karlińscy... na hreczkosiejów, na oraczy, na prawników, na lalki jakieś, uśmiechające się słodyczą... a daléj staną się z nich ubodzy duchem i nędzarze, pójdą w pośmiewisko i poterę. Tak nie z nami dzieje się tylko, ale z całą podobno arystokracyą świata; obok wyrastają ludzie nowi, nasienie przyszłości; a my starzy cośmy podań i nakazów bożych zabyli, zejść musimy z placu boju, z pola czynu, na ciurów i sługi obozowe, uganiające się o łup i odzierające trupy pobojowiska. Posłuchaj, czémeśmy byli; nikt ci pewnie nie mówił o przodkach, a i ja, nie w dumę cię chcę wbić przez to, bo duma jest uczuciem szatańskiém i niszczącém... ale upokorzę cię niemi i przygniotę, pokazując nicość naszę dzisiejszą. Ci ludzie wszyscy coś zrobili pamiętnego, wiedząc, czy nieświadomi czynu, działali, byli narzędziami posłusznemi w ręku bożém, lub samoistnemi istotami, ale nie zeszli ze świata bezpotomnie, próżno... po każdym coś pozostało. Spojrzyj na tę twarz surową, dziką niemal, ze szramem na czole, w czerwonéj jak krew sukni, w ciężkiéj odzieży; niéma na niéj śladu wypieszczenia, zniewieściałości, zgnuśnienia występnego... Brzydkim się nam wydaje ten człowiek, bo piękności jego pojąć nie możemy; ale wpatrzno się w to oblicze, rozmyśl nad tą twarzą, rozważ życie, a olśni cię wspaniałość rysów napiętnowanych silną wolą i niezłomnym charakterem. To Hrehory z Karlina, pierwszy, o którym z naszego rodu mamy pewniejszą wieść i puściznę... od niego to zwaliśmy się Szyjowi, chlubiąc poczciwą raną, którą w szyję otrzymał; bratem był Abrahama, co za sobą wiedzie linie Kasprowych Karlińskich, równie jak my Ostoitów... a od nas jeszcze poświęceniem bohaterskiém głośniejszych.. Hrehory nasz i Abraham rodzili się już za Jagiellonów, z potomka owego Ostoi, którego miecz z Bolesławowskich jeszcze czasów w herbie naszym stoi pomiędzy dwoma księżycami. Nic nie powiem o Abrahamie, choć i tym słusznie-byśmy pochlubić się mogli. Hrehory był jedną z tych mężnych piersi, które zastawując się ostatkowi dziczy tatarskiéj, już wstrzymanéj, ale niepokonanéj jeszcze, walczyły dla spokoju Europy. A! srogą się niewdzięcznością wypłaciły dzieje całéj Słowiańszczyźnie; spójrz dziś w uczone prace historyków niemieckich, jak tam wygląda plemię nasze?... Losy ludzkości, według tych pedagogów, były zawsze w ręku romano-giermańskich; myśmy niepotrzebne, pasorzytne, nie samoistne, bezmyślne tłumy, bez znaczenia w historyi, bez roli i posłannictwa, dla tego, żeśmy z Zachodem nie szli na wojny krzyżowe!! żeśmy nie mieli udziału czynnego w żadnym z wielkich, bohaterskich, brzemiennych przyszłością ruchów świata, i patrzali niby okiem obojętném z naszego zagona na lejące się rzeki krwi, na walkę o przyszłość. Zapomnieli ci panowie, że pod tę porę właśnie, w czasie tych samych wojen krzyżowych, Słowiańszczyzna, którą pomiatają, na barkach swoich dźwigała i wstrzymywała potok najeźdźców groźnych światu, że tu w głuchéj naszych lasów ciszy, krwawe a nieustanne wrzały boje dla zasłonienia niewdzięcznych, co za krew przelaną odmówią nam nawet grobowca... bo i grobowce dziadów naszych sobie przyswoją, są to dziś Hunnów groby. Biedni Słowianie! ich udział jest prawdziwie ofiarą, nigdzie go nie widać, choć potężny był wszędzie; starty, przetrawiony, przerobiony, przywłaszczony pierwiastek nasz rozsiał się po całym świecie, a ci, co się nim wykarmili, co go pożarli, dziś bryzgają nam w oczy wyrzutem niesamoistności. Język, prawa, zwyczaje, myśli nasze i zdobycze stały się łupem Niemców, co na ziemi wyfrymarczonéj osiadłszy, szydzą sobie z tych, których duchem i krwią przyszli do życia.
Ale dość tego, sprawiedliwsza przyszłość rozsądzi tę wielką sprawę plemion... czekajmy jéj wyroku cierpliwie; może i nas powołają dzieje znowu do głośniejszych czynów i zaważym wówczas na szali świata. Hrehory Szyjowy, nasz protoplasta, był czasu swego sławnym wodzem i wojownikiem; jego to rany wysłużyły nam imię, majętności, sławę i znaczenie późniejsze. Pozostała nam po nim wola jego ostatnia, która jest pięknym pomnikiem prostoty owych bohaterskich czasów; ogromną przestrzeń ziemi zostawił po sobie synowi, ale nie przekazał mu skarbów i kosztowności. Przyjaciołom i powinowatym rozpisał kilka koni, rzędów, siodeł i rusznic wysadzanych, królowi posłał łuk i kołczan, które na barkach nosił starym zwyczajem, synom dał tylko dwie szablice do dalszéj walki za wiarę i kraj rodzinny. Hrehory żonaty był z kniaziówną Glińską, ale krwią będąc połączony z człowiekiem, w którym duma i samolubstwo głośniéj mówiły od sumienia, ale dał się wciągnąć do zdrady... od dnia odkrycia jéj, stał się wrogiem brata żony i do walki z nim prosił się i wyrywał. Życie jego było długie, ale ani godziny nie spędził na spoczynku, bo czuł i wiedział, że do niego nie mamy prawa na ziemi. W dwudziestu leciech już siedząc na koniu uganiał się za Tatarami; gościem odtąd był tylko w domu, nie pomyślał nigdy o sobie, o gospodarstwie, o zostawieniu synom obszernych włości i zamczystych skrzyń złota... Między jedną a drugą wyprawą, między dwoma sejmami, poselstwem i utarczką, zawadził czasem o zamczysko w Starym Karlinie, na kilkanaście godzin zbiegając do żony i dzieci. Ostatni często grosz, uzbierany przez swoję gosposię, zabierał na potrzebę Rzeczypospolitéj, gdy skarb wydołać nie mógł wszystkiemu; a ofiary te robił sercem tak ochoczém; nie targując się ani o krew, ani o grosz, ani o zapłatę zasług swoich, jakby on za nie ojczyźnie, nie ona jemu była obowiązaną... To téż inni przed nim ubiegali wszystko: starostwa, krzesła, laski, buławy, ale nikt nie prześcignął go w posłudze. Życie domowe było dlań, rzec można, dodatkiem, stroną drugą mniéj ważną żywota, podrzędną troską, a potrzeby serca nawet milczały przed głosem poświęcenia i ofiary nieustannéj. Z siedemdziesięciu kilku lat jego życia, nie wiem czy prócz kilkunastu pierwszych, choć kilkaby się zebrało spędzonych pod strzechą domową. Wszędzie był, gdzie bić się, radzić, płacić i służyć potrzebowano; żona tęskniąc wychowywała mu synów, dbała o stado jego i zbierała daniny, przędąc kądziel u samotnego ogniska... Gdy bardzo zatęskniła za Hrehorym, to go po świecie szukać musiała, wyjeżdżać przeciwko niemu, łapać go po drodze, gonić za nim do Wilna i Krakowa, a nie śmiała mu wyrzucać, że ją i dom opuszczał, bo wiedziała, że pierwsze nad rodzinne obowiązki gnały go po świecie białym, spocząć mu nie dając... Śmierć Hrehorego Szyjowego była tak piękną, jak jego życie; starzec już, jeszcze ani pragnął spoczynku, ani chciał go sobie dozwolić; szukał pracy, wywoływał coraz inną, nastręczał się na nią, a tak był już przywykł do konia, że choć go nań sadzać musiano i zdejmować, bo o swojéj mocy już się dźwignąć nie mógł — całe dnie przecie z kulbaki nie złaził. W 1575 roku właśnie był testament swój uczynił, którym dzieci rozdzielał, gdy chwilowo przebywającemu w Starym Karlinie dano znać o wtargnieniu Adel-Giraja. Inni poczęli się chronić w lasy, on corychléj poczty zbierać kazał i ściągnąwszy, co tylko na prędce zgromadzić się dało, poszedł za późno już w pogoń za dziczą. Dzień i noc gnał się za nią starzec napróżno, bo Tatarzy obyczajem swoim, łup i ludzi zagarnąwszy, szybko się cofnęli ku stepom. Strudził go ostatni wysiłek, a może dobiło zmartwienie, bo pokrewnego mu Szumlańca wzięli w jasyr Nogajcy; trzeciego dnia pogoni zaniemógł stary i na kulbakę się zwiesił, musiano go niemal gwałtem zwrócić do jakiegoś dworku nad drogą, zdając na innego dowództwo. Hrehory niepokoił się wielce, że bez niego pogoń dalsza odbyć się musi, że może nie tak szybko i skutecznie, jak on chciał, ją poprowadzą, ale musiał się zgodzić z wolą bożą, gdy poczuł, że go siły opuściły całkowicie. Pod ubogą cudzą strzechą, przyjąwszy sakramenta, wyzionął ducha bohaterskiego, a dłoń żony, ani dziecka oczu mu nie zawarła; ścierpiał to nie stękając i położył się po męsku na spoczynek wiekuisty. Ciało jego wdowa, pieszo idąc przed wozem, przewieźć kazała do Karlina... Tak czynnego i zajętego publiczną posługą, jak było jego życie, znaleźć trudno; wszędzie go masz, gdzie tylko powołuje sprawa wspólna; zdaje się, że za nieznanych swych dziadów i pradziadów, późniéj od innych będąc powołanym, zapłacić chciał głową i ręką. Począwszy od bitwy pod Sokalem, gdzie owo sławne cięcie w szyję otrzymał, za które Tatarowi odpłacił, nawpół go rozpłatawszy jak szczupaka, żadnéj nie minął potrzeby... Tuż zaraz, ze świeżą jeszcze blizną, już go z Firlejem widzimy w Prusiech, aliści wprędce potém na Rusi z Tatarami się uciera, w przestankach, żeby nie spać, na Litwie, byle harc zasłyszał, probuje szabli. Czasu pokoju jeździ, posłuje, komisarzuje, uczy się, nie spoczywając chwili. Z Tarnowskim był pod Obertynem, gdzie znowu szramą przez łeb od Wołocha został naznaczony, a było to cięcie nielada, bo z niego pól roku się lizał, i zawsze czuł po niém bole w nadwerężonéj kości. To mu jednak nie przeszkodziło bronić Czerkasów z Daszkiewiczem i być na wyprawie z Radziwiłłem i Tarnowskim, a potém ucierać się znowu nad Seretem. Mało znane są napaści tatarskie w ostatnich latach panowania Zygmunta Starego i pierwszych syna jego, choć cząstkowe i drobne, ale prawie nieustające: były to harce pograniczne, nie mające rozgłosu wojny, choć w nich życie narażało się jak w wielkich bojach; Hrehory szczególniéj je lubił i żadnych z tych godów nie opuścił bez udziału. Nikt tak może nie umiał, jak on, zaczaić się, zaskoczyć i podejść, a w potrzebie czoło postawić i twardo placu dostać. Gdzie on był, pewne zwycięstwo, bo życia nie szacował i panu Bogu je ofiarując za grzechy, na każdą potyczkę szedł jak na śmierć, nie oglądając się za siebie. Kiedy Tatarów nie stawało, a cicho napasłszy się siedzieli, ruszał do Inflant, aby nie próżnować, i tam cudów dokazywał w podjazdowéj wojnie, do któréj się był wprawił przez wiek cały. Ręki zaś po zapłatę ani do króla, ani do kraju nie wyciągnął ni razu; mijano go, milczał, a gdy drudzy oburzali się na niesprawiedliwość, odpowiadał im z dumą szlachetną, że nie jest jurgieltnikiem pańskim, ale sługą bożym, i od Boga w niebie nagrody, nie od ludzi na ziemi wygląda. Obok rycerskiego ducha, była w nim i wielka wiara i wzniosła pobożność, bez któréjby takie dzieła dokonane być nie mogły; one tylko siłę dają do czynów bohaterskich — nie rodzi ich duma ludzka, ani krew, ani żądza sławy... Umierając, cieszył się Hrehory Szyjowy, że dwóch po sobie godnych imienia synów zostawił, obaj już byli mężowie dojrzali, obaj szli już tą drogą, którą im rodzic wskazał, swoim przykładem. Starszy Paweł, masz go tu na portrecie, wykapany ojciec — rzekł starzec, wskazując drugie płótno — ale już w téj twarzy jest coś więcéj, coś inaczéj, niż w pierwszéj: strój staranny, same rysy wydelikatniałe, oko patrzy rozumniéj i bystrzéj; obok wojownika, masz już i człowieka rady; na czole trochę ambicyi, któréj śladu w pierwszym nie było, i nieco więcéj dumy, chociaż poczciwéj... Domyślasz się, czujesz, że to ojciec rodziny, która między pierwszemi zasiąść będzie miała prawo. Obok niego masz młodszego brata Wasyla, który, jak powiadają, do matki był podobny; twarz ponura, ale charakter w niéj potężny; cały w żelazo okuty, pułkownikowska buława w prawicy, broda w pas, dziko patrzy, ale i walczył téż z dziką odwagą na polach bitwy swojego czasu. Paweł jest naddziadem naszym, Wasyl głową młodszéj linii, która dziś już wygasła, poszedłszy w innym cale kierunku. Po wielkim Hrehorym zaraz rozdwoił się ród nasz i poszedł dwiema gałęźmi, dwiema oddzielnemi drogami, że już o potomkach Abrahama nie wspomnę, o których bohaterstwie wiecie... Paweł zbliżył się do panów i dzieci jego już zasiadły w senacie i u boku króla; potomstwo Wasyla, więcéj szlacheckie niż pańskie, przewodniczyło w ziemi i powiecie, związkowało, konfederowało się, hałasowało na sejmach i w każdym rokoszu rej wodziło. Buta Glińskich z ich krwią i rysami, poszła przez Wasyla do téj linii zawadyaków, rębaczy i wichrzycieli... Ale powróćmy do naszego Pawła...
— A nie będzież to późno? — przerwał ksiądz Mirejko wstając — panie chorążycu dobrodzieju, sen tylko przed północą zasila...
— Zawsze zanadto śpiemy, choćbyśmy najkrócéj spali — odparł starzec rozogniony opowiadaniem — zresztą, wyście już nieraz na wyrywki słyszeli o moich Karlińskich, a wam dla mszy świętéj i pacierzy wcześniéj pójść potrzeba; nie róbcie ceremonii... Może i wam — dodał zwracając się do Aleksego i Justyna — nudno już słuchać starego zrzędy?
— Ja za nic nie odejdę, i nie jednę, ale wiele każecie nocy słuchać was gotów — żywo odezwał się Aleksy.
— O! i ja téż! — rzekł Justyn — i dlaczegóż? dla snu mielibyśmy was porzucić?...
— Mój stryju — zawołał Julian — nie sądź nas tak surowo, i nie myśl o spoczynku, chybaby tobie był potrzebny...
Stary uśmiechnął się.
— Mnie! mnie! spoczniemy w trumnie! — odpowiedział — sen to zadatek, który dajemy śmierci... nie myślcie o mnie; choć stary, więcéj jeszcze od was wytrzymam, bo ducha w sobie krzepię, a na ciało nie zważam.

XXV.

— Cóżem mówił? o Pawle? — Nie ustąpił on ojcu, pracował jak on, ale choć nigdy poświęcenia nie skąpił, już o sobie, o domu, o prywacie nie umiał tak zapomniéć jak ów wielki Hrehory; już dwory budował, już gospodarzył zabiegle, już mu głowa bolała o zamożność domu, o podźwignienie rodziny. Żonaty z Szamotulską, wyszedł ze swego starego gniazda i związał się z familią, która zbytek razem z fortuną nam wniosła. Wiecie czy nie, jak żyli dawniéj panowie i kniaziowie na ziemi naszéj, póki do nas wpływ powoli niewieściejących już prowincyj nie przyszedł? Niewiele żywot ich różnił się od ubogiego szlacheckiego, a jeśli czém, to dworem, to liczbą ludu zaciążnego, to ubogiemi, co się przy nas żywili, to szafunkiem obfitym prostych darów zebranych na własnéj ziemi. Pieczono woły i barany na obiad, ale ich nie przyprawiano i nie podawano na srebrze; kożuch barani powleczony szaraczkiem służył na codzień, a niedźwiedźnia od wielkiego dzwona. Jéjmość przędła z dziewkami swemi i kuchnią się zajmowała sama; dzieci chodziły boso, ale gdy Rzeczpospolita zażądała posiłku, postawiono ludzi i sypnięto grosza popańsku. Niczém było zahartować majętności ojczyste, aby opłacić ludzi, których się swoim sumptem wiodło na wojnę, a ten, co krupnik z wędzonego półgęska jadał na wieczerzę, pułk stawił nie stękając, lub posłując o swym koszcie, prezenta dawał koronowanym głowom ze swojéj szkatuły, dwór sztyftował, występował popańsku, nie pytając, czy mu kiedy skarb Rzeczypospolitéj powróci ekspensa. Powróciwszy do domu znowuż kożuch wdział na się i w jaglanéj kaszy smakował. Zbytek nie wszedł nagle, zarazem, ale się wkradał powoli; wniosły go i czasy i ludzie, a najbardziéj małpiarstwo cudzoziemców, przed któremi sromaliśmy się tego, czémby się chlubić należało. Za Jagiełły, sam król na sianie sypiał a miedzianego kubka do umywania zażywał; za Zygmuntów już siano i pacholętom królewskim śmierdziało, a nalewki mosiężne pooddawano do zakrystyi, żeby się ich uczciwie z oczów pozbyć, wedle starego przysłowia: Na tobi Boże, szczo meni ne hoże. Niczém to te drobnostki, ale bądźcie pewni, że inny człowiek wstaje z siana, a inny z puchowéj pościeli. Paweł rodził się za Zygmunta Starego, a umarł za Zygmunta Szweda; przeżył żywotem czynnym najważniejszą może chwilę w bycie narodu, kryzys, która stanowiła o przyszłości, przesilenie ostateczne. W r. 1607, gdy umierał, już prorocze oko dostrzedz mogło zarody wszystkich klęsk późniejszych; ale jeden tylko naówczas był prorok w Polsce, wołający z kazalnicy jak Kassandra o upadku, który drugim niepodobieństwem się zdawał; przepowiadający wszystko, co za grzechy przecierpiéć musieliśmy. Wiatr rozwiał słowa natchnionego Skargi, i dziś dopiéro pałają nam one światłem wieczném. Paweł już był z ojcem w Inflantach przeciw Iwanowi Bazylewiczowi; bił się mężnie pod Wenden; z Połubińskim zrazu chodził dla rycerskiéj wprawy; potém z Łaskim w Multanach już wojował postaremu, ojca naśladując i dokazując poojcowsku. Nie stało tu wojny, zabrakło roboty, Paweł się wprosił z Bykowskim na poselstwo do Moskwy i z nim razem niewolę przecierpiał. Dopiero go w r. 1570 puszczono przy trzyletnim rozejmie. Ojciec jeszcze na to wszystko patrzał, bo był żyw, i gdy Paweł powrócił mu przed śmiercią zarosły, a wynędzniały do niepoznania, bo z saméj tęsknoty, a nieczynności wychudł i wymizerniał... tylko go po głowie pogładził, a nie chwalił i nie rozczulał się nad nim, bo nie chciał ani wbijać go w dumę, ani robić z tego zasługi, co było spełnieniem obowiązku. Za Batorego dopiéro Paweł mógł się lepiéj, całkowicie dać poznać; wyborem nawet męża, którego śladami poszedł, dowiódł, że nie był już ślepém narzędziem i umiał rozeznać, dokąd różne wiodły drogi; trzymał się bowiem Jana Zamojskiego i stronnictwa królewskiego. Był pod Połockiem i Suszą, gdzie go i rana nie minęła, tak, że stamtąd musiano powieźć do domu ciętego okrutnie w biodra, i ledwie za łaską bożą, przez trafunkiem wynalezionego kędyś Greczyna, ziołami mu ranę zgojono; ale długo o kuli chodził, nim siadł na koń, bo mu było nogę przykurczyło. Innyby już potém miał się za wysłużonego, zwłaszcza że doma było co robić, bo mu się zrazu nie bardzo wiodło na mieniu, ale w owych czasach wstyd było jeszcze za piecem darów bożych używać, gdy te nie nam dla nas, ale tylko do szafunku rozumnego są powierzone. Już pod Byczyną z Zamojskim znowu Paweł się nalazł i wrąbał się w szyk nieprzyjacielski z aplauzem powszechnym; w r. 1594, gdy Tatarowie na Ruś wpadli, nie zaspał także i ścigał ich aż do granicy węgierskiéj się zapędziwszy; późniéj z Zamojskim pod Felinem jeszcze go słychać, a nie mniéj tam od Farensbacha i hetmana dokazywał, bo niemal w téjże chwili, gdy Zamojskiego sprzączka od pasa salwowała, delią miał nawskróś przeszytą bez szkody. Ale tu koniec jego dzieła; dotknęło go, że w nic poszła i śmierć wojewody wendeńskiego, i to, co dokazywali, dobywając Felina, gdy późniéj dla zatrzymanéj zapłaty, dla niedostatku z nieporządku pochodzącego, musieli stać daremnie w obozie z niechętném wojskiem, czas tracąc najdroższy. Zaniemógł Paweł gorzéj duszą, niż ciałem, razem z hetmanem, zwątpiwszy o wszystkiém; i z pod Wejsensztejnu do domu spocząć pojechał. Od inflanckiéj téj potrzeby zamknął się i cały oddał nabożeństwu, pogrążony w jakimś nieopisanym smutku, tak że prawie mówić zaprzestał. Zapuścił brodę, wdział suknię tercyarzy i koadjutorów zakonu Jezusowego, różańca z rąk nie rzucał i przed ołtarzem pokojowym, na którym dzień i noc paliły się świece u obrazu Najświętszéj Panny, resztę życia na klęczkach strawił, tak że mu pod koniec na nogach, zmordowanych od ustawicznego klęczenia, ustać już było ciężko. Przychodzących z interesami odprawiał do żony i syna, odpowiadając, że wszelkie sprawy obojętnemi mu były, krom spraw zbawienia. W roku 1607, czasu rokoszu, gdy mu doniesiono, że Wasyl, brat jego, rozsiekany został, napadnięty będąc przez partyzantów królewskich kędyś w gospodzie, uczuł to tak mocno, że go nazajutrz na ziemi przed ołtarzykiem znaleziono bez ducha.
Paweł jest poważną i wielką naszych szlacheckich czasów postacią, ale to już nie Hryhory Szyjowy; więcéj w nim rozumu może, mniéj uczucia, a i słabości ludzkiéj nie mało. Już mu i wielkość i dostojeństwa smakują, choć na dobre obraca siłę, jaką z nich ciągnie; już majętność dlań choć nie na pierwszym, ale w wielkim względzie. Koniec jego, w którym odezwało się uczucie i osłabła wiara w rozum ludzki, pewnie niemniéj piękny od ojcowskiego, bo zwiastuje pokutnika namaszczonego, uznającego grzechy swoje i dźwigającego się od ziemi ku niebu.
Cale inną drogą poszedł Wasyl, ożeniwszy się z szlachcianką Korbutówną, choć pan imieniem i mieniem, ale szlachcic sercem i z umysłu unikający panów, a z buty i jakiegoś niepokoju w charakterze zawsze wiążący się z wichrzycielami i stający przeciwko władzy... Takim go natura stworzyła, a przerabiać się nie myślał; choć broił, nie grzeszył może, bo mu się sumiennie zdało, że to, co czyni, dla dobra publicznego robić powinien. Ani to było bez ciężkich i nieustannych ofiar, a choć się dobił miłości szlacheckiéj panów braci, wiemy, że ta lepiéj jeszcze od łaski pańskiéj na pstrym koniu jeździ; dziś ukochany i noszony na rękach, jutro byle inny wiatr powiał, na szable mógł być wzięty. Gdyby nie męstwo, kilkakroć na związkach byłby życiem za prawdę śmiałą przypłacił, tak łatwo u tłumu o miłość i o nienawiść... Ktoś zawołał: — Zdrajca! Jezuita! Szwed! aliści nie pytając, skąd się to wzięło, czy z głupoty, z prywaty, lub z dobrego powodu, wszystkie demeszki z pochew się obnażały na obwinionego... Król Stefan, a bardziéj jeszcze Zygmunt znali go i niechętni byli Wasylowi, bo im bróździł, a wiedziano, że go ani kupić nie można, ani nastraszyć; kopano też pod nim dołki, że dobrze pod nogi patrzeć musiał, by nie padł. Wasyl za Stefana, choć z nim wyprawy odbywał i żołnierz był siarczysty, a gdy mu krew zapachła, nie pytał, o co się bili, waląc z drugiemi naprzód; zawsze tego mądrego króla miał w podejrzeniu o złe zamiary względem szlacheckiéj wolności, nie bacząc, że ta szlachecka swoboda najcięższą była tyranią i zguby zarodem. Przeczuwał on razem ze szlachtą całą, że co zbytnia powolność Jagiellonów nadała, rozum i miłość kraju odebrać im będą musiały; w Stefanie widziano wilcze zęby, łakome na swobody, i Wasyl nieraz na sejmie bryznął swą szlachecką dumą w oczy bohaterowi. Poszło mu to bezkarnie i ośmieliło więcéj jeszcze. Za Zygmunta III., przy powolniejszym charakterze monarchy i rozwijającéj się opozycyi, Karliński nasz coraz większą począł grać rolę. Wszędy go było pełno, skąd go rokosz zaleciał; jemu nawet przypisują, bo głowa była nie lada, owę sławną definicyę: — Co jest rokosz? — która po wszystkich rękopismach współczesnych przepisaną się znajduje. Gardłował na zjeździe w Stężycy, a gdy pod Janowcem Zebrzydowski się submitował, znać go już nie chcąc i pod sztandar cześnika litewskiego przeszedłszy, na Ruś pociągnął szlachtę przekabacać. Tu go śmierć zachwyciła w drodze od partyi Żołkiewszczanów, z którą się zetknął w gospodzie... Wasyl z małą był garstką, ale placu dostał i napadnięty bronił się do ostatka tak, że w szmaty rozsiekany, życiem męstwo swoje i stałość przypłacił...
Oba, Paweł i Wasyl, po jednym tylko zostawili synie, oba synowie poszli ojcowskim śladem; naszemu naddziadowi było imię Hrehory drugi; oto go masz na tym wizerunku zczerniałym, z którego dziś tylko męska twarz z Łaszczową czupryną pogląda.
Chorążyc przybliżył świecę i wskazał Julianowi portret z kolei następujący; wisiały bowiem gienealogicznym porządkiem na dwa podzielone szeregi, dwie linie Karlińskich, od wielkiego Hrehorego początek biorące...
— Hrehory drugi — mówił pan Atanazy — urodził się w 1576 roku, i już téż nie tak dziko i ostro jak tamci na nas pogląda; jest w nim coś pierwszych rodowych rysów, którym podgolona wysoko głowa i podniesione czoło szlachetnego wyrazu i niejakiéj dumy dodaje; strój na nim pański: rysia szuba jak u Radziwiłła, kołpak soboli, a spięcia-by za nasze dzisiejsze majątki nie kupił. Ten ogromny karbunkuł przy delii to sławny kamień na jakimś hanie tatarskim zabrany, za który w Paryżu dziad nasz, a twój pradziad, panie Julianie, Tymoteusz Polikarp, wziął milion liwrów, i zjadł je na dworze Ludwików.
Czuł i Hrehory drugi, że nie przyszedł na świat, by się stroił, pieścił, dogadzał swojéj osobie i za prywatą tylko gonił, ale jego poświęcenie się było samym charakterem czasu ograniczone; czynił wiele, gotów był poświęcić wszystko, a ludzka słabość miała już przecie udział w tym heroizmie. Pierwsze jego pole było pod Lubniami z Żółkiewskim, gdzie u boku zacnego wojownika tak sobie świetnie począł, że jednym harcem na całe życie sławę pozyskał, ująwszy swoją ręką jednego z przywódców kozackich. Nie opuścił téż inflanckiéj potrzeby, na którą z Zamojskim chodził, pod Kokhausen począwszy, a dotrwawszy z ojcem aż do Wejsensztejnu, wszędzie z chwałą się potykał, przechodząc z pod chorągwi do chorągwi, od wodza do wodza, gdzie ciepléj było. Nie będę wyliczał co robił do 1640, to jest do śmierci swojéj, bobym znowu powtarzać musiał i potrzeby wszystkie, i sejmy, i komisye, i poselstwa sławniejsze, jakie pod te czasy miały miejsce; powiem raczéj ogólnie, że Hrehory drugi szczeblem wyżéj posunął znaczenie familii, zasiadając krzesło ważne w senacie, żeniąc się z córką wielkiego domu i pomyślnie pomnożywszy fortunę. Stanowisko, jakie zajął, oddaliło go od potomka Wasylowego, Iwana, który podupadł i daléj drogą utorowaną idąc, nie myślał tylko jak się ojcowskiéj pomścić śmierci. To było zadanie życia całego nieszczęśliwego Iwana, przezwanego Kokoszką, nie wiem od czego.
Ale niechże-no wprzód skończę o Hrehorym, bo Iwan a on nic z sobą wspólnego nie mieli oprócz imienia; i tego nawet, gdy mu pomagać do zemsty nie chciano, tylko co przez wstręt nie rzucił, mając zamiar herb sobie przemienić i od majętności się przezwać, choć do tego nie przyszło.
Hrehory nabywszy sławy w bitwach, nie chronił się ich i nadal, ale więcéj, jako człowiek wielkiéj głowy i zręczności, do poselstw i traktacyi przy boku królewskim był używany. Należał on do tych przyjaciół i poufnych Władysława, syna Zygmunta, którzy z nim młodość, zabawy i wszelkie dzielili losy. Pan to był, co sobie serca jednać umiał, bo sam téż miał serce, a kiedy zań majętnością, zdrowiem i pokojem zastawić się było potrzeba, żaden z tych, co do jego koła należeli, nie szukał wymówek. Hrehory dwa razy całe swe zahartowywał dobra, i po wstąpieniu na tron Władysława nie odstępował go ani na chwilę, a łaską królewską ogromnie przyczynił ojczystych majętności. Wielkich to cnót był mąż, ale i wielkich słabości: przepych lubił, biesiad i uczt nie opuszczał, w fraszkach się kochał, a ludzi swoich niemal co roku inną barwą przestrajał. Z drugiéj strony, równie hojny na kościoły, mało którego w swojéj ziemi nie obdarzył to obrazem z Włoch sprowadzonym, to kielichem, to sumką na altarzystę, to kosztem swym do fabryki się przyczyniając. Śmierć zaskoczyła go niespodzianie, gdy po królewicza Kazimierza do Francyi miał jechać; zasłabł nieco, lekarz królowéj, Francuz, dał mu jakieś Electuarium na noc, ale nazajutrz już go nie stało.
Iwan Kokoszka, brat jego stryjeczny, dobrze go na tamten świat poprzedził; po śmierci ojca zrobił był votum cale nie chrześcijańskie, pomścić się jego zabójstwa, i dopóty doma nie nocować, dopókiby wszystkich napastników, krwią Wasyla zbryzganych, nie wygubił do jednego. Miał nazwiska ich spisane na karcie, i dobrawszy sobie szlachty poczet nie mały, po kolei się za niemi uganiał. A gdy mu w trakcie tego do domu zajechać przyszło i dni parę zabawić, żeby swego ślubu nie złamał, namiot w podwórku rozbijać kazał i tam noc przepędzał. Trzech tak już z owych Żółkiewszczan zabili, czwartego utopiono w stawie, reszta szukała wszelkiemi sposoby zgody, gdy Iwan powadziwszy się z pijaną hałastrą Radziwiłłowską o postawienie koni w szopie na trakcie Zamojskim, do jednego z nich z pistoletu strzelił, nieszczęściem chybił i cięty od niego, haniebnie poległ... Po nim została żona, córka, która wkrótce poszła za Wessla do Inflant i syn Wasyl Iwan siedemnastoletni.
Ta niecna zemsta zabrała mu życie mizerne, spędzone w krwawéj pogoni, tak, że o duszy swéj, o posłannictwie pomyśléć nie miał czasu. Ale dajmy już pokój téj linii, która tak marnie zeszła, wichrząc i gubiąc się dobrowolnie. Bóg tak chciał dla przykładu widać, byśmy przed oczyma mieli losy potomków, dwóch braci rodzonych. Oba oni wzięli w spadku jedno imię, równą majętność, wychowanie jednakie, przecież widoczna łaska boża jednego powołała do lepszych losów, do wyższych miejsc, drugiego strąciła z wyżyny na barłóg Hioba.
Hrehory nasz zostawił pięciu synów z Zabrzezińskiéj, a choć fortuna była ogromna, podział jéj na głów tyle byłby Karlińskich między szlachtę zepchnął, gdyby nie wola boża, która snać jeszcze rodziny naszéj na coś potrzebowała, i żadnéj siły jéj do działania koniecznéj odebrać nie chciała. Z tych pięciu jeden tylko wziął po ojcu spadek cały, dziwném losu zrządzeniem; zrazu bowiem nie dzielili się fortuną.
Najstarszy z synów, Ignacy, kasztelan międzyrzecki, urodzony w pierwszym roku siedemnastego wieku, miał już lat czterdzieści, gdy ojciec go odumarł; objął tedy ciężar spraw i interesów na swe ramiona, wyręczając drugich.
Brat jego Jędrzej, o dwa lata odeń młodszy, oboźny koronny, łaską królewską wsparty, i cały pobożności oddany, ani chciał słyszéć o wsi i mozołach gospodarskich, rad z tego, co mu brat dał z łaski. Zaraz o nim szerzéj niż o innych opowiedziéć będę musiał, bo po Hrehorym wielkim to była perła i słońce rodziny naszéj.
To mówiąc, chorążyc krzyż z koroną cierniową, wiszący na piersiach, ucałował gorąco i tak mówił daléj:
— Trzeci brat, Zygmunt, przed ojcem jeszcze umarł, ze Stefanem Chmieleckim walcząc na Rusi; napadła go obozowa febra, kilka miesięcy z nią się pasował, aż nareszcie pod namiotem go wzięła; umarł, głowę nie na miękkich poduszkach, ale na twardéj złożywszy kulbace... całując napierśnik, na którym krzyż i Matkę Boską miał malowaną.
Czwarty, Pietrasz, nie wiem czy z własnéj, czy z ojca woli poświęcił się stanowi duchownemu, był nominatem na biskupstwo chełmskie. O tém... potém...
Piąty, Włodek, skromny i pobożny, ukochane matki dziecię, choć go Hrehory kierować chciał inaczéj i do wojny sposobić w miejscu wcześnie zgasłego Zygmunta, do nóg rodzicowi upadłszy, łzami je oblewając, uzyskał pozwolenie wstąpienia do klasztoru XX. Bernardynów. Był to człowiek świątobliwości wielkiéj i nie mniejszéj pokory; z kolei powiem o nim więcéj, bo przed Bogiem lepszy on był od wielu tych, co sądem ludzkim nad nim górują; teraz powrócić muszę do głowy rodziny Ignacego, kasztelana międzyrzeckiego.
Ignacy był dobrym synem kraju, jak jego przodkowie, masz go tu na tym wizerunku — piękniejszéj i wyrazistszéj twarzy zobaczyć trudno; ale to nie rycerz Hrehory, nie Paweł nawet; piętno czasu wyryte jest na jego obliczu wspaniałém, spokojném, powagi pełném, ale zdradzającém więcéj męża rady i dworaka niżeli wojownika.
Przy starodawnym stroju, błyskotki i dodatki wskazują człowieka, który dba o to, jak się okaże, i sąd ludzki ma na oku nawet gdy o powierzchowność chodzi: znać, że chciał być pięknym i wydawać się wspaniale. Niedźwiedzią delię zastąpiły sobole, przy nich atłasy, aksamity, lamy, spinki, guzy, a złota i świecideł pełno. Toż samo na twarzy, któréj wyraz szlachetny, wzniosły, coś ma już w sobie przymilającego się, uśmiechnionego, słodkiego. Jest to nasionko drobne téj zalotności nie męskiéj, z jaką późniéj pokolenia całe dla przypodobania się światu wyrzekły Boga i sumienia. W tym człowieku zniewieściałość i zalotność nie dochodzi jeszcze tak daleko, ale już jest in nuce.
Był to znakomity, jak podówczas zwano, statysta, ale urodzony w epoce, w któréj słowo zaczęło więcéj znaczyć od czynu, uwierzył w jego wszechwładność, zakochał się w jego dźwięku. Pan Bóg obdarzył go łatwą i świetną wymową, pamięcią wielką, postawą piękną, głosem donośnym i mile brzmiącym; okoliczności uczyniły go oratorem. Mówił wszędzie, gdzie tylko znalazł uszy ku słuchaniu, a dbał wiele o wrażenie, jakie na publice uczyni, na sejmach, gieneralne, dziękując i przymawiając się do serc panów braci, przy marcepanach i kruszeniu tarczy, w domu, kościele, trybunale, popisywał się z wymową swoją, w któréj w istocie więcéj było blasku i rozgłosu, niżeli myśli i treści. Maluczka drobnostka wystarczała mu na długą perorę, pamięć do niéj materyały dawała z biblii, świata starożytnego, poetów i historyków, z mowców i filozofów; wszystkiego tam było potrosze, a najmniéj swojego. Rzadki talent i ogromna nauka zrobiły zeń smutnego mowcę, z profesyi pochlebiającego tłumowi; połechtana pochwałami próżność, zwiodła go z drogi prawdy na manowce, wśród których spotykał oklaski i przymilenia, odpłacające mu jego własną monetą...
Chłodny, praktyczny, ale przytém praw, miał jeszcze w sobie coś tradycyonalnie rycerskiego, i nie splamił się w długiém życiu żadną prywatą, chociaż przeżył ciężkie lata próby od Zygmunta III do Jana, naprzód pod okiem ojca, potém już sam głową rodziny i domu. Całą niepodzielną majętność objąwszy po Hrehorym, musiał pracować dla wszystkich, i podołał temu zadaniu, ale ono z oratorstwem razem cały czas jego, całe pochłonęło życie. Wprawdzie, od najpilniejszéj osobistéj sprawy gotów był zawsze odbiedz dla potrzeby krajowéj, publicznéj, ale go ta już nie tyle co poprzedników zajmowała, już jéj nie miał przed oczyma, jako pierwszego i najważniejszego powołania swojego.
Jedyną jego wyprawą wojenną była potrzeba 1634, w któréj królowi pod Możajsk towarzyszył; potém przezeń użyty do traktacyi Polanowskich, dał w nich dowód niepospolitych dyplomatycznych zdolności. W następnym roku jeździł z poselstwem do Moskwy, potém z Ossolińskim do Ratysbony, następnie do Kurlandyi i do Francyi. Zewsząd się jakieś licho do domu przywiozło. Za Jana Kazimierza, wśród zawieruchy i niepokojów, czynniejszy był jako poseł królewski do związkujących, do kozaków z Kisielem, do Szwedów, niżeli na placu bojowym; nie winię go za to, że do partyzantów królowéj z Wydżgą należał, bo w tych praktykach może dobro przyszłe kraju upatrywał; gorzéj mi przykro widziéć go wszędzie pracującego tylko usty i słowem, wiodącém do intrygi i spiskowania. Za Korybuta z Sobieskim znów się związał, co mu pod następném panowaniem na dobre wyszło. Ostatnią jego czynnością były układy Andruszowskie, do których wpływał wielce, przyczyniając się do zawarcia rozejmu, bo potrzebę jego dla kraju silnie uznawał, i choćby z ofiarą pokoju pragnął. Kilka lat jeszcze spędził w domu, nie mieszając się już do spraw publicznych, bo go pedogra trapiła, nogi miał opuchłe i z krzesłem go noszono, tak obezwładniał całkowicie. Kilku starych przyjaciół dotrzymywało mu placu, a tym on z wielkiéj księgi mowy swoje, listy pisywane do znaczniejszych osób, przymówienia się, oracye odczytywać lubił i rozprawiać z niemi o ludziach i dziejach swojego czasu. Mąż to był, mimo swych słabostek, powagi wielkiéj i sumienia nieposzlakowanego; wobec nas, drobnych jego potomków, to jeszcze postać zawstydzająca swą wspaniałością, to jeszcze mąż ofiary i człowiek stanu... ale obok Hrehorego i jego syna, to już plemię skarlałe, to już upadek zwiastujący człowiek... O! jak-eśmy od nich, jak-eśmy daleko odeszli! Nie popełnił on nic, coby mu zarzucić można; dobrego uczynił wiele, ale mógł więcéj jeszcze; już w nim powoli zacierało się przekonanie o posłannictwie szlachty i panów, a rozpieszczona istota wmawiała w siebie pocichu, że dobro, którém ją Bóg obdarzył, dla niéj tylko saméj było dane. Byłby oddał, co miał, ale czułby ofiarę i stękał na nią; spadek po dziadach zdawał mu się własnością jego, spuścizną osobistą, sprawiedliwém dziedzictwem, a o ciężarach sumienia do niego przywiązanych zapomniał.
Mało co młodszy od niego brat Jędrzej, oboźny koronny, był może ostatnim z rodziny mężem prawdziwie godnym pamięci nieśmiertelnéj, choć tak dalece zapomnieliśmy o nim, że ledwie w zbutwiałych papierach rodziny ślad wielkiéj jego myśli i serca pozostał. Nietylko zabyty, ale wzgardzony i niezrozumiany za żywota, jak wszyscy, co czas swój wyprzedzając wskazywali mu ciężką drogę postępu, Jędrzej począwszy świetnie, wolał znijść z wysokiego stanowiska, niż wyrzec się przekonań swoich. Odziedziczone przezemnie i pierwszy może raz od dwóchset lat dotknięte ręką i okiem papiery po Jędrzeju, dozwalają mi o nim powiedziéć ci obszerniéj, bo téż wart zaprawdę tego. Spojrzyj, uchyl głowy, to on...
To mówiąc, chorążyc, ręką od wzruszenia drżącą przybliżył świecę i ukazał ciemne płótno, wśród którego z trudnością rozeznać było można wizerunek z twarzą posępną, surową może, zamyśloną, ale uderzającą ogółem rysów, napiętnowanych jakiémś natchnieniem religijném.
— Nieprawdaż — odezwał się — że to oblicze, po którém odrazu poznajesz człowieka, co nie pokłonił się ni razu bałwanowi świata, zwyczajów i względów ludzkich, co się nie ugiął przed siłą, nie padł przed wielkością, której nie uznał, i ni razu nie skłamał niczém, słowem, czynem ani milczeniem! Co za wejrzenie szczere, głębokie, potężnie sięgające do serca, co za czoło-świątynia, jaki uśmiech litości na tych wargach, których pocałunek ludzkich namiętności nie dotknął? Rycerz to Chrystusowy w zbroi cały, włos krótko ucięty, odkryta głowa wypełzła od myśli gorących, na szyi, na wstędze przypatrz się, ten sam krzyż, jaki widzisz na mnie, obwity cierniową koroną... Przy nim księga, na któréj spoczywa dłoń męska, nieforemna, spracowana, ale silna... druga sparta na rękojeści od miecza, mówi, że gotowa stanąć w obronie prawdy.
Wychowany przez jakiegoś mnicha, który był domowym u Hrehorego i Jędrusia z dziecka polubił bardzo, musiał wpływowi jego być winien kierunek, jakim poszedł w całém życiu pózniejszém. Mnich ten, którego zwano ojcem Dyonizym, z nazwiska rodzinnego nieznany, surowy był i dziwaczny w oczach ludzi pospolitych, ale pobożność jego i czystość zmuszała przebaczyć wybryki niekiedy przykre, jakich sobie nietylko z dworskiemi, ale z samemi gospodarzami pozwalał. Jędruś jego i on małego Jędrusia do szaleństwa kochał, uczył go, chodził z nim i do lat niemal szesnastu z rąk nie puszczał. Wkrótce po odesłaniu do szkół Jędrzeja, Dyonizy umarł z tęsknoty, ale duch jego pozostał żyw w piersi wychowańca. Ze zdumieniem postrzeżono w nim, iż jakby dopiéro co z lasu wyszedł, oburzał się i dziwił temu, co innych wcale nie zastanawiało, nie zmilczał zapytany nikomu, gdy szło o prawdę, nie pobłażał, a zgromiony upokarzał się, nie poświęcając przekonania swego. Oddany do wojska, jeszcze za Zygmunta III, z Władysławem królewiczem odbył kilka wypraw i tak się do niego przywiązał, że go już nie odstąpił.
Nie sądźcie jednak, by zbliżywszy się do dworu i pana, postradał tę świętą szorstkość i prawość charakteru, jaką się w młodości odznaczał; pozostały one w całéj swéj mocy i sile, ale świat dziwny z nich zrobił użytek. Jędrzej tak był prawdomowny, nieulękniony i niepoprawiony niczém, że wielkość jego charakteru w oczach zepsutych wydawać się musiała dziwactwem. Królewicz, Kazanowscy, Ossolińscy, Denhoffowie i inni śmieli się, świętokradzcy, z Jędrzeja jak z błazna dworskiego, a że im dawał powód do igraszki, wodzili go z sobą, podżegając jeszcze do wyskoków, które na nich innego nad wesołe i przelotne nie robiły wrażenia. Jędrzej zaś trwał na przykrém stanowisku w tém przekonaniu, że choć sam ucierpiał, słowem i przykładem kiedykolwiek musi uczynić wrażenie i choć jednę ocalić duszę... Narzekał więc, nie zważając na śmiechy — na zepsucie, ostygnienie, zniewieściałość, zbytek, zgubienie z oczów celu wyższego — a choć to w żart obracano, zbić się nie dawał ironią i szyderstwy.
Kilkakroć prawdy gorzkie, które mówił wszystkim, krwią podpisywać musiał, ale i to go nie poprawiło; owszem co chwila wspanialéj rozwijała się ta postać prorocza, potężna, co dla zepsutych swych towarzyszów służyła za pośmiewisko, a dla nas jest olbrzymem zdumiewającym świętością i wielkością niedoścignioną.
Władysław IV już królem zostawszy, a może płacąc Jędrzejowi za to, że go nie słuchał, dał mu urząd oboźnego koronnego i parę starostw; pierwszy przyjął Karliński, sumiennie się gotując spełnić obowiązki, jakie wkładał; drugich został tylko szafarzem, uznawszy się bowiem niegodnym téj nagrody, użył dochodów na zapewnienie chleba ubogiéj szlachcie, ranionym w bojach, zestarzałym i okaleczałym w rycerskiéj sprawie, tułającym się po niewdzięcznéj ziemi, któréj krwią swoją bronili. Sam pozostał nadal przy boku króla i żadna uczta, żadne zgromadzenie nie obeszło się bez niego. Śmiejąc się dopraszano jego sądu o każdéj czynności, i choć go nie posłuchano nigdy, witano żartami i figlem, często od słów jego sumiennych zasępiły się czoła. Jędrzej nikomu i samemu Władysławowi, którego kochał, nie przebaczał... Mówią, że niekiedy w gniewie i oburzeniu, głosem wieszczym pomstę bożą na wnukach przepowiadał; szydzono z niego i wróżb, których po większéj części nie zrozumiano.
Widział on czyściéj i lepiéj od innych pochyłość, po któréj społeczność toczyła się na dno przepaści, znał charakter wieku i czuł, co się zeń wyrodzić musi, szczególniéj sobkostwo, prywatę, dumę, pogańskie grzechy, wyrzucając dworowi Władysława IV. W notatach Jędrzeja opisana jest scena, gdy z Krzysztofem Opalińskim, wojewodą poznańskim, na dworze się zszedłszy, zagadniony przezeń o Satyry, zamiast pod niebiosa wynosić pisarza, prawdę ostrą w oczy rzucił człowiekowi, wskazując, jak moralista różnym był od wojewody, za co Opaliński aż się był chwycił do korda, ultima ratio tych, którym argumentów braknie; ledwie go przytomność króla pohamowała, ale póki żyw, oboźnemu nie darował.
Jędrzej się wcale nie żenił i od kobiet stronił, nazywając je wesołemi ptaszynami, co pięknie śpiewają, wysoko latają, ale na skrzydełkach swych nie poniosą ciężaru większego nad kroplę rosy i pyłek kwiatu; może w młodości doznał miłosnéj zdrady od jakiéj pięknéj Francuzki, bo ich tam dwór był pełen, to pewne, że z jakąś tęsknotą i goryczą o kobietach mawiał.
Wszystek się zresztą obrócił ku rzeczom nieśmiertelnym i nadziemskim, z góry tylko i z coraz większych wyżyn poglądając na ziemię. Chadzał nie inaczéj jak czarno, u pasa przy szabli różaniec miał zawsze, na piersiach krzyż; większą część czasu trawił w kościele na modlitwie, lub doma na czytaniu jakiém, a między ludźmi grał tę nieszczęśliwą rolę prawdomowcy i prawdy apostoła, która mu tylko nieprzyjaciół bez liku jednała. Nie sądźcie jednak, żeby to czynił z uczuciem jakiéjś dumy, z przekonaniem o swéj doskonałości; owszem nie było nadeń człowieka pokorniejszego a mniéj o sobie trzymającego; z równą troskliwością, w każdym najmniejszy dobry uczynek podnosił, jak zły karcił, a gdy ujrzał choć przelotną skłonność do poprawy, to ją pielęgnował i podsycał, choćby kosztem krwi własnéj.
Ale wpośród towarzystwa ludzi lekkich, próżnych, zajętych światem i marnościami jego, co nigdy poważniejszego sądu i surowszéj myśli nie objawili, oganiając się im jak napaści... wydawać się musiał dziwakiem i stać się pośmiewiskiem.
Jak wytrwał w takiém położeniu, nie wiem; potrzeba było przekonania głębokiego, woli olbrzymiéj, cierpliwości anielskiéj, niezależności nadzwyczajnéj, żeby nie osłabnąć, nie upaść, nie dać się zwichnąć w walce codziennéj, któréj bronią ostrą było szyderstwo, śmiech, ironia, skierowane na najdrażliwsze w świecie przekonania.
Zdaje się, że Jędrzej w tém prześladowaniu i przeciwieństwie nowe siły zdobywał, co chwila podnosił się wyżéj i stawał mocniéj na odrębném stanowisku swojém. Z pism widać, że przepowiadał już naówczas powolny i nieznaczny, ale niechybny przerost chrześcijaństwa, które wracało do starych nałogów pogan. Słowa i forma nauki Chrystusowéj żyły jeszcze, ale słowo martwe, forma pusta, duch z nich uciekł. Zastosowanie życia do nauki, pod któréj chorągwią się kupiło, było wielkiém zadaniem jego.
Nie mógł on działać skuteczniéj i sposobu długo nie widział, wywarcia wpływu na kraj swój i współczesnych; drobna okoliczność natchnęła go myślą, która choć do skutku nie przyszła, godną jest pamięci ludzkiéj. Wiadomo, że Jerzy Ossoliński, kanclerz koronny, pierwszy myśl podał Władysławowi IV, ustanowienia orderu kawalerów Niepokalanego Poczęcia. Zamiarem jego było innych państw instytucyę przenieść na ziemię rodzinną, ale szlachta, jak w tytułach zagranicznych, tak w tego rodzaju dystynkcyach upatrująca niebezpieczeństwo równości szlacheckiéj, i pomocniczy środek do wyróżnienia panów od braci herbowéj, nie dozwoliła, już potwierdzonéj przez Urbana VIII do skutku przyprowadzić ustawy.
Kawalerowie orderu Niepokalanego Poczęcia mieli sobie przepisaną regułę, która ich niewiele zobowiązywała; myśli w tém większéj nie było; chciano pięknego łańcucha na szyję i wspaniałych płaszczów, by w nich występować w czasie uroczystości.
Z razu, gdy o statutach orderu rozprawiano, oboźny milczał, słuchał czytania ich, zagadywany, odpowiadał ruszeniem ramion, uchodził wreszcie i po pewnym przeciągu czasu dopiéro, kiedy ostatecznie Ossoliński napisane przez siebie reguły królowi czytał, przerwał mu wobec wszystkich zdziwionych, rzeczą zupełnie niespodziewaną. Sam to późniéj opisał, więc dokładniéj o tém z papierów jego mówić mogę. Słowa, które w téj okoliczności wyrzekł, powtórzył obszerniéj w nieocenionym swym pamiętniku.
Projekt Ossolińskiego rozpoczynał się od powodów instytucyi, która być miała tarczą i puklerzem piersi rycerskich, walczących za wiarę; liczbę kawalerów oznaczał siedemdziesięciu i dwóch tylko, mistyczne znaczenie przywiązując do liczby siedmiu; wszyscy mieli być pochodzenia szlacheckiego (nulla macula defaedata, nulla suspicione in dubium revocata); a z obcych tylko dwudziestu czterech do zakonu przypuszczonych być mogło, i to takich, którzyby wszelkich innych stowarzyszeń wprzódy się zrzekli; król był głową i naczelnikiem; znakiem widomym, odznaczającym rycerzy, miał być łańcuch złoty na szyi, złożony z linii i pęków strzał z napisami: In te i Unita virtus, z krzyżem purpurowym, a na tle jego Dziewicą Maryą depczącą węża i legendą: Vicisti, vince... Nosić mieli kawalerowie order ten na wielkich uroczystościach, w dzień Niepokalanego Poczęcia, którego dnia przystępowali do stołu Pańskiego, i w dniu patronów kraju; w inne zaś dnie krzyż bez łańcucha prostszy, na białéj wstędze. Ubiór ich, krojem zwykłym, oznaczono purpurowy, na to długi płaszcz biały, podbity purpurą, czapki białe z promieniami i wizerunkiem N. Panny; zakon miał miéć dwóch dygnitarzy, kanclerza i podskarbiego, z liczby kawalerów wybranych; reguła opisywała także porządek iścia w uroczystościach, starszeństwem przyjęcia; modlitwy za zmarłych braci, pogrzeby ich, zwrot insygniów po śmierci, spisywanie czynów przez kanclerza, obiór prałata, wierność panującemu i krajowi, obowiązek stawienia się na wojnę przeciw niewiernym, obrony honoru Boga i Matki Jego, sposób przyjmowania kawalerów w kościele przy mszy świętéj, jałmużny na wykupno niewolników i ubogich żołnierzy, które do skarbca składać miano, i projekt bractwa Niepokalanego Poczęcia czysto religijnego, które z rycerstwem połączyć miano i t. d.
Ossoliński czytał ustawę i począł od dowodów czuć się dającéj potrzeby jéj; przytomni słuchali w milczeniu, król myślał jak na podobieństwo Złotego Runa i Ducha św. rozdawać będzie insygnia swoje, gdy oboźny powstał i dobył zwitek papierów. Wszystkie oczy zwróciły się na niego. Kanclerz nie krył nieukontentowania, ale Jędrzej mało na to zważając, zwrócił się do króla.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł — nie takiéj nam reguły i nie takich dziś potrzeba rycerzy; znajdzie się komu walczyć z pogańską dziczą i siedemdziesięciu dwóch kawalerów niewiele tam pomoże: myślmy raczéj o zwalczeniu w sobie samych pogaństwa, o złamaniu siły, która codzień podkopuje naukę Chrystusową tam, gdzie pełno krzyżów na polach, kościołach i piersiach, a tak mało w sercach krzyżowéj nauki!
Kanclerz chciał przerwać, bo wszyscy się niecierpliwili; król wszakże dał znak ręką i odezwał się:
— Posłuchajmy oboźnego, może się tam i co dobrego dla nas znajdzie.
Karliński wsparty przez Władysława tak kończył poczęte:
— I ja także przynoszę ci, Najjaśniejszy Panie, projekt orderu, statuta nowych rycerzy, nie wedle próżności świata, lecz wedle natchnienia bożego i pilnéj czasu potrzeby...
Z taką już mówił powagą i przekonaniem, że sam Ossoliński przeszkadzać mu nie śmiał.
— Myślałem długo — rzekł oboźny — i co mi Bóg podał do serca, tém się z wami dzielę; przyjmiecie czy nie, ja sam będę się starał, żeby pragnienie moje czczém nie było słowem. Nie jest to, uchowaj Boże, krytyka jegomości kanclerza statutów, bo i te dobre; ale taki zakon, jaki mi się widzi potrzebniejszy od siedemdziesięciu i dwóch strojnych w białe płaszcze kawalerów, bo gdzie bój padnie, tam nas pędzić nie potrzeba, idziemy sami; ale z sobą i Adamem w nas walczyć nie chcemy i nie umiemy.
Ad perpetuam rei memoriam — rozpoczął na wstępie oboźny, nie zważając na wznowione szepty i śmiechy, i po łacinie czytał to, co ja tu wam po polsku przekładam, nieco skracając rzecz przydługą.
— Wejrzeliśmy na świat i uczuli potrzebę przeważną przykładu, wsparcia, zachęty, posiłku przeciwko nieprzyjacielowi dusznemu, który wiary Chrystusowéj zasady żywotne podkopuje powolnie i niewidocznie. Społeczność cała zbolałą jest i osłabłą, żegna się ona krzyżem świętym, ale żyje pogańsko, przysięga na chrzcie, ale stokroć łamie zobowiązania swoje; potrzeba, żeby jéj coś przypominało codziennie obowiązki i wspierało w ich spełnieniu. Uznaliśmy okrom duchownych niewymowny użytek braci, coby rozsypani po wszystkich stanach z krzyżem na piersi, wołali o poświęcenie i nie hołdując światu, Bogu tylko i ludziom służyli. Postanawiamy przeto na cel ten bractwo świeckie, rycerzy Cierniowéj Korony, któremu następujące przepisujemy prawa:
Liczba braci ma być nieograniczona, na jéj czele panujący jako głowa widoma, a jak niezliczone są chóry aniołów, archaniołów, cherubinów i serafinów przy tronie bożym, tak nieokreślona ma być liczba tych, co z nami wspólnie dla zbawienia pracować będą.
Tu kanclerz Ossoliński ramionami ruszył i król na niego spojrzawszy, uśmiechnął się.
Jędrzej czytał daléj:
— Stan szlachecki, rycerski na równi z innemi, ale nie przodkując im, duchowni młodzi i starzy, kupcy i rolnicy, do zaszczytu pracowania na dobro wspólne przypuszczeni być mają. Nie wyjmują się z tego i niewiasty, tak zamężne, jako i w dziewictwie zostające.
Wszyscy głośno zachichotali, ale oboźny wcale się tém nie zmieszał.
— Jedynym warunkiem przyjęcia ma być metryka chrztu, dowodząca, że przyszły brat do zgromadzenia wiernych Chrystusowych należy i wielką spełnił już przysięgę.
Zwierzchnictwo zakonu braci Cierniowéj Korony my przyjmujemy, a po nas następcy nasi...
Oznaką widoczną bractwa ma być zawieszony na piersi, na czarnéj wstędze lub sznurze konopnym krzyż żelazny, obwiedziony koroną cierniową, jaką Chrystus Pan na pośmiewisko uwieńczony został, a nam ją jako obraz poświęcenia i ofiary krwią swoją oblaną zostawił... Suknią nie będą się oznaczać bracia. Każdy wedle stanu swego się nosząc, jednakże obierając sobie szczególniéj barwę czarną, jako kolor żałoby i śmierci...
Kościoły parafialne po kraju za kaplice bractwa służyć mają. Naczelnikiem zakonu ma być naprzód panujący, z tego tytułu Wielkim Mistrzem jest nazwany, potém duchowny najwyższy w państwie: prymas. Oprócz nich bractwo wybiera kapelana i podskarbiego, który jałmużny przyjmować i niemi rozrządzać wedle dyspozycyi braci ma prawo. Pomiędzy braćmi, wyjąwszy panującego i prymasa, nikt miejsca pierwszego, ani oznaczonego zajmować nie będzie, tak jako wobec Boga i nieba wszyscyśmy braćmi i równemi synami Chrystusa Pana. Za zmarłych modlić się codziennie każdy obowiązuje, i o ile możności w ostatnich chwilach przedśmiertnych, w rzeczach wiary, następnie i w sprawach ziemskich im dopomagać, nie szczędząc trudu, krwi i kosztu.
Krzyże żelazne po śmierci każdego z członków odsyłają się do kapelana i podskarbiego i z imionami braci, w głównym kościele zawieszone być mają, dla przykładu następców. Obowiązkiem głównym braci Korony Cierniowéj jest nietylko samym czynnie spełniać przepisy nauki Chrystusowéj, ale wszędzie i bez względu na nic, nie oglądając się na ludzi, wskazywać im drogę prawą, mówić prawdę i to, co dyktuje sumienie; dawać przykład poświęcenia, wiary, miłości bliźniego i miłości Chrystusa, słowem cierpiéć, by dostąpić na ziemi spokoju wedle Boga, w niebiesiech zjednoczenia z nim na wieki. W potrzebie życie oddać chętnie, upokorzeń nie unikać, ofiary nie skąpić, a ust fałszem nie mazać. Bracia względem braci obowiązani są do wszystkiego, co chrześcijan łączy w Chrystusie, ale szczególniéj powinni zwracać się nie ku sobie, ale raczéj ku tym, którzy w zaślepieniu i zobojętnieniu trwają i krzyża z cierniem nie noszą; tych dźwigać, pocieszać, wspomagać, uczyć, opuszczając wszelkie ziemskie staranie dla tego obowiązku, przysięgą uroczystą przyrzekają. Błądzących na drogę naprowadzać, zwątpiałych krzepić, obojętnych pociągać, upadających w błędy pogańskie podnosić... pierwszą ich przedewszystkiém powinnością...
Dłużéj nieco rozciągnął się oboźny o obowiązkach braci, ale już śmiechy dworu pustego słów jego natchnionych słyszéć nie dozwoliły. W ostatku zawarł jeszcze w kilku punktach przepisy, jak bracia i siostry przyjmowani być mieli, przy mszy i komunii razem Ciało Pańskie i znamię krzyża otrzymując, do jakiéj zobowiązywali się jałmużny, jak nią rozporządzać miano i t. d. i t. d.
Kanclerz powstał z krzesła i uściskał oboźnego.
— Tylko, panie Jędrzeju — rzekł — to nie rycerstwo nowe, ale prostą sobie konfraternię fundujesz, toć i my łączym do milicyi naszéj takież bractwo...
— Bractwo wielce pożyteczne — odparł oboźny — ale tam na modlitwie wszystko, a u mnie na uczynku; nie odrzucam i ja modłów, owszem potrzebę ich i siłę uznawam; ale nie zawsze człowiek modlić się skutecznie może, na to potrzeba natchnienia, podniesienia ducha, usposobienia, gdy do czynu tylko woli, a nad téj skierowaniem pracować powinien każdy. Duchowny nie wszędzie i nie zawsze być może; moi bracia rozsypani będą po wszystkich klasach społeczeństwa, z sercem i ręką miłosierną, z słowem pociechy, nigdy z groźbą i gniewem, zawsze z litością i pokorą...
Naśmiano się z oboźnego dosyta, i rzecz naturalna, nie pomyślał nikt nawet o zakładaniu zakonu, który się wydał dziwaczną utopią zepsutym; on jednak nie rzucił raz powziętego zamiaru. Wdział sam pierwszy krzyż obwity koroną cierniową i w lat parę, rezygnując obowiązki oboźnego, udał się do Rzymu z wypracowaną regułą bractwa, którego chciał być założycielem.
Przed odjazdem, Władysław IV, Ossoliński, kanclerz, który go poważał i poważnie z nim mawiał, gdy zasiadali sam na sam, a wobec tylko dworaków i pustych głów, przez słabostkę dla przypodobania się im, z niego się czasem uśmiechał, odradzali mu zachód daremny, ale to go nie powstrzymało.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł — uczciwy i sumienny człowiek, gdy go Bóg dobrą myślą natchnie, obowiązany jest wszelkiemi siłami starać się o jéj spełnienie. Jeżeli nie potrafi doprowadzić jéj do skutku, nie będzie winien, pracować ku temu musi nie zrażając się. Jeśli nic nie uczynię, snadź nie było w tém woli bożéj, nie było potrzeby, snadź Opatrzność innych środków chce użyć ku dobru ludzkiemu...
Król i panowie dali eks-oboźnemu listy polecające do Rzymu, do kardynałów świętego kolegium, do ojca świętego, do kapelana jego i kilku ludzi wpływ miéć mogących na decyzyę stolicy apostolskiéj; ale to nic nie pomogło. Jędrzej przybywszy do grobu św. Piotra, naprzód z gorliwością wielką odprawiał nabożeństwo i pielgrzymki po kościołach, potém dopiéro jął się wyrabiać owo pozwolenie u papieża. Słuchano go uważnie, ale statuta znalazły oponentów wielu. Ojciec święty uściskał go i pobłogosławił, ucałował krzyż z cierniową koroną, łza zakręciła mu się w oku, ale głową potrząsł, słuchając reguły bractwa.
— Dziecię moje — rzekł — nie widzisz, co tu szkopułów w wykonaniu, ile trudności i zawad! Najlepsze chęci twoje, ale nie niebolałożby cię serce, gdyby się one w zło obrócić miały, w rzecz szkodliwą? w próżną oznakę i sponiewieranie świętego znamienia?
Nie poprzestał na tém Karliński, pozostał w Rzymie, chodził do kardynałów, do gienerałów zakonów różnych, pracował, poprawiał regułę, modlił się i w téj świętéj pracy znużony wreszcie, zniechęcony może, zmarł nagle osłabszy z postu, gdy w kościele św. Stanisława do Stołu Pańskiego przystępował. Otrzeźwiono biednego pielgrzyma, wyniósłszy na wschody; spojrzał oczyma łzawemi na Rzym, zwrócił je na północ i świętą duszę oddał w ręce aniołów, co ją na sąd boży ponieśli.
— Wielki to był człowiek — dodał chorążyc przejęty — jak relikwię chowam ten krzyż jego, znamię widome gorącego pragnienia dobra, które nim w życiu całém kierowało; oczy jego wcześniéj i lepiéj widziały, do czegośmy dziś dojść mieli... szukał lekarstwa na nieuleczoną słabość i zmarł, zwątpiwszy o przyjęciu jego. Dla nas przynajmniéj świętą być powinna jego pamięć i to znamię krzyża z koroną cierniową...
Mówiłem ci już o kasztelanie i bracie jego Zygmuncie. Oboźny był trzecim; pozostaje mi wspomnieć o dwóch jeszcze: Pietraszu biskupie i Włodku, skromnym mnichu. O pierwszym z nich nie powiem wiele; spojrz na ten portret, a odgadniesz go łatwo... prałat to dworski, strojny, uśmiechnięty, wesoły, który nietyle o zbawieniu, co o wyniesieniu się myślał. Rodzina i pokrewni pomagali mu ku temu wszelkiemi środkami i byłby może dopiął celu, gdyby śmierć wczesna go nie zaskoczyła. Pietrasz nie był człowiekiem wedle serca mojego, był to duchowny wedle świata, dworak bardziéj niż kapłan, dygnitarz duchowny, ale nie ksiądz. Na przekór oboźnemu, który wszystkich gromił łagodnie i prostował, Pietrasz obawiając się narazić, miał dogodną teologię, mniéj więcéj uniewinniającą błąd wszelki. Nie sprzeciwiał się nigdy, uśmiechał, a w najgorszym razie milczał... Był to prałat wymowny i statysta, byłby może dostąpił wielkich godności, do których się sposobił, gdyby się wcześniéj wakans jaki otworzył; obiecywano mu podkanclerstwo, król-by go promował, ale Pan Bóg ujął mu grzechu powołując do siebie.
Włodek, ostatni z pięciu synów Hrehorego, jak-em to już wspomniał, zawczasu uczuł powołanie do stanu duchownego, i choć rodzice inaczéj go kierować umyślili, upadłszy im do nóg, pozwolenie poświęcenia się Bogu otrzymał. Był to także święty człowiek, ale już nie mąż stanu, nie człowiek publiczny jak oboźny; zrzekł się wielkiego wpływu, jaki mógł wywierać, i myśląc tylko o własnéj duszy, jéj zbawieniu, oddał się ciszy klasztoru... Jego świątobliwość dziśby nam przesadzoną się zdała, tak była wielką i wzniosłą.
Bernardyni, u których nowicyat odbywał, uproszeni przez ojca, który dobrze powołania szczerości chciał wypróbować, wszelkich starań dokładali, by mu życie zakonne obmierzić, i trudném je ukazać; ale środek ten wydobył tylko we Włodku pokorę, wytrwałość, pobożność, zaparcie się siebie niezrównane. Rok cały spełniał najlichsze posługi w klasztorze, a przełożony nie znalazł go ani razu ostygłym, zniechęconym, znużonym; owszem w miarę jak surowiéj się z nim obchodzono, zdawał się rozweselać i rozjaśniać duchem. Skończywszy studya z wielkiém odznaczeniem, długo jeszcze nie przyjmował święceń ostatnich, bo rodzice mieli zawsze nadzieję, że im Włodek powróci, i jakkolwiek gorąco pragnął zostać kapłanem, nie sprzeciwiał się ich woli; wreszcie dozwolono mu na wieki wyrzec się świata, i rozpromieniony kapłan spełnił pierwszą straszną ofiarę ze łzami w oczach i wzruszeniem takiém, że przytomni prymicyom obcy nawet, uniesieni zostali tym widokiem. Od téj chwili rozpoczyna się żywot jego, godzien najpiękniejszych czasów chrześcijaństwa. Włodek, pod imieniem księdza Anioła, szczególniéj się poświęcił ubóstwu, nauczaniu ludu, przygotowywaniu na śmierć konających i ciężkim powołania swego obowiązkom. Ascetą był tylko życiem umartwień, modlitwy i pracy; ale nie smakował w kontemplacyjnéj ekstazie: odrywał się z samotnych rozmów z Bogiem dla ludzi, których czuł się obowiązanym wspomagać... Cuda prawie czynił głęboką wiarą, jaką go Bóg obdarzył, nigdy bowiem o sile bożéj nie wątpił; szczególniéj chorzy i utrapieni doznawali od niego ratunku za jedném przeżegnaniem krzyżem świętym, którego potęgą najstraszniejsze odpędzał boleści. Urodzony w drugiém dziesiątku siedemnastego wieku, pod suknią mniszą przepędził długie lata i zmarł dopiéro w r. 1700. Sława jego świątobliwości szła za nim wszędzie, gdzie go zwierzchność klasztoru przenosiła... Starcem już oblegany był w celi przez ludzi, którzy tłumami przychodzili żądając odeń tylko błogosławieństwa.
Nic w nim nie pozostało ze starego człowieka, z owego pana i ukochanego dziecięcia, wypieszczonego wśród bogactwa i zbytku; zapomniał młodości, wrósł w swój habit mniszy... Nieraz chciano go na zgromadzeniu wybrać gwardyanem, prowincyałem, miano delegować do Rzymu, zawsze się wymówił z przyjęcia wszelkiéj godności, i pod obedyencyą zmuszony lat trzy być przełożonym, w nocy korytarze umiatał skrycie, obawiając się, by zwierzchnictwo szkodliwéj w sercu nie wywołało dumy... Świątobliwy ten człowiek zmarł śmiercią sprawiedliwych, a raczéj usnął spokojnie w niebieskiém widzeniu, z uśmiechem na ustach... Ciało jego musiano złożyć oddzielnie, gdyż wszyscy się tego domagali w przekonaniu, że zmarł świętym; do dziś dnia pozostało nieuszkodzone, i grób jego w B..... nawiedzają liczni chorzy, doznając pomocy błogosławionego Anioła.
— A! — zawołał chorążyc, oglądając się, gdy to mówił, na Aleksego i Juliana — zapomniałem, że przy was i do was to wyrzekłem; wy zapewne tak nie wierzycie w cuda, jak dziś wszyscy!... Niestety! niéma i nie będzie cudów dla tych, co w nie wierzyć nie chcą; w świecie ciała są dziwy, ale cudów nie znajdzie; skąd duch ustąpił, tam prosty rzeczy porządek wedle odwiecznych praw tylko. Cuda wywołuje wiara, cuda tworzy świętość, a są i były cuda na ziemi! Nie dla wszystkich jednak i nie zawsze... Stu ludzi w tłumie dotykało może szat Chrystusowych, i dotknięcie to nic im nie przyniosło; jedna niewiasta dotknęła ich z wiarą głęboką i ta ją uzdrowiła... Tam gdzie oczy niedowiarka i zastygłego człowieka widziéć będą ciemności tylko, światło wytryśnie dla ogrzanego duchem i podniesionego myślą... Lepiejże nam na dzisiejszym świecie odartym z cudów i zamarzłym? Z szałem dzikiéj jakiéjś rozpaczy, rozum ludzki rozwalał wszystko, co kryć mogło światłość i tajemnice niezbadane... dziś mu płakać na gruzach... Nie wierzym, w co wierzyli poprzednicy nasi, i lepiéj-że nam z tém? nie bolejem-li więcéj, srożéj stokroć i nie pustką-ż nam ziemia bez Boga, który się od nas odsunął?
Chorążyc westchnął zamyślony.

XXVI.

— Z drugiéj linii Ostojów Karlińskich, oto potomek Abrahama, najsławniejszy ze wszystkich tego imienia poświęceniem... Masz go tu, Julianie, na tym wizerunku z zapalonym lontem w rękach i rozpłomienioną twarzą... Poznasz go łatwo, to heroiczny Kasper Karliński, dający nam przykład uczucia obowiązków posuniętego do bohaterstwa.
Kasprowi powierzona była obrona zamku Olsztyńskiego przeciwko adherentom Maksymiliana, którzy go oblegali. Chciano go zmusić do poddania się miłością rodzicielską, i napadłszy na dobra jego w Lelowskim, Nowy Karlin zwane, zabrano mu najmłodsze dziecię z niańką, pod mury je na czele wojska oblegającego prowadząc, by widokiem tym Kaspra rozbroić. Ale Kasper pamiętał, że wprzódy był synem kraju, niż ojcem dziecięcia, sam dopadł działa i dał ognia do Maksymilianistów, a traf chciał, że dziecko własne ustrzelił...
Przed takiém poświęceniem czém my dzisiaj groszorobcy i papinki?... Nie wiem zaprawdę, jak na siebie bez wstydu spojrzéć możemy. Z siedmiu synów tego Kaspra, pięciu za kraj w różnych walkach poległo, dwóch tylko pozostało przy życiu...
Takiemiśmy byli, Julianie! Fuimus Troes!
Zwracając się do potomków Hrehorego, niewiele już o nich powiedziéć wam potrafię: co daléj to gorzéj, ród nasz drobnieje i pokrywa się prywatą jak pleśnią; wielkie postacie przeradzają się, schodzą, nikną, ustępując miejsca głośnym, ale czynnym imionom, tytułom, śmiesznościom, nicości błyskotliwéj. Urodzony w roku śmierci Zygmunta III, Tymoteusz Polikarp, żonaty z Lubomirską, wychowany za granicą, Polak imieniem, a rzeczą Francuz, już w kraju żyć nie umiał i nie mógł. Wyprzedzając ogół przebrał się po europejsku, pojechał do Paryża, tam ów sławny karbunkuł Karlińskich sprzedał i zjadł, a nietylko milion zań wzięty, ale część ojcowizny na dworze Ludwików przeszastał.
Patrz na jego wizerunek, jak odbija od dawniejszych! syn-li to ich, wnuk stalowych dziadów? uwierzyć trudno! A żona! żona! porównaj ją do téj Glińskiéj we wdowim czepcu, do Zabrzezińskiéj w soboléj czapce z różańcem w ręku... nawpół naga, z kwiatkiem w ręku, uśmiechnięta, upudrowana, to nie matka dzieci, to nie pani domu, to nie żona żołnierza; to jakaś zalotnica francuska, któréj więcéj chodzi o podobanie się markizom i dukom, niż o przyszłość dzieci, niż o życie wieczne... Oboje strojni, oboje śliczni, ale myślą postaw ich przy tamtym, wydadzą ci się lalkami, dzieciakami, czémś niedorosłém i litość obudzającém tylko... Tymoteusz Polikarp był przecie odważnym człowiekiem, w kilku pojedynkach stawał z honorem... ale patrz, co za użycie odwagi! Na popis dla fraszki, na szermy po butelce za błyszczące oczki jakiéjś tam jéjmościanki...
Nie! dalszego upadku już ci malować nie będę, nie chcę dotykać smutnéj karty dziejów domu naszego, który stopniami zszedł na to stanowisko, na jakiém dziś ostatnim tchem dyszy... Nie sądź, żeby historya ta rodziny Karlińskich była im wyłączną; mniéj więcéj tak upadli wszyscy zapomnieniem wielkiego i świętego celu, egoizmem i rozpieszczeniem. Powoli wygasał duch stary, stygły serca, odzywały się pragnienia zwierzęce, malał człowiek i sobie tylko żył samemu... Jak długi i szeroki, spojrzyj na kraj nasz... ruiny, same ruiny tylko, gdzie niegdzie na zwaliskach zamczyska dymi komin cukrowarni lub gorzelni... potomkowie hetmanów warzą syropy i pędzą truciznę dla swoich poddanych, a grosz wyciśnięty z buraka i zboża na co używają? zapytaj?... Nie! nie pytaj już lepiéj... boby się rozpłakać potrzeba... Posłannictwem ich, misyą jest kuć pieniądz, by go używać bezmyślnie, bawić się... śmiać i w niewiadomości przeznaczenia własnego kopać grób sobie i rodzinie... Gdzie są dziś panowie i czém się różnią od bogatych żydów i bankierów? ja nie widzę; jednakowo palą cygara, na jeden grosz targują, o jedném myślą... nie poznasz ich i znać nie warto!
— Jeszcze chwila tylko, a puszczę was spać — dodał po chwili chorążyc. — Oto jeszcze cały rząd tych biednych Karlińskich, potomków Wasylowych, którzy poszli inną drogą i dobrowolnie zstąpili w szeregi, z jakich wywiódł ich Hrehory Wielki... Znasz już Wasyla, słyszałeś o Iwanie Kokoszką zwanym, co daléj toż samo i gorzéj. Wasyl drugi, przezwany Rubacha, żołnierz dobry, ale człek bez głowy, tém się odznaczał, czém dziad i ojciec, wichrzył i święcie był pewien, że około dobra kraju pracował. W chwili, gdyśmy najmocniéj potrzebowali spokoju, zgody, silnego rządu i ładu, on z innemi w wiekuistym postrachu o swobody szlacheckie związkował, konfederował się, manifestował, hałasował i ucierał... Każdy król był mu straszny, na każdego rzucał podejrzenie o żądanie absolutum dominium, choć to absolutum dominium jednego nie byłoby tyle szkody, co rząd tysiąca wichrzycieli, przyniosło. Ale zarazem uznajmy w nim piękną i wielką stronę... mylił się, to prawda, omyłka jego była błędem wszystkich; poświęcenie bez granic dla przekonania, ofiara siebie dla kraju czynią go bohaterem. Nie żałował ani majętności, ani zdrowia, ani spokoju swego; szedł za tłumem rąbiąc się, ale oczy miał w niebo wzniesione, duch nie był jeszcze wygasł zupełnie; prywata nie miała do niego przystępu.
Z trzech synów jego, tylko Piotr zwany Zgagą, dla ostrego charakteru i prawdomówności swojéj, współczesny oboźnego Jędrzeja, poszedł drogą poczciwą... Toż samo życie co ojca i dziada: żołnierz, szlachcic, sejmikowicz i rębacz, ale za rzecz publiczną; bracia jego rodzeni, Żelisław i Jeremiasz, już mu po pas nie sięgają. Żelisław przywiązał się do Radziwiłłów, z których domem miał dalekie pokrewieństwo i stał się pańskim sługą. Typ szlachcica na jurgielcie magnata: wyrzekł się woli, zdania, serca, przekonań, by służyć tym, co go żywili.
Odważny do zuchwalstwa, rębacz zawołany, człowiek wielkiego świata, już sobą pokierować nie był zdolny i musiał się zaprządz do cudzego wozu, bo drogi przed sobą nie widział. Radziwiłł mówił, co robić było potrzeba, z kim się całować, kogo prowadzić, a kogo odpychać. Radziwiłł odziewał, wioski dożywociem dawał, a na pogłaskanie panem bratem czasem nazwał i mogąc być samemu u siebie Radziwiłłem, szło się z hałastrą najętą, ostrząc szerpentynę na brata dla kaprysu pańskiego, dla zachceń dziwacznych, dla nieprzyjaźni, które dyktowała duma, a podtrzymywał upor... Czasem odezwało się coś w sercu, jakby głos sumienia, jakby ochotka niezależności, ale bogaty pas, sadzona szabla, kilka chat zagłuszały te podszepty niepotrzebne w zaprzedanym człowieku.
Jeremiasz tak samo przywiązał się do Sapiehów, z tą różnicą, że trochę zarwał jurysty i nie tyle szablą, co statutem dla nich wywijał. Posyłali go do dóbr dla inwentowania i lustracyi, na trybunał dla pilnowania spraw, a co uciułał w tém brzydkiém rzemiośle, to w ich ręce na skrypta poskładał. Zmarł bezpotomnie i familia nie wiem, czy wydźwignęła jego krwawicę, ale jak przyszło, tak poszło... dobrze tak!
Już daléj i nie wiem, co się z Wasylowiczami stało: tu i owdzie słychać o nich, ale to wyrobnicy pracujący na chleb powszedni, a nie ludzie powołani do sterowania, przykładu i przewodniczenia. Charakter rodziny całkiem się w nich zaciera; stają się szlachtą na zagonie, może cnót pełną, ale niknącą mi w tłumie...
Chorążyc, który dotąd przechadzał się, upadł na krzesło kończąc, chwilę zamyślony potrwał i obrócił się znowu do Juliana...
— Rozumiesz mnie teraz — rzekł — jeżeli wierzę w posłannictwo arystokracyi, to z warunkiem poświęcenia bezwzględnego, zupełnego, wierzę w nią jako w sługę czasu i kraju, przewodniczącą do ofiary, jako w kapłanów przyszłości. Jak skoro zabywa misyi swéj, pracuje dla siebie, robi pieniądze lub pieniędzy używa, staje się narością, chorobą, zgnilizną i odpaść musi od ciała społecznego...
Jako ludzie pojedyńczy, potomkowie wielkich rodzin, dla siebie, w swoim kółku mogą być nieposzlakowanéj uczciwości, wielkich cnót domowych, ale nie dosyć na tém; chybiają celu, gdy sobie tylko żyją. Zgnuśnieliśmy i stracili to uczucie potrzeby poświęcenia, które jak gwiazda świeciło niegdyś i na wyżynie trzymało... upadek nieuchronny. Winniśmy, a może i mniéj winni, niż zrazu rozżalone serce przypuszcza; ogólny kierunek ludzkości odbił się i na przedstawicielach... Co dziś zajmuje świat? czém on żyje i dyszy? postępem wedle ciała, dobrym bytem, materyą, pomnożeniem ogólnego dostatku, urojeniem szczęścia na ziemi. Duch zgasł, zapomnieliśmy o duszy, a choć się czasem ktoś zwróci w tę krainę opuszczoną, ducha już nawet pojmuje i sądzi cieleśnie, czyniąc go zależnym od warunków materyalnych... Mówimy tylko o dobrym bycie, o bogactwie, o przemyśle, studyujemy kwestye społeczne ze stanowiska filozofii i ekonomii, a to, czém człowiek podnieść się i istotnie niezależnym uczynić może, odrzuciliśmy na stronę. Stworzono wszystko, co według tych panów stanowi warunek szczęścia, i dziwią się, że niéma skutku. Jest to zupełnie, jakby dziecię zdumiewało się, że koń z papieru wyklejony nie rży i nie prycha... Pusto na świecie! pusto... i coraz gorzéj być musi... nauka Chrystusowa martwém jest słowem i duch umarł, nie wierzym, nie pragniem, nie pojmujemy nic nad to, co się da dotknąć i zważyć... i to tylko zyskamy, czegośmy się dobijali... trupa bezwładnego, proch i nicość.
Powoli głos chorążyca słabł i ustawał, spuścił głowę na piersi, łza potoczyła się z oczów jego na żelazny krzyż z koroną cierniową...
— Nie! — rzekł, budząc się nagle — Pan Bóg ulituje się nad ludźmi, tak trwać nie może, tak nie będzie, dźwignie się społeczność duchem... wiarą i pozna, że się pokłoniła złotemu cielcowi, dziełu rąk własnych...
Nikt ani na te natchnione słowa, ani na to, co je poprzedzało, odpowiedziéć nic nie umiał. Julian siedział przejęty, jak wkuty w krzesło, z oczyma wlepionemi w stryja, Aleksy dumał, Justyn patrzał na gwiaździste niebo, które przez otwarte drzwi ogrodu błyskało świateł tysiącem. Znużenie i wzruszenie malowało się na bladéj twarzy chorążyca; znać opowiadanie to odżywiło w nim przygasłe boleści, z któremi walczyć musiał. W milczeniu spojrzał raz jeszcze na portrety oboźnego i Hrehorego, i krokiem niepewnym usunął się w głąb’ domu...
Po odejściu jego, długo tak wszyscy siedzieli jeszcze jak ich porzucił, a Julian błądził okiem po szeregu przodków swoich, ale z twarzy jego znać było, że choć ich wielkość pojmował, dosięgnąć jéj nie czuł w sobie siły... Inne marzenia przerywały mu swemi uśmiechy pasmo dumań wywołanych długiém opowiadaniem pana Atanazego.
Na Aleksym chorążyc ze swą arystokratyczną wiarą w posłannictwo rodzin i mistycyzmem inne zrobił wrażenie: podziwiał go, sympatyzować z nim nie mógł. Nieco dumy szlacheckiéj odezwało się w sercu jego; syn wieku czuł się rówien wszystkim i niczyjéj prócz gieniuszu wyższości nie uznawał nad sobą; w niczyją misyę spadkową prócz płomienistego bohaterów posłannictwa nie wierzył; postać ta jednak oryginalna, silnie przejęta uczuciem religijném, poważna, nieugięta, osamotniona, jakieś w nim uszanowanie wzbudzała. Lubimy w ogólności ludzi miękkich i wygodnych, ale cenić ich nie możemy wysoko; potrzeba pewnéj mocy charakteru, aby sobie serca zaskarbić i do uwielbienia zmusić... Aleksy nie godził się z chorążycem, ale przekonanie jego szanował; Justyn dawno był przywykł do ekscentryczności pana Atanazego, codziennym był jego słuchaczem, ale ten inaczéj na świat poglądał. Dla niego wszystko było poezyą. Z niéj się rodziło i z nią umierało, gdzie jéj nie było, tam jemu świat się kończył, a zaczynało państwo bezduszne śmierci i milczenia.
Jedno tylko przekonanie o znikomości świata, o małéj cenie żywota ludzkiego przejął od swego nauczyciela Justyn; dlatego nic się nie troszczył o los, przyszłość, o te skarby, o które najmocniéj dobijają się inni. Lata jego ubiegały w rajskim zachwycie i zapatrzeniu w niebo, w widome dzieła niewidoméj ręki, które wielbił duszą całą... opiewał całém sercem.
— Mieliżbyśmy tak prozaicznie snem bydlęcym tę piękną noc zakończyć? — zapytał wreszcie spoglądając na Aleksego i Juliana.
— Mnie się spać nie chce — odparł Aleksy — rozmarzyło mnie opowiadanie... wszystkich Karlińskich mam przed oczyma...
— A ja... cały boży świat, tak piękny, a tak niepojęty — rzekł Justyn — chodźmy do ogrodu... szum drzew i spokój natury ukołysze nas najlepiéj, przeczujemy, jeśli zrozumiéć nie potrafimy, harmonię...
Julian chciał się podnieść na to wezwanie, ale mu sił zabrakło, i blady, znużony, dźwignął się wywołując uśmiech na usta, i spojrzał na Aleksego.
— Idźcie — rzekł — zostawcie mnie tu samego, ja posiedzę, podumam, spocznę, gdyż choć wstyd mi się przyznać, złamany jestem i wstaćbym nie potrafił.
Aleksy i Justyn wyszli przez drzwi do starego ogrodu, i wkrótce w pomroce nocy znikli z przed oczów Juliana, którego marzenia przedzierzgnęły się w sny dziwaczne... powieki mu się skleiły, i z uśmiechem na ustach, przy dogorywającéj świecy, obezwładniał, ujęty snem ciężkim...

XXVII.

Dzień był już jasny, gdy dzwonek kapliczny obudził Juliana; przerwał on rozmowę gorącą jeszcze Aleksego i Justyna, którzy oka nie zmrużywszy, błądzili po szpalerach ogrodowych... O czém mówili? Któż połapie młodych słowa i marzenia poety? możnaż je spisać i czary ich wypowiedziéć? — Snuje się nić jasna, złocista, tęczowa, ale jéj na drewnianą szpilkę nie nawiniesz, bo ci się porwie w szare i zbrukane kawałki.
Nie samém słowem rozmawia człowiek; rozumieją się dusze, mówią uśmiechy, westchnienia, skinienia i oczy, a téj muzyki, téj pieśni uczuć, żadne pióro wyrazić nie potrafi. Co tam rzeczy w jednym wykrzyku, w jedném słówku, w milczeniu!!! Odejmij natchnienie, wyrwij ducha téj rozmowie, każ ją powtórzyć jutro... a nie poznasz tego dziecięcia chwili, które już skrzydła niewidome gdzieś w niebo uniosły.
Taką była rozmowa Aleksego z Justynem, bo dwaj młodzi ludzie przystali do siebie jak bracia rodzeni, i spędziwszy tę noc z sobą pod cieniem starych lip ogrodu, już byli jak starzy znajomi. Kiedy dzwonek kapliczny przywołał ich ku domowi, zastali Juliana rozbudzającego się ze snu i z podziwieniem oglądającego się dokoła... Sen w krześle, spóźniony, ciężki, duszący, znużył go więcéj niż tamtych czuwanie do rana; zbladły wstał Karliński, wstydząc się trochę słabości, któréj pokonać nie mógł. Tuż z pokojów swoich wyszedł i starzec, z księgą i różańcem...
— Chodźmy się modlić — rzekł poważnie — jedyne szczęście ludzkie w modlitwie... to dla mnie poezya życia... Ksiądz Mirejko czeka na nas przed ołtarzem...
W dziedzińcu cały dwór już zbiegał się ze wszystkich kątów do kaplicy... Przed drzwiami jéj widać było zdaleka kapelana, w długiéj albie ubranego, który spoglądał niespokojnie ku dworowi, bo jakkolwiek pobożny, nie lubił, gdy się zbytecznie opóźniało śniadanie... wszyscyśmy słabi.
Pani Gończarewska od oficyn dążyła krokiem mierzonym także ku kaplicy, i w jednéj chwili wszyscy się w niéj zebrali... Dla gości były ławy i krzesła; gospodarz pokląkł na twardéj podłodze, upadł krzyżem i z jękiem począł się modlić... Kaplica w Szurze nie była wcale podobną do pospolitych dworskich strojnych i wypięknionych przybytków, które pachną pałacem i elegancyą; był to stary budynek drewniany, od dawna nie ruszony i więcéj przypominający wiejskie nasze kościołki.
W wielkim ołtarzu kamienny Chrystus na krzyżu wisiał wśród wybladłych obsłon, niżéj Matka Boska Bolesna... z siedmią mieczami w piersi... Po dwóch stronach wielkie portrety Hrehorego i Jędrzeja oboźnego, wystawujące ich na klęczkach, zdawały się modlić za upadłą rodzinę... Jedynym przepychem była niezmierna płyta marmurowa, położona na podłodze pamięci Karlińskich, na nich imiona zmarłych wyryte były z prośbą o modlitwy za ich dusze.
Wyszedł ze mszą ksiądz Mirejko, do niéj służył mu Justyn, a dwornia pana Atanazego rozpoczęła śpiew stary, który trwał chórem przez cały ciąg ofiary. Chorążyc przeleżał krzyżem mszę całą, i gdy się już skończyła, nie powstał rychło; wyszedł ksiądz Mirejko, wszyscy się porozchodzili z kaplicy, on jeszcze trwał na modlitwie, co kapucyna nieco niecierpliwiło. Nie śmiał wyjawić, że radby kawy skosztować, ale się troskał o to, żeby przedłużone na zimnéj podłodze leżenie zdrowiu starca nie zaszkodziło. Nareszcie w progu kaplicy ukazał się pan Atanazy, jakby ze snu przebudzony... aureola gorącéj modlitwy jeszcze opromieniała twarz jego, na któréj ślady łez pozostały; w milczeniu skierowano się ku dworowi.
— Wiesz asani dobrodziejka — cicho szeptał kapłan pani Gończarewskiéj — a to nasz chorążyc caluteńką noc nie spał i gościom podobno oka zmrużyć nie dał... pan Julian ani się kładł, ci ichmość podobnie... Dobre to bardzo... ale są wszystkiemu granice... Chorążyc będzie chorować...
— Albo ja co na to poradzę — odpowiedziała pani Gończarewska — widzisz asan dobrodziéj, jak mnie tu słuchają!... Nikt! nikt! Pan chorążyc jak dziecko zepsute... robi, co mu się zamarzy, niéma sposobu...
Stół ze śniadaniem otoczyli wszyscy, ale pan Atanazy do niego się nie zbliżył; u niego to był dzień postu, a post jego nigdy inaczéj, tylko o chlebie i wodzie się odbywał.
— Dla was — rzekł stary z uśmiechem — i to śmiesznością, co od wieków uznaném zostało wielkiego skutku środkiem podniesienia ducha... nie wierzycie w post i nie możecie pościć. Nie dziwię się temu; ciało wasze przywykło do pieszczot i wygódek, zamarłoby, gdybyście je podsycać przestali, bo tylko ciałem żyjecie. Tysiące lat, we wszystkich narodach, we wszystkich wiarach i instytucyach, znajdujecie post, jako tradycyonalną dźwignię oswobodząjącą ducha... ale prawda wieków dla dni dzisiejszych stała się przesądem... Zresztą, moglibyście pościć? post nie zgadza się z życiem waszém, tak, jak modlitwa nie przystaje do niego... Nie patrzcie więc na dziwaka, który o chlebie i wodzie czuje się raźniejszym, zdrowszym, silniejszym, niż wy po najposilniejszych potrawach waszych...
I starzec w czoło pocałował Juliana, jakby litością nad nim zdjęty.
— Biedne dziecko! — wyrzekł zcicha. — No! powiedzże mi co o Annie — zapytał po chwili. — Nie pytam o jéj zdrowie, mów raczéj, jak spełnia swój kielich, jak nosi swoję koronę cierniową? Czy znać na jéj twarzy to życie ofiary i zaparcia się siebie?
— Nie — odparł Julian żywo — nie, stryju... Anna jest aniołem, który nigdy nie patrzy na zranione nogi swoje...
— Ona jedna godna krwi naszéj staréj! — uniósł się pan Atanazy — jéj téż, nie tobie posłałem cierniową koronę... Nie wymawiam ci, tyś innym być nie mógł, tyś żywą prawdą słów bożych, karą za grzechy rodziców naszych; czujesz dobro, a nie masz siły go pełnić; krew wodnista płynie w żyłach twoich strumieniem błędów, które się w ciebie przelały... dusza twoja wyrywa się i uleciéć nie może!...
Julian uczuł się wzruszony, starzec przycisnął go do serca...
— Spełnić się musi — rzekł — co napisano... w niezbadanych sądach bożych! upadek naznaczony nam, nic wyroku nie przebłaga...
— Pan chorążyc dobrodziéj — przerwał ksiądz Mirejko — nadto nam smutnie prorokujesz... do czego to? do czego? Nie religijnie! nie religijnie! wątpić o miłosierdziu bożém!...
Starzec zamilkł z pokorą.
W ciszy, przerywanéj tylko westchnieniami pani Gończarewskiéj, która z politowaniem spoglądała na gospodarza, i odchrząkiwaniem kapelana, zajadającego z kolei, co tylko było na stole, skończono śniadanie; konie Juliana już były zaszły, a pan Atanazy czując zbliżającą się chwilę pożegnania, osmutniał bardziéj jeszcze; przechadzał się, spoglądał, wzdychał. W ganku Aleksy z Justynem wiedli pocichu przerwaną rozmowę nocną... Długo odkładano rozstanie, bo i Julianowi ciężko było stryja porzucić; czuł jakiś pociąg ku niemu, choć dwóch różniejszych od siebie istot nie było na świecie; ale sprzeczność charakterów stanowiła związek między niemi. Siła i słabość pociągały się wzajemnie.
— Nigdy nas nie odwiedzisz, stryju? — zapytał Julian w progu.
— A cóżbym tam robił? — odpowiedział pan Atanazy — na téj pustyni mi najlepiéj: żywi mnie nie zrozumieją, a widok świata zasmuca zbytecznie. Musiałbym kazać i karcić jak oboźny, i jak z niego śmielibyście się ze mnie. Staremu lepiéj dożyć pokuty za grzechy swoje i cudze w tém zaciszu, z Bogiem i modlitwą; może ubłagać potrafię sprawiedliwość i na siwą głowę ściągnąć to, coby was dotknąć mogło... może uproszę dla was litości bożéj...
Łza znowu stanęła mu w oku.
— Jedź — rzekł — zawieź błogosławieństwo moje Annie... i biednemu Emilowi... pokój Chrystusów niech będzie z wami!

XXVIII.

Wyjechawszy z Szury, Julian i Aleksy długo nie przemówili słowa do siebie; każdy z nich myślał jeszcze o starcu, który ich przejął tak głęboko; każdy miał wiele do rozważania w sobie, usiłując pogodzić wyobrażenia własne z temi, co się nagle do nich z taką potęgą wmieszały. Żywioł obcy zawsze w nas budzi ten niepokój duszny, trwający dopóki go nie zwalczymy lub nie zespolim z tłem naszém osobistém; myśl jest tak, jak w świecie materyi czynnik chemiczny, który burzy, osadza, przeistacza, zobojętnia, lecz nigdy nie przelewa się przez nas bez skutku, chyba zupełnie jest z tém, co w sobie mamy, jednorodny. Aleksy i Julian zarówno nie mogli przyjąć w całości tego szeregu wyobrażeń, które na nich spadły z ust starca; oba usiłowali wywalczyć w sobie jakieś przekonanie pośrednie, któreby im pojęcie pana Atanazego wytłómaczyło, i połączyło je ogniwém jakiémś z ich własném o świecie wyobrażeniem.
Napół drogi do Karlina, Julian wyszedł nareszcie z zadumania, obudził się Aleksy, spojrzeli na siebie i otworzyły się im usta.
— Jakże znajdujesz mojego stryja? — zapytał młody człowiek.
— Zastanawiającą i niepospolitą postacią; przyznam ci się, że jeszcze rozbieram i ważę to, com od niego słyszał, jeszcze mi stoi w oczach i myśli ten poważny starzec.
— Prezes — rzekł Julian uśmiechając się — sam dosyć pan w głębi duszy, zowie go nie inaczéj jak arystokratą w Chrystusie; jest to może dowcipne...
— Ale za lekkie na sąd o takim człowieku — przerwał Aleksy. — Jego wiara w przeznaczenie rodzin, w ich posłannictwo... nie zgadza się może całkowicie z przekonaniem mojém, lecz co przeciw niéj powiedziéć można? Wolę to pojęcie, niż takie, jakiego się domyślam w prezesie. U pana Atanazego jest przynajmniéj jedno, jest punkt, na którym schodzą się wszyscy: to sprawa zbawienia i wiary... Prezes może i w kościele nieszlachtę postawiłby w progu i kazałby się jéj modlić po cichu, żeby panom nie przeszkadzała... Zresztą, w dzisiejszym stanie społecznym i zdaje mi się we wszelkim innym, jaki pojmujemy, obejść się bez wyższości niepodobna... gieniusz jest zawsze arystokratycznéj natury... chciéć zniwelować ludzkość umysłowo, sercowo, duchownie, jest to włożyć na nią cięższe daleko kajdany nad wszelkie inne, jakie dziś dźwiga i włożyć je niesłusznie... Jak nie rozumiem wyłączeń dla przyczyn rodowych, dla pierworodnego grzechu pochodzenia, tak nie pojmuję znowu szalonéj i dzikiéj myśli niwelacyjnéj, któréj gieniusz nie cierpi i wybije się z niéj koniecznie.
— Pokazuje się, kochany Aleksy, żeś ty daleko większy arystokrata ode mnie — rzekł uśmiechając się Julian — ja ze stryjem Atanazym nie godzę się na posłannictwo rodów, a prędzéj przypuszczam misye indywidualne, do których powołują dary boże, gieniusz, serce, wola... Dlaczego naprzykład ten stryj chce mnie uczynić niewolnikiem mojéj przeszłości, chce mnie zmusić do poświęcenia dla imienia, dla grobów przodków, dla jakiéjś wielkości, któréj nie żądam? Za co mnie skazuje na wyrzeczenie się woli własnéj, swobody ruchów i wyboru mojego losu?
— Rozumiem cię — zawołał Aleksy uśmiechając się także — tybyś chciał marzyć, spoczywać, używać... a boisz się pracy...
— Nie! ale-m, w sercu to czuję, niezdolny do niéj; winienem-że, że się do niéj nie urodziłem? A wiem, wiem, jakbym sobie moje szczęście w cichém, śliczném gniazdku zbudował... Pola-by mi śpiewała i grała, jabym patrzał w jéj oczy niebieskie i całował białe jéj czoło i pieścił śliczne jéj rączęta... a drzewa-by nam szumiały i spokój-by nas otaczał!
— Julianie! opamiętaj się... to owoc zakazany... szczęście na ziemi! śni ci się! gdzieżeś je widział? stworzeniż jesteśmy do niego? wartoż ubiegać się za tém, co trwać nie może?
— Chwilę szczęścia przeżyć, choćby potém cierpiéć życia resztę, pamiątki-by utrzymywały...
— A! młody jesteś, Julianie...
— Nie! ale mi srogo, srożéj daleko, niż tobie, cięży niewola — wybuchnął Karliński — kochać mi nie wolno tam, gdzie ciągnie serce moje, żyć jak pragnę nie mogę, przyszłości zbudować niepodobna... wszędzie zapory, granice, zakazy... przymus...
— Miarkuj, czy kiedy inaczéj może być w życiu?
— A! są szczęśliwi! — rzekł Julian — ty pierwszy... gdybym był tobą...
Aleksy rozśmiał się śmiechem ogromnym, w którym było wiele wewnętrznéj boleści.
— Ja! ja! cóżeś to tak szczęśliwego upatrzył w moim losie... ubóstwo? Alboż i ja nie jestem niewolnikiem woli matki i jéj pojęcia szczęścia i obowiązków? braci, dla których swobody ja się zaprzedać muszę? doli... mojéj doli, w któréj niéma środków podźwignienia się? Daruj, powiem ci prawdę, jedna myśl tobą owładła, widzisz we mnie tylko jedno ciągle, człowieka, któremuby pozwolono ożenić się z Polą, któryby mógł być z nią szczęśliwy, nieprawdaż? Ale słuchaj, Julianie, jeszcze chyba raz ja ci moję teoryę sprawiedliwości bożéj wyłożyć muszę... Są posłannictwa różne na świecie, ale Bóg dzieci swoje starsze i młodsze jednakowo obdzielił; nie pokrzywdził On żadnego; w naturze, jaką ich obdarzył, leży prawo niezłomne, mocą którego po obrachunku tego, co mamy, co doznajemy, co cierpimy, okaże się zawsze jednakowa suma boleści i szczęścia. Na pozór jest to sofizmat, w rzeczy najświętsza prawda; bez niéj świąt byłby nie pojęty, a ziemia wszakże jest widocznym obrazem sprawiedliwości bożéj w niebiesiech. Na ziemi wszystko jest, jak być powinno, zasłużenie i koniecznie, nic w ogólnych losach niéma do poprawy. Bogatsi, możniejsi, choć na pozór daleko więcéj używają tego, co ich otacza, przez użycie samo tracą smak i doznają mniéj, niżeli się w inném położeniu na nich patrzącym zdawać może. Na umysłowe i cielesne przyjemności nie mają już w końcu otwartych zmysłów, używanie prowadzi za sobą zużycie. W dodatku rozważmy, czy chłód i głód, na który cierpią nędzarze, przykrzejsze są do zniesienia, od chorób, od boleści nieuchronionych, na jakie narażeni są wypieszczeni bogatsi? Tym one owszem sroższe są, bo do cierpienia nie przywykli. Wszystko, czego ubogi zazdrości bogatemu, zastępują dla niego w innéj formie, inne, lecz ten sam na nim skutek sprawujące rzeczy. Głodnemu chleba kawałek jest najwytworniejszą ucztą; zużytemu największy przysmak staje się pospolitym i niesmakownym. Jeżeli są cierpienia, których bogaty unika, są inne, od których go nic nie zasłoni... Zatém wypada, jak-em mówił, że suma szczęścia w obu razach jest taż sama, i najuboższy nie ma co najbogatszemu zazdrościć: ani ja... tobie, kochany Julianie, ani ty mnie. Drugą stroną téj kwestyi... — dodał Aleksy.
— Mów o drugiéj stronie — rzekł Julian — ja potrzebuję zagłębić się w sobie i myśléć.
— Nie wiem, czy to się zda na co, bośmy już o niéj nieraz mówili; wy gardzicie, lub śmiejecie się z nas, dlatego że formy waszéj, ogłady i obyczajów nie mamy.
— Przyznaję ci chętnie, że pogarda i śmiech nasz są grzechem — dodał Julian.
— Są tylko niedorzecznością — dodał Aleksy — wy jesteście jak Grecy naprzykład, którzy świat cały barbarami zwali, chociaż pod prostotą barbarzyńców nieraz więcéj było życia, niż w cywilizacyi Greków. Wyższe towarzystwo odrzuca często, jeśli nie zawsze ludzi, którzy choćby byli najznakomitsi, nie przypadają do ich barwy... poza łupinę spojrzéć nie chce.
— Co do tego — przerwał Julian — przyznam ci się, że łupina gorzka często bywa, a to, co pod nią jest, niezawsze ją osładza.
— Zgadzam się, ale w wieluż ludziach dla powierzchowności i formy, z któréj się śmiejecie jak dzieci, nie widzicie ich istotnéj wartości i wyższości?
— I to bywa...
— Jesteście zbyt wyłączni, a my przykładamy się także, czcią jaką dla was mamy, do wzbicia was w niesprawiedliwą dumę... Czemuż prawda formy ma być w was, a nie we wszystkich potrosze? dlaczego wolicie głupca wystrojonego, szczebioczącego nieco po francusku, od człowieka, co myśli, czuje głęboko, a mówi poprostu i nie stroi się posłuszny modzie?...
— Na wszystko zezwalam — rzekł Julian — byłeś mi nie kazał kochać twoich sąsiadów w Żerbach i pod ich kurtkami i surdutami szukać i odgadywać wysokiéj moralnéj wartości!...
— Tych ci wszystkich hurtem na holokaust ofiaruję! — odparł śmiejąc się Aleksy.
Byli już nieopodal od Karlina i zdaleka ukazały się mury miasteczka i zamczyska i stare drzewa ogrodu; w ulicy topolami wysadzanéj, która z téj strony okalała część stawu, woźnica nagle powóz zatrzymał. Julian wyjrzał i postrzegł Annę z Polą i sługą, które były wyszły na ich spotkanie.
Wysiedli więc natychmiast, a że pora była prześliczna, wieczór ciepły i wyzywający do przechadzki, razem z paniami się złączyli. Anna uśmiechem powitała brata i przyjacielsko skinieniem głowy pozdrowiła Aleksego; Pola zaczęła od żartu, pokrywając nim może wrażenie, jakiego zawsze, po krótkiém nawet rozstaniu, doznawała na widok Juliana.
— Co to jest przeczucie siostry!... — zawołała — wyszłyśmy w porę, żeby panów złapać na drodze i przymusić pobyć z nami dłużéj! Wszyscy się rozjechali; panowie pod pozorem odpoczynku poszlibyście osobno sobie o nas nie myśląc, a tak musicie być grzeczni i dotrzymać nam towarzystwa...
Anna uśmiechnęła się tylko.
A! jak w nowy sposób piękną zjawiła się teraz oczom Aleksego; za każdym razem inną, coraz ją bardziéj widział idealną i uroczą, promieniejącą blaskami duszy, która, jak lampa w alabastrowe wstawiona naczynie, z wnętrza ją rozjaśniała. Ubrana po prostu w białéj długiéj sukni, podobna była do jednego z tych aniołów na obrazach starych szkół włoskich i niemieckiéj, które stojąc u tronu bożego okryte skrzydłami, w pokorze spuszczają oczy, zdając się wstydzić swojego szczęścia i miejsca, na jakie zasłużyli w niebiesiech. Smutna, spokojna, z pogodą na czole, uśmiech miała dziecięcy, a w spojrzeniu oczu jéj gorzały światy myśli i uczucia.
Pola, jak zawsze, nieobecnością Juliana podrażniona, z zarumienioną twarzyczką, ze łzawemi oczyma, szukała w wejrzeniu jego nadziei, obawiała się może innym go dzisiaj, niż wczoraj rzuciła, zobaczyć. Ale to strach był próżny... Julian za każdym razem powracał szaleńszy, upojony krótkiém rozstaniem, a oczy jego dość to wyraźnie świadczyły. Położenie tych dwojga istot wiele w sobie miało niezwyczajnego... Pola kochała pierwszą i namiętną miłością duszy dziewiczéj, wiedząc, że serce ciągnie ją do przepaści, nie mając, nie mogąc miéć najmniejszéj nadziei; wiedziała, że obowiązek nie dozwoli jéj ani ust otworzyć, ani się przybliżyć do Juliana, a uniesiona uczuciem silniejszém nad wolę, szła za niém zamykając dobrowolnie oczy na to, dokąd ją wiodło. Julian kochał ją do szaleństwa, z przekonaniem ciężkiém, że nigdy jéj tego powiedziéć, ani się do niéj zbliżyć nie powinien... Szli więc nieopatrzni, pomimo to, drogą jakiéjś fatalności, z nadziejami, do których się nie przyznawali, obawiając się rozdziału i przeczuwając go codzień. Oczy ich tylko swobodnie do siebie mówiły.
— Jakże się ma stryj Atanazy? — zapytała Anna Juliana i Aleksego razem.
Ale Julian w chwili tego zapytania patrzał chciwie na Polę, Pola oczy miała w niego wlepione; usta jego otworzyły się bez dźwięku, nie potrafiły nic odpowiedziéć... łza drgała na powiece blondynki, choć usta jéj się uśmiechały.
Aleksy musiał zastąpić Juliana, który w milczeniu zbliżył się do Poli, i tak z powodu wąskiéj nad stawem ścieżynki, rozdzieliwszy się na dwie pary, poszli daléj ponad ogrodem.
— Zastaliśmy pana chorążyca z całym jego dworem — odparł Aleksy — zdrów jest, ale ja, com go pierwszy raz widział, osądzić nie potrafię, czy lepiéj jest, czy gorzéj, niż zwykle. Całą noc opowiadał nam historyę Karlińskich, całą mszę krzyżem leżał, a dzień następny miał pościć o chlebie i wodzie...
— Dziwnéj wytrwałości człowiek! — zawołała Anna, poważnie spoglądając na Aleksego — nie potrzebuję pytać, jak się wydał panu?
— Wielką i piękną postacią... mógłże mi się wydać inaczéj? Patrzałem na niego z podziwieniem, a myślę dotąd o naszéj w Szurze bytności, jak o śnie jakim dziwacznym... Z wielką troskliwością i uczuciem dopytywał o panią.
— A! on mnie kocha, o ile serce jego coś ziemskiego kochać może — odpowiedziała Anna — i ja go kocham jak ojca... Jak to przykro tak rzadko, bardzo rzadko się widywać! Jego to słowa wskazały mi drogę życia... z jego ust wzięłam pierwszy pokarm na ciężką podróż moję...
Anna spuściła oczy.
— On jeden, według mnie — dodała zamyślając się jakby do siebie — zrozumiał najlepiéj przeznaczenie chrześcijańskiego człowieka, ale całe złożone z poświęceń bez liku; ale przekonania swego nie mogąc przelać w drugich i świata odmienić, wolał pozostać oderwanym od innych, samotnym i wydawać się nam dziwakiem, niż zaprzéć się prawdy... Jest jak przybysz z obcéj ziemi, co wśród nas mówi innym jakimś, niepojętym dla nas językiem... Dla mnie to wzór i świętość...
Aleksy słuchał i chwytał każdy wyraz słów Anny; rozmowa rozpoczęta o panu Atanazym zeszła wkrótce na inne przedmioty, a Anna, która na słowo Juliana przywykła już była uważać Aleksego jak przyjaciela domu, dla którego nic nie było tajném, wylała się przed nim szczerze. Tych kilka słów, z głębi duszy wyrzeczonych, zbliżyły do niéj Aleksego, uniesionego wdzięcznością. On się tak czuł wobec niéj maluczkim, tak był szczęśliwy, gdy mu zwierzając się swych myśli, podawała rękę! tak się czuł dźwigniętym wyżéj przez nią! Każde jéj słowo zobowiązywało go, zachwycało, podnosiło. Anna téż co chwila lepiéj oceniała człowieka, którego powierzchowność przy pierwszém spotkaniu niemiłe na niéj uczyniła wrażenie; starała się wynagrodzić tę omyłkę, a znajdując w nim umysł poważny, czując serce przebijające się w każdém słowie, poufalszą z nim była, niżby krótka dozwalała znajomość, rachowała nań już jak na przyjaciela.
Nie myliła się.
Aleksy był podbity jéj wdziękiem, dobrocią, urokiem, jaki nań rzuciła; cały świat znikał mu z oczu, gdy patrzał na nią, nawet Żerby, nawet więzy, które go tam przykuwały. W Annie uczucie przyjaźni, z jakiém się odzywała, które czuła dla towarzysza Juliana, zrodziło się z potrzeby duszy osamotnionéj; rzadko widywała matkę i zrozumianą przez nią być nie mogła; kochała Juliana, ale on dla niéj był prawie dziecięciem, tak go przywykła pieścić i kryć się przed nim z głębszém uczuciem i mogącą zasmucić go myślą; Pola znowu w żart zawsze wesoły obracała wszystko, żeby się nie wydać ze łzami, których pełną miała duszę... pierwszy więc może Aleksy mógł być dla niéj powiernikiem i przyjacielem...
Jest przytém w ludziach coś, co jednym o drugich powiada, co ich pociąga i zbliża, choć sobie ani sympatyi, ani wstrętu wytłómaczyć nie umieją; jakiś instynkt oznajmuje nam nieprzyjaciela, zwiastuje serce, które naszemu odpowiedziéć może, istotę, któréj pragnąć lub obawiać się mamy. Anna uczuła ten pociąg ku Aleksemu; ale to nie było gwałtowne uczucie ziemskiego pochodzenia, pełne niepokoju, trwogi i zachwytu — była to spokojna, pogodna przyjaźń, na jaką serce jéj tylko zdobyć się mogło. Gdy w Aleksym idealna budziła się, czysta i święta, ale niepohamowana miłość, w niéj potrzeba zwierzenia i podziału wywoływała tylko ciche jakieś przywiązanie braterskie. Są serca, dla których długo lub nazawsze uczucie wyłącznéj, namiętnéj miłości pozostanie tajemnicą. Bóg je stworzył, by świat objęły i ukochały wszystko, i nic z téj drogi sprowadzić ich nie może. Takiém było serce Anny, którego burza namiętności dosiądz i dotknąć nie miała; czekało je przywiązanie łagodne i wielki tylko zawód w przyszłości...
— Julian opisał panu zapewne — mówiła daléj — jakie jest życie nasze... Poczciwy Julek, on się tak dla nas poświęca! Wieś, cisza i ta praca jego nieustanna, a tak niemiła, niestosowna, wycieńczają go i męczą. Ale dla Emila, dla mnie nic go nie kosztuje... Wiele, wiele jest boleści i ofiar, których świat nie widzi i nie zobaczy nigdy... Julian jest w moich oczach taką ofiarą.
— Julian przecie nie skarży się i czuje szczęśliwym — odparł Aleksy — cierpienie, gdyby nawet go dotknęło, nie jestże wielkim środkiem udoskonalenia? Opatrzność daje nam je często jako dar, na którym poznać się nie umiemy.
— I wierz mi pan, że cierpienie ma rozkosz swoję — zawołała Anna — ciche, ukryte, a uświęcone celem jakimś wielkim... Wszystko, co jest, jest dobrze! — dodała uśmiechając się. — Znasz pan położenie nasze, bo jesteś przyjacielem Juliana, nic więc przed nim taić nie będę... i nam Bóg dał naszę miarkę boleści. Mamy matkę i sierotami prawie zostaliśmy sami... mamy brata, nad którym codzień łzę wypłakać potrzeba; w przyszłości nic jaśniejszego nie widzimy dla siebie... a jednak... daj mi pan najświetniejsze losy, z warunkiem, że mnie oderwą z tego środka cierpień, wygnaj mnie z téj ciszy... płakać będę za niemi.
— Bo pani musisz żyć poświęceniem... inaczéj nie pojęłabyś życia.
— Ja? alboż się to może nazwać ofiarą? Ja tak jestem szczęśliwa, serce tak mi płaci za wszystko! tak mi dobrze! tak błogo!
Anna wzniosła oczy w niebo...
— Stryj Atanazy — dodała powoli — uczynił mnie optymistką; przywykłam widziéć na świecie wszystko dobrém, zasłużoném, sprawiedliwém... nawet to, na co my ślepi bolejem czasami...
— I tak jest! — zawołał Aleksy. — Świat widziany poludzku niepojętym się wydaje; uleciawszy nadeń, postrzegamy dopiéro, jak logicznie na nim rozwija się wszystko, jak te ogromy porusza Sprawiedliwość i Opatrzność.
— Więc i pan nie mieniałbyś losu swojego na inny? — spytała Anna, spoglądając na Aleksego.
— Nie — rzekł Aleksy — choć na pozór mógłbym, miałbym prawo tego pożądać. Przyznam się pani, że zrazu inaczéj osnuwszy sobie życie, zżymałem się trochę na ciężkie obowiązki, w jakie od losu zostałem przykuty; ale dziś uspokojony, widzę, że to, co mi się zdawało moim tylko udziałem, jest dolą wszystkich...
Mówili tak pocichu, a poza niemi Julian i Pola szli obok siebie z drugą rozmową, niemą, cichą, a stokroć gorętszą. Zły to już znak, gdy dwoje młodych zbliżając się do siebie, nie wiedzą, co mówić z sobą, gdy oczy ich unikając się spotykają, usta drżą, a każde słówko wyrzeczone przestrasza, gdy szukają czegoś obojętnego i znaléźć nie mogą. Bo nic téż już wówczas obojętném nie będzie dla nich: zaczną mówić o ludziach, a mówić będą o sobie, zwrócą się do źdźbła trawy, do chmury, do deszczu i pogody, i najpospolitsze przedmioty staną się dla nich hieroglifami języka ich uczuć, dla nich tylko zrozumiałego; wśród osób tysiąca rzucą sobie słowo zimne, a w jego łupince ogień będzie zamknięty.
Pola, która zazwyczaj umiała tak mówić z Julianem, że nic w istocie nie powiedziawszy, tysiące uczuć i myśli rzucała w drobnostkach i fraszkach, na ten raz tak była wzruszoną, tak niespokojną i drżącą, że jéj biednéj wyrazów zabrakło. Julian mniéj jeszcze mógł mówić i przymuszony taić to jedno, coby był wypowiedziéć pragnął, z ogromnéj reszty nie znalazł przedmiotu nawet do lekkiéj rozmowy. Szli więc obok siebie długo milczący, on patrząc, to w niebo, to w oczy łzawe Poli, ona zrywając powoje na wierzbach zwieszone, trawki nad stawem i wzdychając, jakby ciężkie brzemię pierś jéj ugniatało. Któż kiedy wypowie, ile słów zawrzéć może jedna chwila milczenia?
— Pani coś dziś jesteś smutna? — odezwał się Julian pocichu.
— Nie... alebym nie chciała mojém szczebiotaniem zacierać panu wrażeń, jakie z Szury przywiozłeś — odpowiedziała cicho — pan Atanazy musiał panów zbawienną nakarmić nauką!
— W istocie, prawie przez noc całą opowiadał nam historyę Karlińskich...
Pola spojrzała mu w oczy.
— A jednak — śpiesznie dorzucił młody człowiek — nie rozgrzał mnie wcale i nie pobudził do naśladowania; widzę wielkość przeszłą, ale nie czuję się obowiązanym do takich przeznaczeń; Bóg inaczéj mnie stworzył od tych bohaterów.
— A jakże Bóg pana stworzył? — spytała figlarka, zaglądając mu przez oczy do głębi duszy.
— Na bezsilnego, spokojnego... egoistę.
— Czernisz się pan umyślnie, wywołując komplement z mojéj strony...
— Jakaś pani złośliwa! Nie! Przyznają się szczerze do téj wady, że chcę szczęścia, i sądzę, że mam do niego niejakie prawo.
— Doprawdy? tu? tu? na bożym świecie?...
— Czasem przynajmniéj widzę je podobném, możliwém...
— Ja nigdy! — szybko przerwała Pola, rumieniąc się niezmiernie pod wyrazistym jego wzrokiem, wstrząśniona jakby dreszczem jakimś, który się ukryć starała, obwijając chustką osłaniającą białe jéj ramiona. — Szczęścia warunki każdy z nas zapewne wymarzyć potrafi, ale rachunek ludzki zawsze się rozmija z rzeczywistością i dlatego w niéj spełnić się nie daje.
— Dlaczegoż nie marzyć przynajmniéj? — zapytał Julian.
— Żeby się napróżno nie rozmarzać... — odpowiedziała Pola.
— A cóż w tém złego?...
— Żywsze, dotkliwsze uczucie swego położenia.
— Co tak państwo poważnie rozprawiacie? — odwracając się ku nim, wtrąciła Anna... — Nie poznaję Poli... nie słyszałam jeszcze ani razu jéj śmiechu...
— Czyż po nim tylko mnie poznajesz? — z wymówką, ale wesoło razem spytało dziewczę.
— Najczęściéj; moja droga, tyś tak dobra, że jedna przynosisz nam wesele i szczebioczesz w téj klatce. Kiedyśmy wszyscy smutni, kiedy i tobie nieraz płakaćby się chciało, jeszcze się i wówczas nawet zdobywasz dla nas na uśmiech i pociechę...
— Anna mi prawi słodycze! — zawołała Pola — a tegom się po niéj nie spodziewała...
— Nie, to tylko prawda szczera, to wdzięczność mówi przeze mnie... ty jedna między nami najwięcéj masz i okazujesz siły.
— Chcesz mnie doprowadzić do tego chyba, żebym się rozpłakała — przerwała Pola rozdrażniona — proszę cię... daj mi pokój...
Stanęli właśnie naprzeciw furtki ogrodowéj, która wiodła około wielkich zabudowań oranżeryjnych do środka starego parku; Julian nie myśląc, otworzył ją, a Anna z Polą weszły do ogrodu, dwaj mężczyźni za niemi. W istocie przechadzka daleko była milszą pod cieniem drzew starych, wśród poważnéj ciszy tego zakątka, któréj nie przerywał ani turkot przejeżdżających do miasteczka wozów, ani nieustanne przesuwanie się najrozmaitszych postaci, jakie wprzód spotykali na gościńcu. Ale u wejścia przemieniły się pary tak zrazu dobrze dobrane, Anna poszła z Polą, Julian za niemi z Aleksym... i Pola odzyskała zaraz przytomność swoję, wesołość.
— A! zapomniałam spytać o mego kochanka? — zawołała po chwili — o pana Justyna.. Jak-że się miewa? Pan Julian tak niegrzeczny, że mi nawet ukłonu od niego nie przywiózł...
Rozśmieli się; Pola bowiem żartami prześladowała zakochaniem poetę, ile razy był w Karlinie i szczerze go ceniąc, nie mogła się powstrzymać od dokuczania mu trochę, tak ją bawiło jego zakłopotanie i nieobrotność.
— Pan Justyn obiecuje jednego z tych pięknych dni, od wsi do wsi, słuchając pieśni i gwarząc po drodze, przywędrować do pani piechotą ze swojém sercem i poematami... — rzekł Julian.
— Czy téż choć spytał o mnie niewdzięczny? — spytała Pola.
— A jakże! mocno mnie o panią dopytywał — odpowiedział Karliński.
— Jakaby to dobrana para z nas była — odezwała się Pola — on nic nie ma prócz poezyi, ja nic prócz serca, on najzapaleńszy z poetów, ja najprozaiczniejsza z niewiast i istot na ziemi. Kontrast doskonały! On milczący, ja szczebiotliwa... w dodatku oboje prawie jednakiego pochodzenia... powinien-by się zakochać i ożenić ze mną...
— Przysiądź się pani do niego na dni parę, a za skutek ręczę — szepnął Julian.
— Wszakżeś pan widział, żem próbowała, i dokazałam tylko, że ode mnie jak od powietrza uciekał — mówiła Pola — ja nawet naseryo pokochałam tę poczciwą istotę, tak dobrą, tak nieopatrzną i potrzebującą opieki... a on wciąż stronił ode mnie...
Drzewa, które dotąd osłaniały zieloną łąkę nad brzegiem stawu, rozstąpiły się nagle i Anna idąca przodem, zacofała się na widok niespodziany, nagle wszystkim wesołym żartom i płochéj rozmowie zamykający usta.
Zapomniała Anna, że mieli z sobą obcego Aleksego i nałogowo poszła tą drożyną, wiodącą do ustroni, w któréj część dnia pogodną ze starym sługą spędzał biedny Emil.
Aleksy wiedział już o nim, ale go po raz pierwszy spotykał. Anna chciała się zawrócić, ażeby brata nie narażać na wejrzenie obojętne i ciekawe cudzego człowieka, ale chory zobaczył ją, przeczuł, wyciągnął ręce i dzikim swym głosem odezwał się do niéj, wyrywając się słudze, który go przytrzymać usiłował.
— Chodźmy do niego — rzekł Julian pocichu — ty Aleksy pozostań, dla ciebie byłby to widok niemiły... a dla niego wszelka postać nowa jest straszną...
— Ja pana poprowadzę ku zamkowi — przerwała Pola...
— Nie, niech państwo zostaną wszyscy... ja nie zabłądzę — szybko zawołał Aleksy, chcąc się usunąć.
Anna już była pobiegła ku Emilowi, który ku niéj ręce nastawiał jak dziecię do piastunki... leżał on na posłaniu ze skórzanych materaców, rozłożoném na ziemi, pod wielkiemi drzewami, bezsilny, blady; przed chwilą jeszcze swoim zwyczajem patrzał w niebo, na wodę i drzewa, ale ujrzawszy Annę, drgać począł miotając się do niéj. Prawie na równi z siostrą kochał Polę, i gdy zobaczył ją kryjącą się za drzewa, krzyknął znowu, wyraźnie wskazując, że chce, aby razem z siostrą przyszła ku niemu.
— Polo! chodź, chodź ze mną — odwracając się zawołała Anna — biedny Emil cię zobaczył, ty wiesz, jak ciebie kocha...
— Chodź i ty, Aleksy — rzekł Julian biorąc go pod rękę — zobaczymy, jakie na nim zrobisz wrażenie... Jeśliby się ciebie uląkł, odejdziemy razem; jeśli nie, widok nowéj twarzy rozerwać go może... Ma instynkt do ludzi szczególny i przy swéj ułomności często jest dla mnie wskazówką... Ręczę, że do ciebie biedny Emil się uśmiechnie.
Anna spojrzała na brata i nic nie odpowiedziała, nie chciała się wydać z obawą; wszyscy razem zbliżyli się do lipy, pod którą leżał głuchoniemy, ciekawemi na nich poglądając oczyma. Widać było, że już Aleksego zobaczył, bo wzrok jego stał się niespokojny, otworzył usta i długo na nim zatrzymał wejrzenie, jak ptaszek, który przyglądając się, przekręca główką na wszystkie strony; nie krzyknął jednak, nie rzucił się, jak był zwykł, gdy niemiłą spotkał postać, lekki uśmiech jakiś zarysował mu się na białéj twarzy i uspokojony wziął chciwie rękę Anny, począł ją przytrzymywać, a wciąż jeszcze oka nie spuszczał z Aleksego.
— Widzisz — rzekł pocichu Julian, któremu łza zakręciła się w oku — ciebie się nie zląkł!
Wszyscy otoczyli go kółkiem smutni, poważni, z uczuciem boleści malującém się dobitnie na twarzach, nawet Pola zasępiła się... Najsilniéj jednak uczuł na tym widoku Aleksy nieprzywykły do niego; powieka jego zwilżyła się mimowoli... a choć łzę chciał ukryć, Pola i Anna ją dojrzały; obie ocenić potrafiły to rozczulenie męskie, poczciwe, ciche, i przybysz nowe prawa u nich tym dowodem serca pozyskał.
Ciężka chwila milczenia przeciągnęła się długo, nareszcie Emil puścił rękę Anny i zapatrzył się w niebo, po którém ozłocona blaskami zachodu jasna płynęła chmurka... korzystając z tego zajęcia, Julian ruszył się pierwszy, a za nim pocichu wyśliznęli się wszyscy w ciemną ulicę... w zamyśleniu zmierzając ku zamkowi.
Już byli przy ogrodowym ganku, gdy Anna odezwała się do Aleksego, jakby kończąc głośno myśl poczętą pocichu...
— Mamyż prawo, spojrzawszy na takie nieszczęście, jak jego, skarżyć się i boléć z drobnemi dolegliwościami naszemi?... Zdaje się, że on urodził się tylko, by cierpiéć! życie niéma dlań uśmiechu, niéma nadziei, niéma przeszłości i jutra, z duszą ludzką musi pozostać na ostatnim szczeblu dzielącym nas od istot upośledzonych... oddzielony od nas, nie posłyszy nigdy słowa litości, nie zrozumié łzy, którą płaczemy nad nim... Biedny Emil!
— Biedny, ale kto wié, czy nie szczęśliwszy od nas jeszcze?... — przerwała Pola z głębokiém westchnieniem — patrzy na niebo, roi, marzy i jeśli cierpi, to ciałem tylko, dusza w nim zasypia spowita.... a my! a my!
— Polo! — odezwała się Anna, starając się ją upamiętać.

Przymuszonym uśmiechem, biedna sierota przerwała rozmowę, wzrok jéj spotkał wejrzenie Juliana... Mężczyźni sami zostali na ganku... Anna uprowadziła towarzyszkę.

XXIX.

Wieczorem miał odjechać Aleksy; dłuższe niż zwykle oddalenie od domu niespokojnym go czyniło o matkę... a coraz ciężéj mu było porzucić Karlin; każda chwila tu przebyta wiązała go z nim ściśléj i nieodwołalniéj. Ta atmosfera smutku i spokoju, ta cisza po wrzawie Żerbów, po życiu nieustannéj pracy i boju, obejmowała go jak pierwszy powiew wiosny po wichrach zimowych. Podwójnie kochał Juliana, Annę czcił jak zjawisko nieziemskie, marzył o tém, jakby się im stać użytecznym, potrzebnym, i miéć prawo nie opuszczać ich, patrzéć na nich z daleka, służyć im przynajmniéj. Duma szlachecka, przywyknienie do pewnéj niezawisłości, stopiło się w nowém uczuciu, jakiego Aleksy doznawał. Na dnie dawnego jego życia w Żerbach były silne i prawdziwe uczucia: kochała go matka, bracia otaczali go miłością; ale pomimo to nikt słodko i czule, łagodnie i serdecznie od dawna nie przemawiał do niego; potrzeba było bronić się i oganiać sąsiadom, walczyć z ludźmi, a z głębi duszy nie było przemówić do kogo, bo niktby go nie zrozumiał. Kontrast tego trybu codziennego żywota w Żerbach czynił mu Karlin oazą i edenem, choć tu na jedno może tylko serce Juliana mógł rachować. Ale, choć się do tego nie przyznawał przed sobą Aleksy... uwielbienie, jakie w nim wzbudziła Anna, przykładało się téż znacznie do sposobu zapatrywania na dom i życie w Karlinie. Staraliśmy się odmalować to uczucie, i wątpię, żebyśmy je potrafili ukazać takiém, jak było w sercu biednego młodzieńca.
Wystawmy go sobie marzącego wśród lat uniwersyteckich o ideale Beatrycy, zachowującego serce całe na jednę wielką życia namiętność, wzniosłą i czystą... potém zmuszonego zagrzebać się na wsi wśród najprozaiczniejszych zatrudnień codziennych małego i kłopotliwego gospodarstwa; a jakkolwiek z całém i wielkiém oddawał mu się poświęceniem, zawsze go ono nużyć musiało, zawsze od niego do czegoś więcéj, innego, cieplejszego wzdychać musiał...
W Karlinie dwa dni pobytu starły, co dlań życie pańskie miało przeciwnego, niezwykłego, przykrego; zobaczył tylko stronę jego swobodną, miłą, uśmiechnioną, wesołą... Anna przykuła go do tych progów, w które wchodził tak nieśmiało i ze wstrętem prawie, dziś mu się już to wszystko inaczéj, lepiéj zdawało.
Jedną z prośb w modlitwie Pańskiéj, na którą najmniéj podobno zwracamy uwagi, jest: nie wwódź nas na pokuszenie, ale Chrystus znał słabość ludzką, i nie darmo ją święte jego usta wyrzekły... unikać pokuszenia mało kto umié, mało kto myśli. Sądzimy się zawsze silnemi przeciw wszystkiemu, gdy tymczasem słabi jesteśmy, tak, że wpływ najmniéj znaczący odbija się w jakimś kątku wrażliwéj duszy...
Dwa dni przebyte w Karlinie już zmieniły biednego Aleksego; ze strachem prawie, ze zgryzotą jakąś myślał o Żerbach, o matce; ciężar, który sam dźwigał, zdawał mu się dziś podwójnym... Z jaką ochotą i zapałem byłby się teraz poświęcił Karlińskim, wspomagał Juliana, ratował jego i nieopatrzną Polę, a cichém wejrzeniem uwielbień poglądał zdaleka na rozpromienioną poświęceniem Annę; jak się tu czuł potrzebnym! Myślał nawet o Emilu i cudów chciał dokazać, poświęcając się upośledzonéj istocie, z któréj iskrę pojęcia dobyć mógł mozolnym trudem!
Ku wieczorowi chciał Aleksy, choć go serce wstrzymywało, pożegnać Karlin i jego mieszkańców; ale z téj złocistéj chmurki, na którą poglądał Emil z takiém zajęciem, nagle powstała burza z ulewą tak wielką i niesłychanie gwałtowną, że o odjeździe ani było można pomyśléć; Julian uradowany uściskał przyjaciela i wprowadził go na herbatę do salonu, ani mu już dając mówić o powrocie do Żerbów.
Gdy weszli, zastali Polę przy fortepianie tak głęboko zadumaną, że ich ani postrzegła; Anny nie było, usiedli w kątku i słuchali... Swobodna gra jéj doskonale malowała stan duszy; nigdy się tak nie grywa dla popisu jak dla siebie samego; chcąc osądzić artystę lub amatora, nie na wieczorze lub koncercie, ale go słyszéć potrzeba, gdy z duszy tworzy i fantazyuje sam sobie. Taką właśnie była gra Poli, która przy fortepianie zapomniała o świecie; marzenie jéj, uczucie, smutek, namiętność malowały się w dziwaczném czémś, wyrywającém się z pod palców prawie mimowolnie... Były tam ułamki wszystkiego, myśli cudze i własne, motywa śpiewne, frazy szalenie rozczochrane, tańce i żałobne marsze, walc obok fugi, romance i chóry kościelne... smętne nokturna i poważne psalmy... a wszystko to zlewało się przecie w jednę wielką i misterną całość.
Julian rozpoznawał z kolei to, co lubił, co mu przypominało dni jaśniejsze życia... i w zapomnieniu jakiémś egzaltowaném, ściskając rękę Aleksego, oddech prawie wstrzymywał, żeby Poli nie przerwać téj wymownéj, muzykalnéj spowiedzi! Gdy wchodzili, grała uwerturę z Euryanty Webera, przeskoczyła z niéj do motywów Oberona, potém zaśpiewała Ständchen i marsz Szopena... a gdy ostatni dźwięk jego umierał pianissimo, ozwała się z poważném Mozartowskiéj mszy Tuba mirum spargens forum... i z niego na pełen prostoty motyw ze Stabat Pergolesego przeszła kilką akordami... Kaprys chromatyczny Bacha, część sonaty-fantazyi Beethovena, mazurek nieśmiertelnego Szopena, Ave Maria Schuberta, jego pożegnanie, marsz Stradelli, kawałek walca Straussa... a! i nie wiem co jeszcze zmieszało się w téj improwizacyi, wśród któréj błyskami myśl własna artystki świeciła gorąco, płomienisto, namiętnie, bolała, jęczała, skarżyła na życie...
Julian słuchając cierpiał z nią razem, wzrok jego zaiskrzał się, ręce drżały, chciał wstać, pobiedz, rzucić się jéj do nóg i przytulić i ukołysać nieszczęśliwą... ona podniosła nagle oko załzawione i pełne wyrazu, postrzegła milczących słuchaczów, krzyknęła i ręce jéj upadając bezwładne na fortepian, dźwiękiem dziwacznym, dysharmonijnym zakończyły szaloną fantazyę...
— Kiedyście się panowie tu wkradli? — zawołała po chwili.
— O! jeszcze w czasie uwertury z Euryanty...
— Albożem ją grała? doprawdy, nic nie pamiętam... to wiem, że jeśli mowy podsłuchiwać się nie godzi, témbardziéj gry czyjéjś, nie przeznaczonéj do słuchania... Kto wié? możem wygrała wszystkie tajemnice duszy mojéj? — westchnęła, spojrzała na Juliana i z tak widocznym wyrzutem jakimś utopiła w nim oczy, taką boleścią zadrżały jéj usta... jakby doprawdy obawiała się być zrozumianą...
— Masz-że pani tajemnice? — zapytał Aleksy.
— A któż ich nie ma? to skarby nasze!
Razem z herbatą weszła Anna, jak zawsze spokojna, prawie wesoła rezygnacyą. Aleksy zbliżył się do niéj powołany jakiémś zapytaniem, a Julian nie mogąc się przemódz, podszedł do Poli, która chodziła po salonie... Te chwile wieczornéj przechadzki były co dzień jedynemi prawie, w których się nieznacznie spotykali z sobą... a choć nigdy prawie nie mówili o sobie, ani o uczuciach własnych, choć Julian unikał starannie wszelkiego wyznania, i wstrzymywał się od osobistości, ileż to rzeczy obojętnych służyło im do lepszego poznania siebie, do przesłania części swéj duszy i oddechu namiętności!
Pola była tak nieostrożną, a raczéj tak chciwą serca, jéj uczucie tak było prawdziwe, głębokie, silne, że się taić nie mogło, nie myślało i wybiegało naprzód, szukając męczeństwa. Karliński musiał czasem nie rozumiéć, i kłamać ustami, choć go oczy zdradzały.
Chodzili tak po salonie, wpół cichą, nawpół głośną wiodąc rozmowę, któréj urywki tylko dolatywały uszu Anny i Aleksego, a Drabicki zdaleka od swego ideału, prawie na klęczkach przed nim zatapiał się cały w swém szczęściu. Miłość jego młoda jeszcze, bojaźliwa, od razu postawiona na stanowisku poszanowania, z którego zejść nie mogła, upajała się jedném niczém, uszczęśliwiała samą przytomnością Anny. Czuł się podniesionym, silniejszym, potężniejszym przy niéj i rozmowa téż jego wyjawiała człowieka w niezwykłym stanie duszy zostającego; ale Anna nie mogła się poznać na egzaltacyi przez siebie wzbudzonéj i brała ją za stan powszedni człowieka, którego wyżéj coraz ceniła.
— Mój Boże! jak to pozory mylą — mówiła w duszy — ja-m go tak pospolitym sądziła... Julian zawsze ma słuszność... i tyle czasu nie wiedzieliśmy o nim. — A po chwili dodała sama do siebie: — Co za szkoda, że to nie naszego świata człowiek!
I dla niéj, i dla téj świętéj niewiasty nawet, były dwa światy i dwa ludzi rodzaje! był grzech pierworodny, niezmazany, nie dający się zmyć chrztem żadnym, nawet chrztem płomieni gieniuszu... grzech pochodzenia...
Zasiadali do herbaty, a Julian i Pola musieli przerwać rozmowę i niechętnie, powoli zbliżali się we dwoje do stolika, gdy prezes niespodziewanie wszedł do sali. Chociaż wszystko rzuciło się zaraz ku miłemu gościowi, miał jednak czas postrzedz Polę i Juliana odosobnionych, na ich twarzach zmieszanie jakieś i ślady rozbudzonego uczucia, ale po sobie nie dał poznać, że to zobaczył. Anna zwracając oczy na opiekuna, dostrzegła tylko jakby niepokoju jakiegoś, który przywiózł z sobą; same te odwiedziny zwiastowały coś niezwyczajnego, bo prezes nierychło się obiecywał. Wytłómaczył się jednak jakimś interesem i podróżą, i zasiadł do herbaty, udając nieźle humor dobry, który na tę potrzebę gdzieś sobie pożyczył.

XXX.

Gdy tak Drabicki z rozmaitych powodów przedłuża swój pobyt w Karlinie, w Żerbach tymczasem burza się gotuje. Matka, jakkolwiek kochała i szanowała syna, przeczuciem jakiémś tyle tylko rachowała na niego, ile całkiem pod swoją władzą miéć go mogła. Dlatego nie dozwalała mu się oddalać, obawiała stosunków ze światem, który Aleksego pociągał, zmartwiła się zbliżeniem do Juliana, i starała się go oderwać od niego. Wiedziała biedna, że mając do wyboru między Żerbami i Karlinem, pewnie wybierze to, co mu lepiéj do smaku i wykształcenia przypadnie, a znając wyższość jego, nie wątpiła, że świat tamten pociągnąć go musi. Rachowała na to, że Aleksy pomimo tęsknoty spełni obowiązek względem niéj i rodziny z gorliwością dawną, ale z zazdrością i obawą spoglądała na tę właśnie tęsknotę, maleńkie nasionko, które olbrzymie rodzi owoce. Puściła go do Karlińskich mrucząc, obiecując sobie, że to raz ostatni; spodziewała się powrotu niespokojna, a gdy Aleksy dzień, drugi i trzeci nie przyjechał, ostatniego wpadła prawie w gniew i oburzenie. Coś jéj mówiło, że te stosunki odbiorą jéj syna... przeciwko swojemu zwyczajowi nieustannéj pracy, kilka razy siadła zamyślona, podparta na ręku naprzeciw okna, zapatrując się na drogę, którą Aleksy powinien był przyjechać.
— Co się tam robi — mówiła do siebie ze łzami w oczach — nie już mu tam lepiéj, weseléj, swobodniéj niż u nas?... Ma przecie wszystko, co mu potrzeba... Tak! tak! ale on nie stworzony do nas, prędzéj późniéj wyleci z gniazda... a ja, jak ta kura, co wyhodowała kaczę, na brzegu biedna zostanę, gdy on popłynie... Mówiłam nieboszczykowi zawsze, żeby mu tego wyższego wychowania nie dawał, to tylko nieszczęście... o! już braci jego nie głupiam posyłać do uniwersytetu! To darmo, z Aleksego nic nie będzie! Pracował a wzdychał! Jak tam zajrzał do tych panów... rozpróżnuje się i zmarnieje...
Łza zakręciła się pod powieką, otarła ją matka...
— Czy tam mu cudzy biały chleb smaczniejszy od naszego czarnego? — zawołała — czyżby tak nie umiał się poznać na tém, że on tu panem, a tam podrzędną jakąś figurą na łasce?... Biedny Aleksy! otóż to chowaj dzieci na paniczów!
Właśnie na tę zadumę i monolog tak niezwyczajny, wszedł stary Junosza i przerwał je od progu swojém:
— Niech będzie pochwalony!
— A! to pan! — porywając się przestraszona, zawołała pani Drabicka — pan hrabia.
— To ja, do usług jéjmości dobrodziejki, ale mogliście mi odpowiedziéć: na wieki wieków, amen, bo to zdrowo dla domu.
— Na wieki wieków! — powtórzyła posłusznie z niezwykłém sobie westchnieniem pani Drabicka.
Stary wyga postrzegł po twarzy, że gospodyni nie była w swojém zwykłem codzienném usposobieniu.
— A Aleksy? — zapytał.
Matce łzy w oczach stanęły... pierwszy to raz hrabia go nie zastał w domu, a nie mógł być w polu, bo nic nie robiono dla święta...
— At! lepiéj się już nie pytaj, panie hrabio! — dodała Drabicka, rzucając ręką.
— No? co? jak? cóż się stało? — siadając i krzesząc ognia, zapytał stary — co to jest, nie rozumiem...
— Nasłanie boże, skaranie! — zawołała, nie mogąc taić i nie chcąc udawać gospodyni — spotkał się oto z tym Julianem Karlińskim, wciągnęli go tam, już trzeci dzień siedzi, to mi go zbałamucą ze wszystkiém, jestem tego pewna...
— I do tego się asińdźka przygotuj — rzekł puszczając kłąb dymu hrabia — znam ja ludzi, smakuje ten światek, obałamuca, durzy... Zdaje się tym młokosom, że tam innych ludzi, z czyściejszéj gliny ulepionych znajdą. Człowiek zawsze za młodu marzy, przymierza raz w raz ludzi, których widzi, do tych, których sobie stworzyć raczył, a że mu krótko i licho nie dochodzą do miary, sięga wyżéj, czy olbrzymów i aniołów nie znajdzie... Znane dzieje! dopiero na starość otwierają się oczy i człowiek nie patrzy już na atłas, tylko na serce...
— Ale bo, mój hrabio — odezwała się z niezwykłém wylaniem pani Drabicka — na Aleksym nasza dola: dopóki jego, dopóty my jeszcze się trzymamy... Drobinkę mamy; żeby nie jego głowa, to by to nie starczyło; co tu będzie począć bez niego, a taki widać, że go stracić przyjdzie...
— Pozwól bo sobie powiedziéć, jéjmościuniu, że go tak zamarynować w Żerbach i myśléć nie było można...
— Albo mu to tam gdzie lepiéj będzie?
— Nie lepiéj, tylko inaczéj, jéjmościuniu, a człowiekowi i tego się zachciewa; przytém taki on bo od was rozumniejszy, sięga myślą wyżéj, daliście skrzydła, pozwólcież latać...
— A cóż ja nieszczęśliwa bez niego pocznę! — łamiąc ręce, zawołała Drabicka.
— Wszak-ci macie ich jeszcze trzech!
— Dobre chłopcy, złote chłopcy — przerwała matka z uczuciem — ale żaden z nich w Aleksego się nie wdał, i tego, co on, nie potrafi.
— Tak, ale po ziemi chodzą i skrzydeł nie mają — rzekł stary — tamtemu obcinaj nie obcinaj, zawsze taki w pióra porośnie.
Drabicka już na dobre płacząca, łzy ocierała fartuchem, hrabia spoglądał i fajkę palił, ale mu się skrzywiła także stara twarz pomarszczona i głęboko się zamyślił.
— Tu łzy nic nie pomogą — rzekł powoli — cóż bo się dzieje — przerwał — dawno on tam? czy już cię opuścił, porzucił, zaniedbał?
— Nie, nie — żywo odparła matka — do tego jeszcze nie przyszło, ale to darmo, ja czuję, że to będzie... Nigdy nie bywało, żeby tak trzy dni w gościnie bawił... jak pojechał, tak zapomniał o Żerbach, tylko przysłał, że go tam zatrzymali... Teraz powróci, ja mu tu scenę zrobię, zniechęci się do reszty... już niéma na to rady.
Machnęła znowu ręką.
— Dziej się wola boża! Jasia przy sobie zostawię... dosyć umie, na co mu tych szkół więcéj, jeszcze i jemu głowę przewrócą... niech w domu siedzi... A! wszystko to nie Aleksy! — dodała po chwili — nie mój Aleksy!
— A takby, na uczciwość, było najlepiéj — przerwał hrabia — Aleksego wypuścić trochę, niech pobryka, powróci potém pod strzechę! Z Jana już człowiek... powoli to się wprawi do pracy i ten już jéjmości nie porzuci...
— Wszystko to nie Aleksy! — powtarzała pocichu pani Drabicka.
— Ale i lepszy jeszcze być może od niego do téj sprawy! — rozśmiał się stary — już wierz mi jéjmość wytrawnemu, że z takich jak starszy jéjmościn, nigdy gospodarza nie ulepisz... zawsze to wzdychać musi, a Jasiowi z oczu patrzy, że mu zagon zasmakuje.
— Ma ochotę! ma! — odezwała się Drabicka — i nie głupi i żwawy i rozgarniony, ale to nie Aleksy! — westchnęła znowu.
Aż tu na te żale i Aleksy nadjechał. Spostrzegłszy wózek i Parfena, matka zaczerwieniła się cała, chciała biedz, wstrzymała się w progu i spojrzała na hrabiego.
— Podobno zawadzać będę — rzekł hrabia powoli — rozumiem ci to, ale może i lepiéj, że przejdzie ta burza przy obcym.
Gdy to mówił, Aleksy zarumieniony i zakłopotany wszedł do izby, pocałował matkę w rękę i udając wesołego, obrócił się do hrabiego. Drabicka powiodła za nim wzrokiem pełnym wyrzutów.
— Cóżeś to tam jegomość tak długo gościł? — zapytał hrabia.
— Nie chciano mnie puścić — wyjąknął Aleksy.
— Oczywiście gwałt zrobili — odparł hrabia — ale to była, spodziewam się, une douce violence... i podobało się jegomości w Karlinie?
— Byliśmy w Szurze także! — unikając odpowiedzi, rzekł Aleksy.
— I obchodziliśmy imieniny panny Anny! — rzekł Junosza wydmuchując fajkę.
— Były i imieniny!
Matka, przeciw zwyczajowi swemu, bo mówić lubiła i nie cedziła słówek, milczała jakoś groźnie; czuł Aleksy, ile się tam w tém milczeniu zbierało; hrabia był mu bardzo na rękę, bo matka nie mogła wybuchnąć i pierwszy gniew jéj przechodził powoli nieobjawiony. Ale to niedługo trwało; stara Drabicka pokiwała głową, usiadła i zawołała dość gwałtownie:
— Tak! tak! balowali, jeździli, hulali, śmieli się, baraszkowali, a tu gospodarstwo niech dyabli biorą...
— To były dnie świąteczne — odezwał się Aleksy.
— Albo to w święto gospodarz w domu niepotrzebny? — zapytała matka. — Gadaj zdrów... głupstwo się zrobiło.
— Kochana matuniu — rzekł Aleksy zbliżając się i chcąc ją pocałować w rękę, którą przed nim cofnęła z urazą — proszę mi darować...
— Co ja ci mam darowywać? — odparła stara niewiasta, powoli przychodząc do siebie i zapominając, że Junosza był przytomny — jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz; przestrzegałam, póki mogłam, przestrogi poszły w las, nicem ja temu nie winna, że się zgubisz, a my dalipan bez ciebie się obejdziemy!
— Ale, kochana matko!
— Kochana matko! — odpowiedziała Drabicka — są tam u ciebie teraz lepiéj kochani niż my! To darmo, dwom panom służyć nie można... myślałam, że rozum miéć będziesz, ale widzę, że na ciebie rachować darmo... Niechże my nie giniem z twojéj przyczyny...
Aleksy stanął osłupiały; nie mógł jeszcze zrozumiéć, do czego to wszystko prowadziło.
— Znasz mnie — dodała wstając z powagą — u mnie próżnych słów niéma... Odkąd ci ten Karlin zasmakował, mam ciebie za straconego... Jaś nie pojedzie do szkół, zostawiam go na gospodarstwie, a tobie daję wolę, rób sobie, co chcesz, i choćbyś siedział w Karlinie, słowa nie powiem.
Tego się Aleksy nie spodziewał; obcy mu nie dozwalał otworzyć się przed matką; stał milczący, mimowolnie się obejrzał, ale Junoszy już nie było; zapaliwszy fajkę, wyszedł pocichu, zobaczyli go tylko w dziedzińcu przeprowadzonego przez Kurtę, który za jego siermięgą idąc, ujadał z obowiązku, ziewając niekiedy.
Pani Drabicka nabrała większéj jeszcze energii, widząc, że zostali sami.
— Kochana matko — rzekł Aleksy z uszanowaniem — zdaje mi się, że do téj pory nie możesz mi nic miéć do wyrzucenia: pracowałem wszystkiemi siłami.
— No, toś spełniał, do czego byłeś obowiązany dla siebie i braci...
— Tak-że to wielka wina, żem się na parę dni dla odetchnienia oddalił?
Drabicka spojrzała mu w oczy.
— Nie wielka to wina zapewne — odpowiedziała — ale wielki znak, mój Aleksy... czemu to wasindziéj u Butkiewiczów, u Pierzchowskiego nie siadujesz po trzy dni? Natura ciągnie wilka do lasu; myślałam, że cię przerobię, że się nałamiesz; jak nie, to nie, ruszaj, gdzie ci pachnie, a daj tylko Boże, żeby z tém dobrze było.
— Ale doprawdy ja nie widzę, czém tak bardzo zgrzeszyłem?
— Niéma grzechu, tylko głupstwo — odpowiedziała Drabicka poważnie — dał ci ojciec wychowanie niepotrzebne, myśli głowa pełna, a świata nie znasz; zdaje ci się, że ci, co piękniéj od nas mówić umieją, czémś są od nas lepszém... ruszaj-że do nich... ani słowa... Ale pomiarkuj, rozważ, czy ci tam lepiéj będzie! Gorzki chleb cudzy i gościna! Tyś tam obcy i obcym zostaniesz nazawsze, choćbyś się z niemi sercem swojém rozłamał; przyjmą od ciebie wszystkie ofiary jak dług należny, a napoją cię octem i żółcią... Nie znasz jeszcze tego pięknego świata... na którego twarzy wiekuisty uśmiech, w ustach grzeczność, a w piersi lód i pustka! Julian cię pewnie nie kocha lepiéj ode mnie... a jednak wolisz go nad matkę i braci... Bóg z tobą... idź, gdzie dola woła...
— Ale ja nigdzie iść nie myślę — odezwał się Aleksy.
— Prędzéj późniéj to być musi, niéma co dwa razy sobie serce rozdzierać... co ma być, niech się stanie odrazu... Słuchaj Aleksy!...
Uroczyście mówiła stara matka i syn odezwać się nie śmiał; łzy błyszczały w jéj oczach, znać było potężne wzruszenie.
— Słuchaj Aleksy — dodała — kiedyś do domu wrócił, kiedym cię tylko zobaczyła, zaraz powiedziałam sobie, że ty niedługo u nas pogościsz; strzegłam cię, broniłam, nie dla siebie i braci tylko, ale dla samego ciebie... tam niéma szczęścia... Ale co napisano, tego nie odmienić... już tu u nas tylkobyś się męczył, a my z tobą kłopotali, kłócili i jątrzyli wzajemnie, trzeba temu koniec położyć.
— Kochana matko — przerwał Aleksy z uczuciem.
— Daj-no pokój, nie gadaj — odparła Drabicka — co postanowiono, to się stanie... nie powiesz, że cię nie kocham, ale dla nas wszystkich potrzeba się rozdzielić...
— Rozdzielić! wypędzasz mnie! — zawołał syn porywając się — za co?
— Wypędzać! oszalałeś! — groźno odpowiedziała stara — co tobie? słuchaj, a dowiesz się, co myślę... Sceny nie róbmy, a co potrzeba, to się stanie... Już tobie głowę przewrócili, gospodarstwa nie poprowadzisz, oni tu nieustannie najeżdżać będą, a ty do nich... ja na ciebie spuścić się nie mogę... Masz na części pana Jacka domek, ruszaj sobie, oddzielnie gospodaruj, ja z Jasiem zostanę... Dam ci zapomogę uczciwą, nie skrzywdzę...
— Ale Jaś szkół nie skończył...
— A! umie do licha aż nadto, gotów się i on w książce zakochać jak ty... Co postanowiono, to być musi... nie rozprawiaj darmo... ja go pokieruję i gospodarstwa nauczę, a i ty nas nie opuścisz całkiem, spodziewam się; ale od dnia tego już jesteś oddzielony i pan siebie... Matka cię przestrzeże, popłacze nad tobą, ale ci w drogę nie wejdzie, rób sobie, co chcesz, jesteś wolny...
Aleksy stał z razu przybity, nie wiedząc co odpowiedziéć, w głowie mu się mieszało, chciał przebłagać matkę, sądził, że to wszystko jest postrachem; ale spojrzawszy na nią, przekonał się, że mówiła po namyśle to, co było jéj nieodwołanym wyrokiem, spuścił głowę i zamilkł.
Pani Drabicka ze łzami w oczach przystąpiła do niego i pocałowała go w czoło.
— Zawsześ ty, mój kochany Aleksy, moje pierworodne dziecię — dodała łagodniejąc — zawsze ty u mnie w sercu pierwsze miejsce miéć będziesz, niech ci Bóg błogosławi... niech cię strzeże, niech ci spłaci poświęcenie twoje dla nas... czas ci być wolnym... moje dziecko... Ja ciebie może nie rozumiem, jabym cię pętała i psuła ci życie... bądź swobodny!
Aleksemu także łza stanęła w oku.
— Matko, to ostatnie słowo twoje?... — zapytał zcicha.
— Ostatnie i stanowcze... nie rozdzielamy się przecie na wieki; ale ty powinieneś już miéć coś swego i być wolnym, dosyć ci matka nadokuczała; zobaczysz, czy ludzie, co pochlebiać będą i głaskać, lepiéj poprowadzą. Idź w świat o swéj sile... niech cię anioł święty prowadzi, w Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego...
— Amen... — odpowiedział Aleksy całując rękę matki. — Stań się wola twoja!...

XXXI.

Sąsiedzi Drabickich doskonale zawsze byli uwiadomieni, co się u nich działo; po większéj części próżnując, bawili się jedni drugiemi, a na karm ich ciekawości wszystko było dobre. Powozik Juliana Karlińskiego zajeżdżający przed ganek starego dworu w Żerbach wyprowadzał wszystkich, kto żyw był, na ulicę; wiedziano późniéj, że Aleksy pojechał do Karlina, jak długo tam zabawił, a godzina nie minęła po jego powrocie, gdy już po wsi latała wiadomość, jak go matka przyjęła. Barwiono to wszystko, ubierano, dodawano i opowiadano w sposób niezmiernie zajmujący. Ciekawsi wybierali się już do dworu, żeby w oczy zajrzeć Aleksemu i matce. Nad wieczorem pan Mamert Butkiewicz włożył był spencer wizytowy i zbierał się iść, gdy go nawiedził pan Teodor Pierzchowski, nieco rozweselony, i w takim tylko stanie podniecenia sztucznego widujący się z panem Mamertem, od którego inaczéj stronił.
— A co, panie sąsiedzie — rzekł śmiejąc się — w starym dworze nowości! ha!
— Co tam za nowości? — z powagą bogacza spytał zgóry pan Mamert — już wasaństwo wiecie co?
— Wszystko, mościdzieju! Aleksego pięć czy coś dni nie było, szóstego powrócił; matka mu głowę zmyła porządnie, pokłócili się i wynosi się na część Ultajskiego, którą trzyma dzierżawą.
— O! o! o! — pociągnął długo Butkiewicz — ważne zmiany! ale czy to być może? — Pałaszka była pode drzwiami, kiedy mu matka powiedziała słowa prawdy i kazała iść precz... ona mówiła mojemu Jankowi, a od Janka i ja wiem... Słyszę, stary ten hrabisko Junosza starał się perswadować, ale Drabicka go het wypędziła...
— O! o! — rzekł jeszcze Butkiewicz — zgroza!
— Zgroza! ja zawsze mówiłem, że to się tak skończy... — rzekł Pierzchowski — niéma u pana kieliszka wódki, dla konkocyi?...
— Pozamykane! — odpowiedział Butkiewicz, nie chcąc ani dać, ani się przyznać, że wódki nie miał.
— A odemknąć?...
— Klucznica poszła, zabrawszy klucze...
— Coś mi tak swędziło... Otóż co chciałem mówić — dodał pan Teodor — co chciałem mówić?
— A ja nie wiem, co mówić chciałeś.
Wszedł pan Jacek Ultajski, podając dłoń panu Butkiewiczowi, a zdala ukłonem witając Pierzchowskiego, z którym nie byli najlepiéj, bo pan Jozafat Butkiewicz, żonaty z Pierzchowską, koty darł z panem Ultajskim, a brat ciągnął za bratem.
Butkiewicz i on spojrzeli po sobie.
— Co nowego? — przecedził przez zęby, oszczędny nawet na wyrazy pan Mamert.
— Ale, a! słyszę Drabiccy się rozdzielają, Aleksy na mojéj części zamieszka; matka, herod-baba, wypycha go z domu, zobaczymy, jak sobie rady da sama...
— Tak; ale po co jemu do tych panów? — wybąknął pan Mamert.
— Umhu! — rzekł pan Teodor — po co? po co? guza szuka.
— Ja się coś domyślam... — zawołał Ultajski — tam są dwie panny...
— Co?... dwie? — zapytał Butkiewicz.
Pierzchowski nastawił uszu:
— Dwie?...
— No! naprzód, panna Anna...
— Siostra pana Juliana... ale gdzież!
Ruszyli ramionami.
— To nie dla psa kiełbasa, mosanie — rzekł z prosta pan Mamert.
— I panna Apolonia — dodał Ultajski — córka oficyalisty, przyjaciółka panny Anny... śliczna bestyjka... oni muszą ją jemu swatać...
— Albo on się już podkochał i sam...
— Słuszna uwaga — rzekł pan Mamert — a goła?...
— Nie ma nic — ramionami ruszając, zawołał Ultajski — ale wychowana ślicznie i ładna bestya...
— Niezawodnie — pomyślawszy, potwierdził pan Mamert.
— A nie poszlibyśmy do Drabickich? — zapytał Pierzchowski.
Wszyscy ogromną mieli ochotę, ale nikt do niéj przyznać się nie chciał, prócz Ultajskiego, który interesu za pozór mógł użyć.
— Ja pójdę — rzekł — bo muszę z Aleksym pogadać.
— Jabym poszedł... — odezwał się pan Teodor — ale...
— Wróć lepiéj do domu, my z panem Ultajskim pójdziemy, a jak nas tak trzech razem wpadnie...
— Jak może być dwóch, może być i trzech, waćpanowie sobie, a ja sobie... pan Mamert zawsze imponuje, a wódki nawet w domu nie ma...
To mówiąc, nałożył czapkę na uszy i wyszedł trzaskając drzwiami. Butkiewicz ruszył tylko ramionami.
— A co, pójdziemy? — rzekł.
— Chodźmy — dodał Ultajski.
Już wieczór był, gdy w dziedzińcu dochodząc do dworu, spotkali się z idącemi w tymże celu zaspokojenia ciekawości, panem Pryscyanem i Jozafatem Butkiewiczem. Ostatni z powodu zajścia swego z Ultajskim, nie chcąc się z nim w jedném towarzystwie znajdować, udał, że czegoś zapomniał, i zawrócił do domu. Zrozumiał to pan Jacek i urągliwém za nim powiódł okiem.
Wszyscy sąsiedzi po jednemu, po dwóch wtoczyli się do bawialnego pokoju, w którym zastali panią Drabicką samę, odmierzającą płótno ze sztuki rozłożonéj na ziemi. Aleksego nie było. Staruszka spojrzała na wchodzących i znacząco ruszyła ramionami.
— Upadam do nóg — rzekł z przyzwoitą bogaczowi powagą pan Mamert.
— Jak się pani ma? — protekcyonalnie a wesoło zachichotał Ultajski.
— A gdzież Aleksy? — spytał pan Pryscyan, poprawiając włosów i w duszy porównywając swoje wykwintne ubranie ze spencerem pana Mamerta i węgierką Ultajskiego.
Na to wszystko nie robiąc ceremonii, pani Drabicka ledwie coś odmruknęła, nie starając się utaić, że goście jéj wcale nie byli na rękę; sąsiedzi przywykli do jéj złych humorów nie wiele na to zważali. Każdemu z nich zdawało się, że honor czynił Drabickim, bywając u nich; nie czekając więc zaproszenia, usiedli, gdzie kto mógł, a gospodyni daléj mierzyła płótno.
U małéj szlachty jest to w starodawnym zwyczaju, że z najmniejszéj okoliczności każdy chce dla siebie korzystać; jest to we zwyczaju i gdzieindziéj, ale tam obleka się jakąś formą, przybiera pozór przypadku, niby się składa nieumyślnie, tu poprostu i bez ogródki każdy chwyta, co może, skąd może i jeden z przed drugiego. Mieliśmy tę wadę, a może ten przymiot (bo przynajmniéj byliśmy szczerzy) i za dawnych czasów; przejrzyjmy stosy listów i notat z ubiegłych wieków: nie znajdziemy i jednego, w którymby pan brat pana brata o co nie prosił. Taka tylko różnica, że w liście prymasa do księdza biskupa lub wojewody, prośba jakoś naturalniéj i lepiéj jest spowodowana, w szlacheckich zaś często za boki brać się trzeba czytając, czego się jednym od drugich zachciewało. I dawniéj to powszechne wspomaganie się, trzymanie, ta solidarność wszystkich, miały inne, niż dzisiaj znaczenie; cała niemal Rzeczpospolita szlachecka, powiedziéć można, była z sobą spokrewniona, wszyscy mniéj więcéj byli braćmi, po familijnemu więc sobie poczynali. Dziś braterstwa zapomniano, obyczaj jednak pozostał.
Gdy się w Żerbach domyślać zaczęto, że Aleksy w dobrych jest stosunkach z panem Julianem Karlińskim, każdy z sąsiadów mniéj więcéj spytał siebie: — coby mi téż z tego upiec się mogło? — wszyscy mieli jakieś projekta; każdy ze swoim chciał pośpieszyć, żeby drugich uprzedzić.
Nikt się do tego nie przyznawał, ale wszyscy mieli idąc do starego dworu, już osnute żądania i plany. Pan Pryscyan Prus-Pierzchowski, który się nie darmo stroił i elegantował, a miał się za człowieka przeznaczonego do odegrania roli w wyższem towarzystwie, chciał prosić Aleksego, żeby go w Karlinie zaprezentował. Śniło mu się: że... kto wie... anuż panna Anna? lub inna jaka dziedziczka? i uśmiechał się do szczotki ze zwierciadełkiem, którą zawsze w kieszeni nosił. Pan Mamert Butkiewicz uprojektował był sobie, że tanio drzewa kupi w lasach Karlińskich, albo go i darmo dostanie... Pan Teodor chciał sławnéj dostać starki z lochów zamkowych, o któréj wiele mówiono; naostatek pan Jacek! o! pan Jacek największą chciał korzyść wyciągnąć z nowego położenia Aleksego... Dowiedziawszy się, że od matki miał się oddzielić i zamieszkać na jego części, obrachował już, że mu ta dzierżawa gwałtownie będzie potrzebną, termin odnowienia kontraktu przypadał właśnie, pan Jacek po to nawet przybył do Żerbów; udrzéć więc postanowił łyka, kiedy według wszelkiego podobieństwa drzéć się mogło. Wszyscy spoglądali na drzwi, niespokojnie oczekując przybycia pana Aleksego, ale ten nie przychodził, a pani Drabicka ciągle mierzyła płótno.
— Słyszeliśmy coś — odezwał się pan Mamert pocichu — czy téż to prawda?
— A co to tam panowie słyszeli? — spytała pani Drabicka.
— Jakoby pan Aleksy chciał się oddzielić od pani? — dodał grzecznie pan Mamert.
— Alboż to nie czas — odparła staruszka — żeby poszedł na swoje?... Jaś zostanie przy mnie...
— To już do szkół go pani nie pośle? — rzekł pan Ultajski.
— Prawie skończył.
— I lepiéj — dodał Mamert — ot ja... z trzeciéj... jak Boga kocham, z trzeciéj...
— A ja, z żadnéj! — zaśmiał się Ultajski.
— I ani widać tego! — szydersko dorzucił, zapalając cygaro pan Pryscyan.
Na te słowa wszedł Aleksy; spojrzeli mu wszyscy w oczy, szukając zmiany na twarzy i pośpieszyli ścisnąć za rękę; trochę zazdrości, trochę ciekawości malowało się w ich oczach.
— A! witamy! witamy pana!
— Oto pan gościł długo!
— Teraz téż znów w domu posiedzę...
— E! wątpię — odezwał się Pryscyan — jak się to raz zakosztuje tego towarzystwa, niełatwo się od niego oderwać.
Mówili tak potrosze, rzucając słowami i czekając jedni na drugich, żeby uwolniwszy się od siebie sam na sam zostać z panem Aleksym.
— Ja mam do pana dobrodzieja interesik — rzekł Ultajski, którego sprawa tyle ceremonii nie wymagała.
— Pomówimy o nim...
— Chciałbym panu słówko na osobności powiedziéć — szepnął pan Mamert.
— Miałbym prośbę do ciebie... — odezwał się Pryscyan — ale o tém potém...
Stara Drabicka ruszyła tylko ramionami, jeden i drugi wzięli za czapki, udali, że wychodzą, żeby przykładem pociągnąć innych i spojrzawszy wkoło przyzostali; nikt się nie ruszał. Pan Jacek najśmielszy wziął pod bok pana Aleksego i odprowadził go do drugiéj izby.
— No! a co będzie z nami?... — zapytał naiwnie, postanowiwszy udawać, że nic nie wie o rozdzieleniu się Drabickich i myśli zamieszkania na jego części, jaką miał Aleksy, rachując na to, że ją weźmie.
— Jakto? a cóż ma być?
— Weźmiesz pan moję część, czy nie?
— Wszakże ją trzymam.
— Do marca, ale nadal?...
— Zgodziliśmy się przecie.
— To jest, nie ze wszystkiém — rzekł pan Jacek — bo ja... bo ja, widzi pan, za tę cenę ustąpić nie mogę...
— Wszakżem podniósł tenutę!
— Ale to nie dosyć — zawołał Ultajski — ja tak puścić nie będę mógł... słowo onoru, nie będę mógł... pan grosz na groszu zarabiasz...
Aleksy popatrzał mu w oczy, domyślił się wykrętu Ultajskiego, który sądząc, że będzie zmuszony wziąć dzierżawę nie mając kąta, korzystać chciał z tego i drożył się w przekonaniu, że coś utarguje; ruszył ramionami i zimno odparł.
— Nie dam więcéj ani grosza!
— Nie da pan?...
— Nie mogę...
— Ale pan zarabia?
— Bo pracuję — rzekł Aleksy zimno — inaczéj pocóżbym trzymał?
— Zapewne pan wiesz — dodał wyświecając swoje położenie Drabicki — że my się z matką rozdzielamy; prawda, że miałem zamieszkać w pańskiéj części, ale jeśli jéj nie wezmę, to mi kto inny puści i dam sobie rady...
Ultajski się zarumienił, miał jeszcze kroplę wstydu.
— Słowo onoru! — rzekł — słowo onoru, nie wiedziałem... pan może myśli, że ja umyślnie podrożyłem się...
— Ja nic nie myślę — odparł Aleksy — ale proszę pana, żebyś się rozmyślił, bo tenuty nie podniosę i będę sobie szukał dzierżawy gdzieindziéj.
— No! no!... — ściskając go i śmiejąc się, dodał pan Jacek — jakoś to będzie! porozumiemy się... potém.
Szmer w pierwszym pokoju wywołał ich do niego, słychać było wykrzyknik pani Drabickiéj: — A toż znowu co? — i szepty zgromadzonych; widocznie coś zaszło niezwyczajnego. Na progu spotkał się Aleksy z listem, który niosła mu Pałaszka.
— Skąd? — spytał.
— A z Karlina! — odpowiedziała okiem pełném wyrzutu, mierząc go matka — teraz wszystko z Karlina — dodała pocichu.
Aleksy zadrżał i zmieszał się.
— Człowiek o odpowiedź prosi — szepnęła Pałaszka.
— My tu państwu przeszkadzamy — odezwał się pan Mamert, szósty raz biorąc czapkę. — Upadam do nóg, a co się tyczy mojego interesiku, ten jutro...
Tak jakoś jeden za drugim powynosili się szczęśliwie, zamyśleni, mocno znowu listem zainteresowani, przyzostając, zgadując. Aleksy drżącą ręką pismo rozpieczętował. Było ono od Juliana, który do niego odzywał się w tych słowach:
„Karlin, 29 lipca 18...
„Ledwieś odjechał, już znowu ścigam cię i prześladuję listem moim. Zgadłeś, że pokoju ode mnie miéć nie będziesz i niedarmo tak długo unikałeś od Karlina. Przyjacielu! dobry przyjacielu, rady i pomocy od ciebie potrzebuję, więcéj może niż tych obojga; ale wiem, do kogo się odzywam... nie dla zabawki i roztargnienia, nie, z potrzeby serca proszę cię, byś przyjechał, są ważniejsze daleko powody. Nie mogę ci się z nich obszerniéj wytłómaczyć, ale zaklinam, nie odmawiaj mi, przybądź najdaléj jutro rano; prezes i Anna proszą cię razem ze mną. Twój Julian.“
— A co? — spoglądając na syna, odezwała się pani Drabicka — znowu do tego Karlina...
— Kochana matko — rzekł Aleksy — przeczytaj sama, przekonasz się, czy odmówić podobna...
— Nie! nie! jak-eś już raz stanął nogą na ich progu, ich jesteś, przepadłeś dla nas! Wiedziałam o tém dobrze! Otarła łzę tajemną, po opalonym spadającą policzku.
— Daj Boże, by ci tam szczęście zaświeciło... daj Boże; ale jeśli zbolały, zabity, powrócisz kiedy pod strzechę starą, nie obwiniaj mnie, Aleksy... Pamiętasz... w ciągu tych lat mówiliśmy nieraz o Karlinie, wspominałeś mi, że tam mieszka twój towarzysz i przyjaciel, odwodziłam cię od odnowienia z nim stosunków; nic to nie pomogło, niech się stanie wola boża... Darmobym ciebie gryzła, moje dziecko... dajmy temu pokój... Rób już, jak ci się podoba... mówiłam ci, że jesteś wolny...
Aleksy pocałował ją w rękę z uczuciem, matka wyszła do swego pokoju, on poszedł odpisać, że przybędzie nazajutrz rano.
Sam na sam z sobą i myślami znalazłszy się w spokojnéj swojéj izdebce, z przeczuciem smutku jakiegoś, upadł na sofę i zadumał się ciężko. To, co go otaczało, przypominało mu stan jego duszy przed kilką dniami. Aleksy przeląkł się, porównywając go do dzisiejszego... innym był człowiekiem. Tak wielki wpływ wywarł nań kilkudniowy pobyt w Karlinie i jedno na Annę wejrzenie. Zdawało mu się, że żyć bez niéj nie potrafi, patrzéć przynajmniéj na nią, słuchać jéj zdaleka, czcić ją niewidziany pragnął. Z uczuciem tém walka była niepodobieństwem; nie wymagało wiele, nie roiło szczęścia, nie spodziewało się dojść do niczego, żyło samo sobą, samo w sobie, ale jakkolwiek świeże, głęboko już było do serca przyrosłe. Strata spokoju, zmiana położenia, żal matki obok niego, wydawały się drobnostkami; Aleksy przeczuwał cierpienie i nie obawiając go się, ledwie nie pragnął boleć i poświęcać się dla nich. Im dłużéj milczało serce w tym człowieku, tém teraz odzywało się silniéj o prawa swoje... Nie pomyślał nawet, żeby się zwyciężyć, przekonać, usunąć i szukać lekarstwa w oddaleniu i pracy; groźna przyszłość zdawała mu się już koniecznością jego losu, miłość — ta przeznaczeniem, fatalnością, ale zarazem jedyną życia gwiazdą.
A jednak westchnął, żegnając powabną, czystą i cichą izdebkę swoję, w któréj samotny, z gieniuszami tylko ludzkości, z duchami wieków obcował; poczynał nową, ciężką epokę życia, w któréj także braknąć mu miało towarzysza, bo mógł-że się komu powierzyć, mógł-li wydać z tajemnicą swoją i podać się na pośmiewisko?
Mało ludzi potrafiłoby odważnie stanąć tak oko w oko nagiéj, zimnéj przyszłości bez nadziei; dla większości miłość ta byłaby niepodobieństwem; potrzeba było wybranego serca, co idealnie kochać mogło, nie żywiąc się tém, czém pospolici żyją kochankowie, myślą wzajemności, rozkoszami zwierzenia, samém odgrywaniem dramatu. Takie przywiązanie tajemne, ciche, nie dające się odgadnąć, jest zawsze najczystszém, najsilniejszém, ale niesłychanie rzadkiém... Zjawisko to moralne w duszach tylko silnych i mężnych zrodzić się może i daje miarę gruntu, na którym wzrosło.

XXXII.

Nim zaprowadzim Aleksego do Karlina, sami tu wprzódy zajrzéć jeszcze musimy. Prezes przyjechał pomieszany widocznie; nie uszło to oka jego dzieci (tak Annę i Juliana nazywał); przy obcym jednak nie odezwał się ni słowa, nie dał poznać po sobie więcéj, że jakiś niepokój go dręczył, przemógł się, rozweselił, śmiał, żartował i Julian pierwszy jego humor wziął za coś przypadkowego, Anny jednak wesołością udaną nie uwiódł. Po odjeździe Aleksego, trafiwszy na chwilę, w któréj Julian był zajęty, prezes poszedł do pokoju Anny, Polę odprawiono, nie wiem pod jakim pozorem; zostali sami. Chwilę przygotowywać się zdawał stryj, potém stanął przed Anną i całując ją w głowę, rzekł powoli:
— Ty mężna jesteś niewiasta, tobie wszystko powiedziéć można i rady szukać u ciebie; potrzeba mi otwarcie pomówić z tobą o was.
Anna nie ulękła się; z uśmiechem podniosła oczy na stryja i odezwała się:
— Mówmy, kochany stryju, mówmy, kiedy potrzeba, znasz mnie i wiesz, że się nie boję niczego, prócz... coby nas splamić mogło.
— Dzięki Bogu nic niéma jeszcze tak strasznego — rzekł prezes — ale wcześnie powinnibyśmy zapobiedz, aby was nie dotknęła niepowetowana potém klęska. Na świecie, moja Anno, próżnobyśmy przeciwko temu protestować chcieli, lub temu zaprzeczać, majątek jest podstawą wszystkiego; on daje znaczenie, stanowisko towarzyskie... spokój, szczęście.
— Stryju! — zaprotestowała Anna.
— Posłuchaj-no i nie przerywaj — zawołał prezes — nie przeczę, że majątek jest z twego stanowiska rzeczą podrzędną, ale ja, wasz opiekun, wasz ekonom, wasz ojciec, mało co więcéj dziś dla was mogę, jak fortuny waszéj pilnować, reszta w ręku waszém, w ręku Boga... Spuściłem się na Juliana, chcąc, żeby się wprawił, wdrożył i żeby sam sobie potém mógł wystarczyć; patrzałem nań zdaleka, widziałem, że pracuje szczerze, pobudziłem go, chcąc wyrobić zeń człowieka... ale dziś widzę, że to niepodobieństwo...
— Jakże chcesz, stryju, żeby tę poetyczną, wielką i piękną duszę, mieszczącą się w tak delikatnéj istocie, przerobić i naturę jéj odmienić? Ja odrazu wiedziałam, że Julian zamęczy się bezskuteczną pracą i ofiarą... to nie jego rzecz...
— Smutno jednak pomyśléć.
— Prędzéjbym już ja na co się przydała — cicho odezwała się Anna.
— Daj-że mi pokój! — rozśmiał się prezes. — Wejrzałem świeżo i szczegółowo w interesa wasze, w sposób ich prowadzenia i choć widzę starania Juliana, przeląkłem się jego nieudolności... Człowiek ten wszędzie wprowadza z sobą element ideału, który w interesach jest żywiołem rozprzęgającym... nie pojmuje ogółu, nie ma planu; serce widoczne, ale głowa jest gdzieindziéj, męczy się bez skutku, zarzyna i bróździ... na to coś poradzić potrzeba...
Anna smutnie spuściła głowę.
— Włosy mi powstały na głowie, gdym się zbliska przypatrzył wszystkiemu, czas radzić na to. Po mnie, choćbym wam chciał dać miliony, weźmiecie niewiele, nic prócz kłopotów; jéjmość szasta za granicą, a ja tu jéj weksle opłacać muszę i coraz nowe długi robię... zresztą służąc ciągle współobywatelom, nadwerężyłem także fortuny... o sukcesyi pana Atanazego niema co i mówić; daj Boże, żeby do śmierci miał wyżyć z czego, tak to tam codzień gorzéj...
— Ale, mój stryju, nie posądzisz nas, byśmy kiedy rachowali na spadki wasze... Karlin aż nadto dla nas wystarczy... Emil nic nie potrzebuje prócz kąta i przyjaznego czuwania, ja za mąż iść nie myślę i nie pójdę...
— Tak, póki kogo sobie nie znajdziesz — rozśmiał się prezes — choć zaprawdę godnego ciebie nie znam...
— Nie dlatego mój stryju, nie rozumiecie mnie; ale mam obowiązki, których się nie zaprę... Julianowi zaś dość także, zdaje mi się, Karlina, kiedy mu nikt z niego nic nie odbierze.
— Tak! zapewne, czysty Karlin ślicznaby rzecz była; ale wy macie długi i codzień się jeszcze nieopatrznością zwiększają, nieumiejętném prowadzeniem rosną... to grozi zupełną ruiną. Julian nic nie wie i wiedziéć nie będzie o tém, że was postawił nad przepaścią...
— Jakto?... — łamiąc ręce przerażona spytała Anna.
Prezes spojrzał na nią i rozśmiał się uspokajająco.
— Nie obawiaj się tak bardzo... do dziś dnia nic jeszcze niéma groźnego, wszystko się da naprawić ale na to potrzeba czynnego, wprawnego człowieka, któryby się całkiem interesom waszym i gospodarstwu poświęcił... Julian spocznie ożenim go może.
— A! ożeńmy go — zawołała Anna — on tęskni sam jeden, jemu koniecznie potrzeba silnego serca i dłoni, coby go na drogę życia wywiodła...
— Tak! tak! bogatéj dziedziczki i poczciwéj, prozą po ziemi chodzącéj kobiety... Powiedz mi Anno, nie dostrzegłaś, żeby się do kogo skłonił? nie ma on tam już jakiego skrytego przywiązania?
Zadając to pytanie, prezes myślał o Poli, ale Anna odpowiedziała mu dobrodusznie:
— O! nie, między nami niéma tajemnic... Julian może dlatego tak smutny, tak znudzony chwilami, że sercu jego dom nie wystarcza...
— Być może — odparł stryj z roztargnieniem — być może, ale o tém czas będzie pomówić, gdy się pomyśli; ja mam coś uprojektowanego. Teraz pora coś w interesach zrobić: nie powiem mu powodu, dla którego radbym, żeby sobie tylko ogólny ich ster zostawując, komu innemu je polecił... ale znajdę sposób naprowadzenia go na drogę... chodźmy do niego, Anno, ani słowa o téj rozmowie.
Julian siedział w swoim pokoju zadumany, z cygarem w ustach, przerzucając leżący na kolanach ostatni numer jakiegoś francuskiego przeglądu, gdy Anna ze stryjem weszli do niego z wesołemi twarzami.
— Cóż ty tak sam siedzisz? — zapytał prezes — i tak-eś mi się zachmurzył!
— A! znudził mnie przeklęcie rachmistrz... miałem trzech ekonomów i kupę ludzi, trzy godziny musiałem z niemi mówić o tém, co pół kwadransa rozbierać nie było warto; ale z tego rodzaju istotami długa rozmowa jest formą konieczną, prędko ich odprawić, chociażby się wszystko, co chcieli zrobiło, nigdy ich nie zaspokoi. Potrzebują się wygadać.
— Ciebie to okrutnie męczyć musi — rzekł prezes.
— Nie powiem, żeby to było zabawne... Pan Bóg musi na to stwarzać umyślnie pewne indywidua, ale gdzie się to one podziewają, że ich nie widać?
— Chodzi ich mnóstwo po świecie... nam, zapewne, jest to dokuczliwe i ciężkie, co dla nich zajmującém się wydaje i życie ich zapełnia. To téż dobrze rozważywszy, powiedziałbym, że kiedy kto w sobie nie czuje talentu do gospodarstwa i interesów, zamiast się męczyć niemi, i robić nic do rzeczy z wielkim wysiłkiem, powinien się kimś wyręczyć...
Julian spojrzał na prezesa.
— A cóżbyś to, stryju, powiedział, gdybym ja przyszedł do tego wniosku?
— Powiedziałbym, że masz rozum, kochany Julianie.
— Samiżeście mnie do téj pańszczyzny zaprzęgli.
— Tak, ale to była próba konieczna, do czasu, musiałeś się oswoić z interesami i zarządem majątku, aby się nie dać oszukać; potrzeba cię było wypróbować, dziś, gdy oswojony już jesteś dostatecznie, a z doświadczenia okazało się, że to nie twoja rzecz...
Julian się zarumienił.
— Myślisz więc, stryju, że tak bardzo źle gospodarzę?
— Nie, ale to cię nazbyt kosztuje... mój drogi, et le jeu ne vaut pas la chandelle.
— I ja tak myślę — dodała Anna — Julian się tém zamęcza...
— A kiedy to obowiązek! — z westchnieniem odpowiedział Karliński — jest-że na to środek jaki?
— Najłatwiejszy w świecie — rzekł prezes przechadzając się — tobie czas spocząć, zbliżyć się trochę do świata, przejechać, a jeśli ci się co trafi, ożenić... tymczasem kogośby wynaléźć można, coby ciebie w Karlinie zastąpił, równie gorliwie a skuteczniéj.
— Gdzież znaléźć kogo takiego? — zbliżając się do stryja zapytał Julian, uśmiechając się ze źle pokrytą radością — wyznaję, że wcalebym się temu nie przeciwił.
— Ja ci człowieka dam i ręczę, że ty się na niego zgodzisz — odparł stryj siadając. — Twój przyjaciel Drabicki.
— On! on! — zakrzyknął Julian.
— Posłuchaj! widziałem go tu, dosyć mi się podobał, a że mam zwyczaj zawsze o ludziach pytać i dowiadywać się, nie ograniczając mojém własném wrażeniem, badałem sąsiadów; cuda mi mówią o jego pracowitości, gospodarstwie, zajęciu się interesami... Jedyny dla ciebie człowiek!
— Prześlicznaby to myśl była! — rzekł Julian — szkoda tylko, że do urzeczywistnienia niepodobna!
— Dlaczego?
— Dla tysiąca przyczyn... najprzód, on tak jak ja, z musu jest tylko gospodarzem a w duszy poetą...
— Ale przecie spełnia swój obowiązek i szczęśliwie i z siłą duszy.
— Tak, dla matki i braci... to co innego.
— To, co on tam zyskuje, łatwobyśmy mu z naddatkiem wynagrodzić mogli; wy, ja i stryj Atanazy, jeśli będzie potrzeba, złożylibyśmy się na to; nie ścierpim, żeby darmo dla nas pracował, opłacilibyśmy go sowicie. Czemużby nie miał się tego podjąć i przez przyjaźń dla ciebie, i dla poprawy swojego własnego losu?
— Ale któż go w domu zastąpi?
Julian opierał się zrazu, rozprawiali, ale powoli myśl ta, w początku dziwną mu się wydająca, coraz okazywała się możliwszą i bardziéj przylegała do serca... Zasumował się, wahał, nareszcie przystał na to, żeby do Aleksego napisać.
Chwilami jednak, wyprawiwszy już posłańca, zważając niepodległość charakteru Drabickiego, jego dawny sposób życia, obowiązki względem familii, stosunek do matki surowéj, powątpiewał o skutku, to znów wystawiał go sobie łatwym do osiągnienia. Czuł, że nowe położenie Aleksego byłoby trudném dla nich obu, po poufałéj przyjaźni uniżającém dla tamtego, krępującém dla Juliana. Wszystko to przemogły uwagi prezesa, słowa Anny; a choć stryj zgadzał się na wiele z Julianem, na wszystko znajdował radę, z pańskiego zawsze stanowiska patrząc na ubogiego pracownika, który powinien się był zaprzedać, potrzebując grosza i zarabiając na niezawiślejszą przyszłość.
Rozmowa toczyła się, przerywana kilkakrotnie, prawie do przyjazdu Aleksego, który wszystkich ich zastał znowu w pokoju Juliana; po chwilce wyszła Anna, przyjaźnie go i poufale przywitawszy, a prezes towarzyszył jéj, zostawując przyjaciół sam-na-sam z sobą.
— No, teraz do dzieła! — zawołał Julian podając mu rękę — a najprzód przyjacielu daj mi twe stare koleżeńskie słowo, że cokolwiek będzie, nie pogniewasz się na mnie.
— O dobrém twém dla mnie sercu jestem przekonany — zawołał Drabicki — a z dobrego serca wszystko przyjmę wdzięcznie; mów a śmiało.
— A gdybym wielkiéj od ciebie żądał ofiary?
Aleksy się uśmiechnął, ruszając ramionami, zarumienił się zarazem, gdyż Anny obraz miał na myśli.
— Cóż to być może? — spytał — nie pojmuję...
— Mój Aleksy, mój drogi Aleksy — ciągnął daléj Julian — proszę cię, tylko zrozumiéj mnie dobrze... pomocy twojéj żądam do gospodarstwa i interesów; pokazuje się bowiem, widzę to sam, choć prezes nie chcąc mnie martwić, nie mówi wyraźnie, że nie wystarczę wszystkiemu. Zdaje mi się, że i tak już z mojéj winy straty trochę ponieśliśmy... dwie raty banku nie opłacone, procenta pozalegały, gospodarstwo zapuszczone w niektórych folwarkach... ratuj, przyjacielu... Jak widzisz, niemałéj rzeczy żądam od ciebie; proszę cię, żebyś sobie wziął ten ciężar... nie myślę téż dać ci go dźwigać daremnie...
Spojrzał na Aleksego, który się zapłonił... walczyły w nim dwie myśli, nadzieja zbliżenia się do Anny, i wstręt do położenia, które go w jéj oczach uniżyć miało... przyjął to jednak lepiéj, niżby się Julian mógł spodziewać.
— Jakkolwiek miło-by mi było mojém poświęceniem dla was dowieść przyjaźni — odparł Aleksy po chwili — zważ, kochany Julianie, czego wymagasz po mnie? Z serca ci się ofiaruję, ale jest-żem ja panem siebie mając matkę i trzech braci, którym pierwszą z siebie winienem ofiarę?
— Najprzód — przerwał Julian — Żerby są tak blisko Karlina, że się z niemi nie rozstaniesz, myślałem o tém; powtóre, co ty tam zapracować możesz przy najmozolniejszych trudach?... Więcéj daleko my ci ofiarować możemy, i tu stokroć nam i im pożyteczniejszym będziesz...
Aleksemu łzy stanęły w oczach.
— A! większéj niż sądzisz wymagasz ode mnie ofiary, kochany Julianie; jeszcze w téj chwili, choć nas rozdziela położenie towarzyskie, jesteśmy przyjaciółmi, jesteśmy równi w chwilach wspomnień i wylania... co się stanie z przyjaźnią naszą? I ją potrzeba-by na ołtarzu złożyć... będę twoim sługą tylko.
Julian się oburzył.
— Nie zrozumiałeś mnie.
— I owszem, wierzę w serce twoje, ale znam lepiéj świat i ludzi... są położenia, którym się człowiek oprzwć nie może, są wielkie prawa, z których się nie wyłamie.
Zamyślił się Aleksy.
— Zdaje mi się — rzekł po chwili, choć nie wierzę w ślepy los i przeznaczenie, że w tém wszystkiém jest coś fatalnego, jest jakaś siła niewidoma, która to układa: napróżnobym się jéj opierał. Matka moja, o czém wiedziéć nie mogłeś, nie ufając mi już jak przedtém, chce żebym się od niéj oddzielił; daje mi zupełną swobodę...
— Jesteś więc wolnym.
— Zupełnie, ale czy zdatnym jestem do tego, co po mnie wymagasz, wątpię. Co innego gospodarować na małym, a rządzić wielkim majątkiem; praca inna, metoda inna... wątpię, czybym podołał.
— Lepiéj ode mnie, prezes jest tego zdania, Anna...
— Jakto? oni ci to poddali?...
— Trochę — rzekł Julian.
Aleksemu przykro się jakoś zrobiło, ale uśmiechała mu się nadzieja pobytu ciągłego w Karlinie i myśl ta wszystkie inne przemogła; nie pojął tego, że przyjmując położenie służebne i podrzędne, wieczną i żelazną stawiał zaporę między sobą a ideałem swoim, i tak już całym światem oddzielonym od niego.
— Rób ze mną, co chcesz! — rzekł do rzucającego mu się na szyję Juliana z uczuciem głębokiém — pamiętaj tylko, żebyś tego nie żałował.

XXXIII.

Ułożyło się więc nad wszelkie spodziewanie łatwo, jak chcieli Karlińscy, ale pozostawał najtrudniejszy orzech do zgryzienia dla Aleksego, oznajmienie o tém matce. Sam obawiał się nawet na to porywać; wiedział, że niejaki wpływ na nią miał stary Junosza, którego wdowa, szczególniéj za wyrzeczenie się dobrowolne państwa i pozorów jego, lubiła i słuchała chętnie; postanowił więc udać się do Nadarzyna i z nim powrócić do Żerbów, żeby miał komu polecić swoję obronę. Z prawdziwą czułością podziękowano mu w Karlinie; Anna podała rękę, prezes zwycięski nie taił się ze swém ukontentowaniem, Julian uczuł, jakby mu wielki ciężar spadł z ramion; nie było umowy drobnostkowéj, Aleksy musiał się odwołać do matki. Prosto więc stamtąd kazał jechać, mijając Żerby, do Nadarzyna; tak się zwało miejsce obrane przez starego dziwaka na mieszkanie, a położone na skraju lasów, należących do klucza Perewertowskiego, pani Izydorowéj, córki hrabiego. Stary zwykle piechotą stamtąd przychodził do Żerbów; nie było to daleko, ale droga szkaradna. Nadarzyn sam sobie wybrał i zabudował Junosza; był to cypel lasu przytykający do rozległéj puszczy, jednéj z najwspanialszych i najlepiéj zaoszczędzonych w tych stronach; nieopodal przebiegała rzeczułka, miejsce było dosyć wyniosłe, dokoła ocienione, a w pośrodku starych dębów stała chata hrabiego. Inaczéj bowiem nazwać jéj było trudno, stawiał ją sam właściciel, swoją myślą i po części ręką własną, z grubych kloców sosnowych w zamki, pokrył słomą i otoczył zabudowaniami i ogródkiem, jakie się zwykle spotykają przy zagrodach dostatnich czynszowników. Fantazyą jego było teraz obchodzić się jak najmniejszém i życie doprowadzić do najprostszego wyrazu. Umyślnie więc pozbawił się wielu wygód i przyjemności. Para krów, kilka owiec, trochę drobiu, całe jego składało mienie, a dwór jedna kobieta, dzieweczka do pomocy i wyrostek. Wszystko to chodziło po wiejsku i żyło po wieśniaczemu. Zewnątrz chata odznaczała się tylko porządniejszą budową, rozległością większą i starannością utrzymania, wewnątrz trochę od pospolitych była odmienną. Hrabia miał wlewo izbę z alkierzem, wprawo była kuchnia i czeladnia; w sieni kręciły się kury, karmny wieprzaczek, kilka gęsi i para indyków. Naprzeciwko, Junosza swoje izby urządził wedle myśli, jaka nowemu życiu przewodniczyła; wyrzekł się nawet pamiątek przeszłości dla prostoty, chorował widocznie na Dyogenesa i codzień jakąś czarkę odrzucał, żeby mu nie ciężyła, dłonią własną zastępując wszystko.
Ulubioném jego czytaniem był manuał Epikteta... i kilka ksiąg łacińskich filozoficznych, jak Cyceron i Seneka. Moralność jego zależała przedewszystkiém na zupełném oderwaniu się i oswobodzeniu od świata.
— To, co my mamy — mawiał często — pozornie naszém jest tylko; myśmy niewolnikami mienia a nie ono własnością naszą; przywiązujemy się, by cierpiéć, krępujemy do ziemi i marności, to też codzień malejem i więcéj zależni jesteśmy.
Na tém budując nową życia swojego teoryę, Junosza odepchnął wszystko, co go więzić mogło, i starał się obchodzić nieodzowném. System jego może był ciasny i brak mu było wypełniających go zasad chrześcijańskich, na których staremu wychowańcowi XVIII wieku zbywało; ale wytrwałość żelazna, z jaką wprowadził go w życie własne i spełniał na sobie, dowodziła silnego charakteru tém więcéj, że hrabia przywykły był i zepsuty przeszłością zbytku i przepychu.
W mieszkaniu jego nic prócz prostych ław i stołu, łóżko potrząśnięte sianem, przykryte grubą bielizną, strzelb parę, torba i odartych książek kilka. Dwa stare brytany wylegiwały się na prostéj sosnowéj podłodze pierwszéj izby. Nie wiem, jakim przypadkiem zastał go Aleksy; stary wyszedł do progu i podał mu szeroką, namuloną dłoń swoję.
— Otóż to gość poczciwy, chaty się mojéj nie boi — rzekł hrabia uśmiechając się. — No, siadaj, proszę, i spocznij... Choć nie mam zwyczaju przywiązywać się do nikogo, bo wszelkie przywiązanie niewolą i cierpieniem grozi, ale ciebie, mój Aleksy, prawie kocham... a szacuję wyżéj wielu!
Tych słów kilka były wielką pochwałą w ustach oszczędnego starca, który chętniéj naganiał niżeli oddawał sprawiedliwość. Dobre serce pokrywało się w nim umyślnie przywdzianą szorstką powłoką.
— No! ale cóż cię sprowadza, bo to darmo — rzekł, nie przyjechałbyś tak do mnie, masz mnie codzień u siebie, zatęsknić nie mogłeś... gadaj odrazu; wiesz, że nie lubię przyborów.
— Zgadłeś pan, na nieszczęście, żem przybył z prośbą — odpowiedział Aleksy. — Od niejakiego czasu życie moje weszło na tor nowy i niespodziewany; sam nie wiem, dokąd idę... i co z tego będzie.
— No! cóż się to stało? a! Karlin! — domyślając się, zawołał stary. — Może matka przy swoim starym rozumie ma słuszność, tobie to niepotrzebne... świat pracy a świat fantazyi i państwa, to dwie całkiem odrębne sfery; w obu razem żyć nie można, pogodzić ich niepodobna... Świat nasz bliżéj jest prawdy, tamten na fałszywéj zbudowany posadzie, cały sztuczny... po co ci tam go szukać i z nim się bratać?
Aleksy wysłuchał cierpliwie; westchnął i po chwili namysłu odpowiedział:
— Są w życiu nieuniknione konieczności.
— Dla tych, co w nie wierzą — odparł Junosza — no, daléj, nie bój się, nie będę ci się sprzeciwiać; oddawna przekonany jestem, że człowiek cudzą radą iść nie może i nie powinien... skutecznie sam się tylko przez siebie wyrabia... mów.
— Julian był moim towarzyszem i przyjacielem, żąda mojéj pomocy; dałem mu prawie słowo zająć się jego interesami i zarządem majątku...
— A Żerby? a matka?
— Matka zostaje z Janem; i tak rozdzielić się już postanowiliśmy; ja miałem osobno gospodarzyć na małéj dzierżawie.
— Krok to ważny i ważniejszy może, niż ci się zdaje — odezwał się Junosza — stanowi o całéj twojéj przyszłości, zmienia charakter... Byłeś ubogim i niezależnym, zaprzedajesz się dobrowolnie... zważ, co robisz?... gotujesz sobie przyszłość utrapioną. Najpoczciwsi ludzie w końcu wydadzą ci się niewdzięczni, gdy położenie twoje uczyni cię sługą, a zbliżenie do nich w przekonaniu własném podniesie. Co tam zarobisz? wiele upokorzenia za trochę grosza! Nie lepiéj mniéj miéć i nauczyć się małém obchodzić?
— Wszystko to prawda — rzekł Aleksy — ale mało znacie Juliana, panie hrabio.
Junosza dźwignął ramionami.
— No, czegoż chcesz ode mnie? — zapytał.
— Abyście ze mną pojechali do matki i dopomogli mi wytłómaczyć się przed nią...
— O! to sęk! stara ci dobrze uszu natrze... Ha! ale jak widzę, wpadłeś już w pułapkę i wygrzałeś sobie w niéj kątek; rób, co chcesz; dziecko, póki się nie sparzy, nie wierzy w ogień... oparzyć się musisz... Jedźmy!
Stary wziął czapkę, nieodstępny pęcherz z tytoniem, fajeczkę i kij w rękę; siadł na bryczkę z Aleksym i pojechali do Żerbów.
Tu już szczęśliwy Jaś gospodarował z matką zawzięcie, a że mu uwolnienie się z ławy szkolnéj i wyjście na człowieka i gospodarza niezmiernie pochlebiało, używał szczęścia pomłodemu, nie spał, nie jadł i latał jak opętany; pani Drabicka wstrzymywać go musiała od zbytku gorliwości. Zastali go lecącego na koniu w pole i właśnie wyjeżdżającego z podwórka; uśmiechnął się do Aleksego, ukłonił hrabiemu i jak szalony, na złamanie karku poleciał. Pani Drabicka stała w ganku poglądając na Jasia razem i na przybywającego Aleksego i powtarzając w duchu swoje:
— Taki to nie mój Aleksy! ale... stań się wola boża!
— Otóż zbiega jéjmości przywożę! — zawołał wysiadając Junosza.
— Co to! oba byliście w Karlinie?
— Ja nie! — odparł hrabia — aleśmy się spotkali na drodze, i że mnie jéjmość dawno nie widziałaś, a musiałaś zatęsknić...
— Miałabym o czém myśleć! — odpowiedziała Drabicka — także hrabia zgadłeś!
— Nigdy się kobiety do uczuć swoich przyznawać nie zwykły, stara sztuka, jéjmościuniu.
Rozśmieli się starzy oboje.
— Przybyłem tedy — mówił hrabia — razem z atencyą i powinszowaniem.
— Znalazłeś mi pan czego winszować? ciekawam?
— Dwóch razem szczęśliwych wypadków.
— Aż dwóch?
— Najprzód, wyniesienie na godność gospodarza tego oto kawalera, który z radości, że mundur zrzucił, gotów sobie kark skręcić...
— Prawda, i konia mi ochwaci! — dodała pani Drabicka — jemu się nic nie stanie, ale...
— Ma pani racyę, ale konia pewnie dyabli wezmą, i nie jednego...
— No, a czego drugiego masz mi pan winszować?
— Drugie — rzekł Junosza siadając na ławie w ganku — daleko ważniejsze, i jeszcze nawet pani o tém nic nie wiesz...
— Ot tobie masz... czy stertę nieogrodzoną bydło najadło?
— Gorzéj, jéjmościuniu, panowie ci syna nadkąsili!
— A! toć to wiem...
— Nie ze wszystkiem.
— Czy jeszcze jest co nowego?
— Pan Aleksy mianowany został rządcą, plenipotentem i przyjacielem uprzywilejowanym Karlińskich.
Drabicka spojrzała na syna.
— Co to jest? — spytała.
— Tak, kochana matko, będę gospodarował im... Ultajski droży mi się ze swoją częścią; więcéj dla was w ten sposób, niż na téj lichéj dzierżawie zarobić potrafię.
— Ot to mu zaświtało w głowie! — bijąc w ręce zawołała matka — to mu poszło na zgubę, nic go nie wstrzyma.
— Ale cóż to złego? — spytał hrabia.
— I pan mnie o to pytasz? — groźnie odparła wdowa — i to pańskie przekonanie? A na cóżeś włożył tę siermięgę, panie hrabio, czy żeby się z pod niéj fałsz wydawał szczerszym? Czyż pan tak myślisz w istocie, że to szczęście dla mojego syna, ze swobodnego człowieka stać się płatnym sługą?
Stary Junosza brwi ogromnie namarszczył, brodę potarł i głowę spuścił.
— Kiedy z téj beczki zaczynamy — rzekł — kłamać nie będę; ja tego nie pochwalam, ale wierzę w to, że człowiekowi swobodę zostawić należy; niech robi, co chce, inaczéj go jéjmość trzymając na pasku, zawsze dzieckiem miéć będziesz.
— Przecieżem go uwolniła, ale nie na to, żeby poszedł służyć! — odparła matka.
— Moja kochana matko — przerwał Aleksy — znasz mnie przecie; w ladajaką służbę-bym się nie wprzągł, znam Juliana, to mój przyjaciel... to nie służba...
— Tak! maluj to sobie, jak chcesz! a cóż tam będziesz robił? próżnował? tém ci gorzéj!
Aleksy zachmurzył się, matce żal go się zrobiło.
— Mam obowiązek prawdę ci powiedziéć — rzekła zmieniając głos — ale nie będę ci stawać na drodze... mówiłam ci raz, jesteś wolny... Ale pomyśl, pomyśl! co sobie gotujesz! wiész, zastanowiłeś się, jakie położenie przyjmujesz? jaki ciężar? jakie sądy? I przyjaciela stracisz, mogę ci to przepowiedziéć zgóry, i nic tam prócz zawodu nie znajdziesz!
— Coś nakształt tego i ja mu mówiłem — dodał Junosza — ale oboje musimy pójść w kąt z naszém starém doświadczeniem...
Aleksy zniósł ten pierwszy napad z pokorą, w milczeniu; dopiéro gdy się stara nieco uspokoiła, gdy mu mówić dozwolono, wytłómaczył się lepiéj, obszerniéj, otwarciéj wystawił swoję przyszłość, jak ją widział, obliczył korzyści materyalne, które istotnie byt rodziny polepszyć mogły, i wskazał matce, że więcéj dla nich niż dla siebie robił tę ofiarę.
— Skwitowalibyśmy cię z niéj — odpowiedziała pani Drabicka — ale widzę, że nic nie pomoże; gotoweś mnie nawet przekonać... Zawsze miałam jakieś przeczucie, że nam ci Karlińscy biedy naniosą; imię ich robiło na mnie przykre wrażenie; dowiedziawszy się, żeś tam był, zadrżałam w duchu... Stań się więc wola twoja, Panie!
Staréj łza błysnęła w oku, którą szybko otarła.
— Nie mówmy już o tém — rzekła. — Twój dziad, pradziad, ojciec nie służyli nikomu; ubodzy byli, na małém przestawali i dobrze się im działo... chcesz innego chleba spróbować, ja ci nie wzbronię, ale przeczuwam dla ciebie los ciężki! Kto wié, co cię tam czeka! Nabierzesz przywyknień pańskich, wzgardzisz nami, staniesz się nietoperzem jakimś, którego ptaki ani myszy nie przyjmą. Wolałabym cię orzącego zagon poczciwie w pocie czoła i śpiewającego z skowronkiem; tam cię śpiew i spokój odlecą.
Na tém skończyła stara, i milczącego Junoszę skinieniem poprosiła z sobą do środka domu.

XXXIV.

Ani uwagi matki, ani szyderstwa hrabiego Junoszy, ani własne przekonanie o następstwach, jakie ten krok pociągnąć musi za sobą, nie wstrzymały już Aleksego, który tłómacząc się fatalnością, w istocie pociągnięty uczuciem tajemném, poszedł służyć Karlinowi i jego mieszkańcom. Pan Jacek Ultajski, który się drożył ze swoją częścią w Żerbach, w nadziei, że będzie Aleksemu koniecznie potrzebną, spuścił z tonu i ceny, gdy się dowiedział, że Drabicki wcale na niéj osiadać nie myśli; została więc dzierżawa na starych warunkach przy Jasiu i matce.
Dla Juliana to przybycie towarzysza było dniem niewypowiedzianéj radości; sam on wybrał mu mieszkanie w zamku na dole, z wyjściem na ogród, złożone z kilku pokoi, urządzone smakownie, wygodne aż do zbytku i tu Aleksego pomieścił. Małe schodki łączyły ich z sobą. Przybyszowi w starych sklepionych izbach było smutno, obcym się tu czuł i podrzędnym, gdy w domu panem być przywykł i ogniskiem swego małego światka. Kiedy pierwszy raz spotkali się z Polą, wesoła dziewczyna spojrzała na niego pierwszy raz smutnie i z litości wyrazem.
— A! i pan tu! — odezwała się wzdychając — dobrze, będziemy się wspierać wzajemnie; jesteśmy tu jak wychodźce z jednego kraju, jak dwoje ubogich Irlandczyków pod niebem nowego świata będziemy razem zielony Eryn wspominać! Ale skądże się to wzięło?
— Ja sam nie wiem — odparł Aleksy wzruszony — przed kilką miesiącami byłbym się rozśmiał lub oburzył z tego rodzaju propozycyi, a dziś... jak pani widzi, przyjąłem...
— Do wielu rzeczy człowiek przychodzi, których się nie spodziewał — zawołała Pola — i mówią, że ma wolę... Ma dolę... temu nie przeczę, ale swobody!...
Rozśmiała się, rzucając mu wejrzenie szyderskie trochę i smutne...
Pomimo przepowiedni przykrych, jakich nie szczędzili Aleksemu matka, stary Junosza, on sam, życie w Karlinie wcale się nie zwiastowało z tém obliczem przymusu i poddaństwa; Aleksy mógł zachować jakąś niezależność w domu, którego był niejako panem i poufałość z Julianem i co dzień lepsze stosunki z Anną, która się przywiązywała do niego. Wszystko to przeszło zrazu oczekiwania jego: uczynił się był maluczkim, aby nie dawać powodu do upokarzania, ale ta ostrożność zdawała się zbyteczną; jeden prezes, choć grzeczny i poufały w swojém obejściu, dawał czuć nieznacznie Aleksemu, jak nierówno stali na szczeblu towarzyskim. Jego zbliżenie nawet i uprzedzająca grzeczność, cieniowały się wewnętrzną dumą, i stanowiły jakby umyślne przypomnienie dla Drabickiego, by się równym im nie sądził.
Nic mu zarzucić nie było można, do niczego się uwiązać, czułeś przecie, że na dnie niéma tam ani szczerego uczucia przyjaźni, ani szacunku takiego, któryby zatarł przedział pomiędzy niemi. Prezes cenił Aleksego, ale usilnie pragnął utrzymać go na właściwém stanowisku, właśnie dlatego, że się domyślał, że go posądzał o jakąś chętkę zapomnienia o położeniu, że przyjaźń Juliana, czulsza i starsza, dawała do tego powody. Co się tyczy Anny, ta przywykła, rzec można, do nowego domownika, oceniła, zbliżyła się doń, ale zarówno z prezesem trzymała go zdala powagą i tém niewytłómaczoném uczuciem godności rodu, które jéj było wrodzoném. Obok cnót wszystkich, obok gorąco pojętych zasad chrześcijańskich, było w Annie jakieś przekonanie wyssane z mlekiem o swéj wyższości rodowéj.
Zziębłe dziecię w łachmanach, ubogą kobietę, żebraczkę byłaby przytuliła w imię Chrystusowe, napoiła, ogrzała własną odzieżą; ale nie wiem, czy jakiś świeżo wyszlachcony dorobkowicz, podający jéj rękę, jaka bankiera żona, siadająca przy niéj do stołu, byłaby przyjętą bez uśmiechu i przykrości. Pojechałaby do umierającéj nieszczęśliwéj, ale nie wiem, czyby chciała odwiedzić najzacniejszą kobietę niepewnego pochodzenia, i czyby ceniąc nawet jéj serce, chciała się z nią przyjaźnić. Anna w tym względzie nigdy się nad sobą nie zastanawiała, nie rozumowała, szła instynktowo i mimowolnie; nawet z Polą, dla któréj nie miała tajemnic, była jak opiekunka z sierotą raczéj, niż siostra z siostrą. Wśród ich poufałości był niedostrzeżony odcień, nie dający się zupełnie wylać jednéj, całkiem wynurzyć drugiéj.
Podobnych Annie wieleż istot najgodniejszych szacunku spotykamy po świecie, co z słabością swą nie walczą, bo jéj nie znają, bo jéj nie mają za słabość. Juliana wyleczył trochę pobyt w uniwersytecie z przesadzonego pojęcia o wyższości krwi; ale i tu przekonanie trwało, podparte tylko rozumowaniem niby filozoficzném i zasadą jakąś mniéj więcéj dającą się do życia zastosować.
Aleksy z całą gorączką młodości, przyjaźni, gorliwości rzucił się do powierzonego mu dzieła. Pierwsze nań wejrzenie przeraziło go; nie chciał trapić Juliana i nic mu nie mówił, ale nie ukrywał przed prezesem, w jak złym stanie zastał wszystko. Julian pracował, ale nadto był powolny, zbyt poczciwy i młody, żeby podołał sprawie, w któréj i ludzką ułomność i słabości ludzkie potrzeba miéć na względzie. Szperanie w ludziach i ich czynnościach zbyt-by go niepokoiło i nadto było przykrém. Często wiedząc, że z niego korzystają, Karliński się przed sobą jak mógł tłómaczył, byle nie być zmuszonym zawstydzić kogoś lub z kimś się otwarcie poróżnić, dawał się oszukiwać chętnie i korzystano z téj jego słabości, grając przed nim komedye w maskach, których zedrzéć nie miał odwagi. Ta powolność, a raczéj bezsilność wielkie już szkody zrządziła w gospodarstwie i interesach; ekonomowie, rządcy, usłużni lichwiarze obsiedli Juliana, zawsze mu rzeczy najszczęśliwiéj, najpiękniéj przedstawując, nie martwiąc go, pochlebiając mu i oszczędzając zajęcia, ale wypróżniając kieszenie powoli. Aleksy zastał dwie raty banku nieopłacone, mnóstwo drobnych dłużków i karteczek lichwiarskich, sprzedaże w najnieporządniejszy sposób prowadzone i trwonione, rachunki zawikłane i bez ładu. Przestraszył się, ale nie zwątpił. Widząc, że w początkach wszyscy się od niego uciekali do Juliana i u niego szukali wstawienia, wymógł naprzód na Karlińskich, żeby się zrzekli pośrednictwa, potém surowo i nieubłaganie wziął się do spraw i do ludzi. Czynny, rozsądny, surowy a sprawiedliwy, w prędkim czasie zapobiegł szerzeniu się złego i odetchnął, gdy w dali skutek zobaczył. Skarżono się na niego przed Anną, prezesem, przed Julianem, usiłowano mu szkodzić, ale nie udało się to wszystko; poddali się więc niechętni, usunęli ci, co korzystać nie spodziewali się, i powoli cisza zwiastować zaczęła dopełnioną reformę.
Życie to wśród pracy miało swoje przyjemności. Cały dzień wprawdzie upływał na zajęciu i w ciągu jego Aleksy rzadko widywał Karlińskich; ale wieczorem schodzili się na herbatę, bawili razem, a po wieczerzy długo często w noc z Julianem rozmawiali. Uważał to Drabicki, że po niejakim czasie Julian, który w początkach zwierzał mu się ze swego przywiązania do Poli, nagle zupełnie mówić przestał; wziął to za zły znak, począł się przypatrywać baczniéj, ale w obejściu ich nic nowego nie dostrzegł. Czasem westchnął Julian, ale że zwierzeń nie wywoływał Aleksy, na słówku się kończyło.
Tymczasem idealne owo uczucie dla Anny rosło ciche w sercu Aleksego, samotne, o swéj sile, nie podsycane niczém, chyba zwiększającém się uwielbieniem dla tego anioła. Zbliska widziana Anna zyskiwała jeszcze; życie jéj nie należało do niéj; nigdy nie myślała o sobie, żyła całkiem w bliźnim i w Bogu... brak jéj było może czegoś ziemskiego, choćby chwili obłąkania i upadku, choćby zbliżenia się do ludzi, by się bardziéj kobietą ukazała, ale dla Aleksego im bardziéj idealna, tém wyższą była istotą. Właśnie ten jéj chłód posągowy, to wyrzeczenie się serca, które biło za i dla drugich, a nigdy dla siebie, czyniły ją tak wielką i piękną, tak niepokalaną i czystą. Drabicki patrzył i podziwiał tę jéj majestatyczną odrętwiałość, to ostygnienie niepojęte, tę obojętność dla świata i dla ludzi, to zajęcie życia tak umiejętne, że jéj niczego nie zdawało się braknąć. Szukał w jéj oczach słabostki ludzkiéj i nie mógł jéj znaléźć; na twarzy śledził rumieńca draźliwości i znajdował go tylko czasem w dotknięciu rodowéj dumy, lub drogich jéj osób. To uczucie, które zowiemy miłością, a które zdaje się być potrzebą młodości, obce jéj było zupełnie; nie czuła się do niego powołana, śmiała się z niego, jak ze złudzenia lub dzieciństwa. Kiedy się Poli wyrwało słówko niebaczne, ruszała ramionami, uśmiechała się z politowaniem i tak przyzwyczaiła otaczających do swéj obojętności, że przy niéj o drażliwym przedmiocie mówić nawet nie śmieli.
Prezes, śmiejąc się, nazywał ją świętą; Julian ostygał, gdy nań spojrzała siedzącego przy Poli; Aleksy drżał na myśl, żeby go Anna nie odgadła i jak świętokradcę z kościoła nie wygnała... Zdawało mu się nieraz, że wzrokiem swoim ją plami, że myślą samą jéj uwłacza.
A jednak Anna była miłą, pociągającą, uśmiechniętą, łagodną przy swéj powadze, pobłażającą dla ludzi i niewyczerpanéj dobroci i poświęcenia. Rysy i wyraz jéj twarzy zdawały się więcéj zwiastować, niż słowa dotrzymywały; czasem wejrzenie pałało, czasem oko jéj zapalało się, smętek jakiś zwiastował cierpienie duszne głębokie, ale te tajemnice nigdy nie objawiły się nazewnątrz. Życie jéj było zapełnione i niezmiernie czynne; modlitwa, starania około Emila, leczenie chorych, ubodzy, czytanie pobożne, trochę rysunku zajmowały wszystkie jéj godziny, żadna z nich na dumanie, na spoczynek z myślami i sercem nie pozostawała.
Każdy inny możeby się zraził tą doskonałością, tém słońcem bez plamy, na które spojrzenie zaślepiało. Aleksy kochał się pocichu w swoim ideale, nie myśląc go sprowadzać na ziemię. Jéj piękność wzniosła, jéj charakter i serce zarówno w nim wzbudzały uwielbienie, ale tak się czuł niższym od wybranéj istoty; że często słowa mu zamierały na ustach, nim się do niéj przemówić odważył, i długo potrzebował ośmielać się, ożywiać, nim sercu jéj swoje otworzył.
Może ze wszystkich młodych ludzi, jakich znała, Aleksy najlepiéj podobał się Annie, ale serce jéj nie poruszyło się żadnym dowodem czci i przywiązania, nie zabiło w piersiach dla niego.
Dla niéj zawsze była to istota innego świata, innéj natury i pochodzenia, a może kochać tak, jak drudzy kochają, nie mogła jeszcze i czekała tego nieominionego dnia i godziny, która uczucie i zawód w jednéj ręce przynosi. Zbliżenie Aleksego i na niego wywarło wpływ zbawienny i Annę ożywiło trochę; lubiła z nim mówić, całe godziny zatrzymywała go nieraz podnosząc się nad zwykłe przedmioty rozmowy do wielkich zagadnień życia, które się tak śmiesznemi wydają pospolitym ludziom, nawykłym do szyderstwa i lekkiego potrącania o najświętsze przedmioty; ale ich rozmowa nie tknęła nigdy uczucia i nie ogrzała się jedném słówkiem, coby je zdradzić mogło.
Julian tymczasem swobodniejszy, weselszy, z większą niż kiedy gwałtownością obrócił się ku Poli; ale nie mogąc uzyskać na to pobłażającego zezwolenia Aleksego, który miłość starał się mu wybić z głowy, zwierzać mu się zaprzestał i zamknął w sobie. Były chwile walki: Julian mocno postanowił nigdy pierwszy jéj nie powiedziéć wielkiéj tajemnicy, ale ta mimowolnie przez oczy i słowa jego tryskała, a Pola z jakąś rozpaczą szła naprzód niepomna wcale jutra, byleby dziś do niéj należało. Z każdym dniem stawała się natarczywszą, nierozważniejszą; często z oczyma zapłakanemi przychodziła do salonu, dąsała się, smuciła, to znów trzpiotała gorączkowo, wyzywała Juliana, kłóciła się z nim i przepraszała go, prześladowała wymarzonemi kochankami, przeszłością i przyszłością, jakby zadaniem jéj było przytomność mu odebrać. Julian coraz się słabiéj opierał, gorzał, szalał, ale się trzymał na stanowisku uczciwego człowieka, który czuje, że nie powinien z wyjątkowego położenia i szału momentalnego korzystać...
Były dlań jednak chwile tak ciężkie, że walka jego z sobą prawdziwą miała zasługę, bo kochał ją codzień więcéj i zapalczywiéj. Anna w tém wszystkiém widziała dzieciństwo, igraszkę, przyjaźń, zabawkę; ale się nie domyślała namiętności, któréj siły pojąć nie mogła; była więc spokojną, a co gorzéj, nieraz w dziecinnéj niewinności swéj pomaga Poli i zamiast ich rozdzielać, zbliżała ku sobie. Każda chwila rozrywki Juliana była dla niéj weselem i pociechą, bo kochała brata... a niebezpieczeństwa dlań w niewinności ducha nie domyślała się nawet.
Aleksy patrzał na to wszystko niespokojny, podrażniony, ale się przed jego okiem baczniéj skrywano; nie tyle Pola, nie mająca dla nikogo tajemnic, szukająca chluby z uczucia, co Julian, trwożny, by go od wrót raju surowy sąd nie odpędził. Nie uszło wzroku Aleksego, że codzień bliżéj z sobą, codzień serdeczniéj byli Pola i Karliński; długo myślał co począć, nareszcie raz w czasie przechadzki sam zostawszy z Polą, bo Anna pobiegła do Emila, a Juliana odwołano na chwilę do przybywającego gościa, postanowił szczerze pomówić z sierotą. Nie było nic łatwiejszego, jak na ten przedmiot nakierować rozmowę, bo Pola wybuchała z uczuciem co chwila.
— Pan jesteś zimny jak opoka! — zawołała z uśmiechem, zaglądając mu w oczy — żal mi pana, bo się nigdy kochać nie będziesz...
— Mnie się zdaje, że pani-byś mi tego powinszować powinna!...
— Jeśli ostygnienie i chłód są szczęściem... A! wstydź się pan, tak młody, a taki chłodny...
Aleksy się uśmiechnął.
— Nie tylko żem sam taki, ale wie pani, i jéjbym pragnął udzielić téj zlodowaciałości mojéj.
— Znajdujesz pan, żem tak szalona?
— Szalona? nie! ale... ale...
— Ale... no, mów-bo pan otwarcie, co myślisz o mnie!
— Że nikt tak na szczęście gorliwie nie pracuje, jak pani na łzy i boleści...
Pola spojrzała, łzę miała już w oku, bo u niéj uśmiech graniczył zawsze z płaczem.
— Skąd to pan wiesz?
— Patrzę, choćbym widziéć nie chciał!
— I przywiduję się panu...
— Nie sądzę.
Pola rozśmiała się głośno i dziwnie.
— A! niéma nic niebezpieczniejszego, jak ci ludzie zimni, od natury upośledzeni, zazdrość im w oczach dwoi i powiększa przedmioty, sami kamieniem będąc, krzyczą na cały świat, że się śmie z miejsca poruszyć! Pan życia nie rozumiész!
— Inaczéj go rozumiem, niż pani.
— Niéma wątpliwości; pan je sobie porządnie ścielesz, pomalutku, ustawiasz, urządzasz i myślisz już o spoczynku na starość... o spokoju u ciepłego komina!... Fe! fe! ja wolę zjeść mój zapas w godzinie, upić się nim, a jutro... umrzéć wesoło z uśmiechem na ustach...
— A! bo pani nie wiesz, jak ciężkie to brzemię do dźwigania, gdy skrzydła stracimy...
— A pan to skąd wiesz? nie z doświadczenia! Plotki starych gderów, którzy nie wiedzą, co prawią... Zresztą, co tam pana obchodzi moje jutro, my się niem nie podzielimy. Daj pokój, nie gderz i nie sprowadzaj mnie na ziemię!... E! pan myślisz, że i jabym panu jakiéj maleńkiéj nauczki dać nie mogła, gdybym chciała?
Spojrzała mu w oczy, Aleksy poczerwieniał, ale śmiałością nadrabiając, zapytał żywo:
— Mnie?... ja o nią proszę.
— Są rzeczy, które najgłębiéj schowane, nie utają się... pewne uczucie jest jak piżmo... rozchodzi się woń jego w powietrzu...
— Uczucie? ze mnie? com zimny jak kamień... Śni się pani! — rzekł Aleksy, przybierając postawę obojętną.
— Sny bywają wieszcze...
— Co do mnie — dodał Drabicki — ja patrzę, boleję, obawiam się i z serca...
— Dziękuję panu — stanowczo odparła Pola — nic mi pan nie mów; nie rozumiem innego życia, jak krótkie a pełne, namiętne, szalone. Żyć dwa dni czy sto lat, w chwili zgonu to jedno... trwanie życia nie jest życiem... każdy takie wybiera, jakie woli. Wszystko, cobyś mi pan mógł powiedziéć, mówiłam sobie i naostatek przyszłam do wniosku... — nagle urwała i dodała: — że pan nie masz najmniejszego prawa wdawać się w moje gospodarstwo, nie dałam panu plenipotencyi.
Podała mu rączkę białą, którą on uścisnął; spojrzała w oczy, jakby mówiła: — Ja-m na wszystko przygotowana — i rzuciła się zbierać kwiatki, gdy Julian nadszedł. Widząc poruszenie, którego ślady znaczne były na twarzy Poli i Aleksego, nie wiedząc, co znaczyć miały, biedny zazdrosny był, jak wszyscy zakochani i nie pierwszy to raz na myśl mu przyszło, że przyjaciel go zdradza. Spojrzał na Drabickiego, który ruszył ramionami tylko.
— Pójdźmy się przejść trochę, mam coś pomówić z tobą — rzekł gwałtownie do Aleksego.
— Chodźmy!
Pola rozśmiała się za niemi...
Ledwie kilka kroków doszli, Karliński spytał:
— Coście mówili z Polą?
— O rzeczach obojętnych...
— Aleksy, nie oszukasz mnie; mów prawdę, ty się w niéj kochasz?...
Drabicki parsknął śmiechem tak serdecznym i szczerym, że Julian pomiarkował się i zawstydził.
— Naprzód, sto razy ci mówiłem, że nigdybym Poli kochać nie mógł; mam dla niéj przywiązanie brata, ale to ptaszę... to pisklątko nie dla mnie...
— Bluźnisz!
— Powtóre, słuchaj — żywiéj dorzucił Drabicki — od kiedy ci wolno mnie posądzać o zdradę i jaki dałem ci powód do tego? Gdybym kochał Polę, pewniebym się z tém tak, jak ty, nie taił.
— A! daruj! szalony jestem, ale mi się zdaje, że ją cały świat kochać musi.
— Julianie, na Boga, jedź, uciekaj, rób, co chcesz... bo się źle skończy! ja ci przepowiadam...
— Nie lubię proroków! daj mi pokój! Nic się nie zaczęło i nic się nie skończy! mówmy o czém inném...
— Unikasz widocznie szczerego otworzenia się przede mną; to zły znak Julianie.
— Ty mnie nie rozumiesz...
— Od jak dawna?
— Daruj mi, nie wiem, co mówię... ale mówić nie mogę więcéj... kiedyś, później...
— Czemu-byś nie wyjechał
— Nie mogę... każda chwila mi droga...
— Nie słuchasz mnie...
Julian zamilkł, zcicha tylko szepnąwszy:
— Ty nie masz serca!
Aleksy westchnął i przerwał rozmowę, tak w milczeniu idąc połączyli się z towarzystwem, z Anną poważną i pogodną, jak męczennica, z Polą zadumaną i rozpłakaną, choć łzy połykała schylając się do kwiatów; razem wszyscy zwrócili się ku Emilowi, który leżał na słońcu i bawił się poglądając po małym krążku świata, jaki mu widziéć było dozwolono. Jak zwykle umilkli przy nim wszyscy... Emil był od niejakiego czasu zdrowszy i lekki rumieniec białą jego, ładną, ale promieniem myśli nie oświeconą twarz oblewał; zobaczywszy Aleksego, do którego przywykł i pokochał go nawet, przyciągnął go ku sobie śmiejąc się, porwał za rękę, sam spojrzał w chmury i tak zapatrzywszy się na nie, nie puszczał go jednak, niekiedy tylko zapewniając się wzrokiem, że jest przy nim. Anna usiadła obok niego... Pola postała chwilę z Julianem, spojrzeli po sobie i powoli usunęli się o kilka kroków, cichą prowadząc rozmowę.

XXXV.

Tak płynęło życie w Karlinie, pogodnie, cicho, szczęśliwie dla oczów obcego świata... ale pod tą lśniącą powierzchnią wód iskrzących się od słońca... ile czarnego kału i osadów zbierało się na dnie! Jedna tylko Anna była całkowicie panią siebie i spokojną... u reszty mieszkańców starego zamku uśmiech był tylko łez pokrywką.
Aleksy, który się do nich wszystkich przywiązał, potajemnie postanowił zająć się biednym Emilem i zewsząd począł zbierać wiadomości o wychowaniu głuchoniemych, zamierzając choć późno iskrę myśli dobyć z nieszczęśliwego dziecięcia, dotąd nazbyt osłabionego i podległego straszliwéj chorobie, by się czém więcéj prócz zdrowiem jego zajmować było można. Obawiając się, że wszystko to na niczém spełznąć może, nie odzywał się, nie obiecywał, taił, ale widząc codzień polepszający stan Emila i uzbroiwszy się w cierpliwość, odwagę i doświadczenie cudze, powoli jął się ze drżeniem do pracy. Naprzód oswoił z sobą i przyciągnął ku sobie młodego chłopaka, potém, w imię boże, z biciem serca, dobierając chwili, w których Anna na uczynku schwytać go nie mogła, jął się nauki... Nic w takich razach więcéj nie kosztuje nad początek; późniéj z pierwszego szczebla posuwa się już stopniowo daléj a daléj, ale punkt oparcia, pierwszy promyk, pierwsza idea, niesłychanie się trudno otrzymuje. Emil był samowolny, zaniedbany, rozpieszczony i nieprzywykły do zastanawiania nad czémkolwiek, bawiono go tylko; umysł jego ociężał chorobą i zdrętwiał bezczynnością; zmusić go do rozwagi, do skupienia się, zrazu wydawało się niepodobieństwem. Ale się Aleksy nie zrażał; sto razy Emil wśród znaków, których nie pojmował, odwracał się do chmur, do obrazków, okazywał niecierpliwość, wzdragał... nauczyciel na pierwszą oznakę znużenia ustawał, ale nazajutrz powracał do nowego wykładu... Jak instynkt w tém dziecku niesłychanie był rozwiniony, tak inne władze uśpione... potrzeba było szukać środka jakiegoś do wnijścia w tę duszę zamkniętą. Aleksy długo się wahał, długo wskazywanych przez książki dróg próbował daremnie, znalazł wreszcie w ulubionych obrazkach Emila sposób porozumienia się z nim i otwarcia mu świata... Błysnął promyk... Emil był uratowany...
Ale z jaką powolnością działać tu było potrzeba, ażeby nie wywołać znowu straszliwéj choroby, którą wysiłek umysłowy mógł sprowadzić!
Aleksy przychodził codzień razy kilka, zaczynał, od zabawy, potém nieznacznie próbował nauki i rzucał ją i powracać do niéj musiał, długo, nim potrafił zaszczepić w umyśle ociężałym pierwszą ideę tego, ku czemu poprowadzić go pragnął. Jakim cudem się to stało, że Emil nie zraził się, nie obrzydził go sobie, owszem pokochał i przywiązał się do niego, nie wiem. Anna, która nic o tém wszystkiém nie wiedziała, jak Julian, bo książki nawet posprowadzane starannie taił przed niemi Aleksy, dziwiła się tylko i tém większą czuła przyjaźń dla obcego przybysza, który tak umiał zaskarbić sobie serca wszystkich. Szczęściem dla Drabickiego, zdrowie Emila znacznie i nadspodziewanie się poprawiło; doktor Greber przypisywał to swojéj metodzie leczenia i jakiemuś specyfikowi, ale w istocie łaska boża, siły młodości, starania Aleksego czuwającego nad biednym głuchoniemym, sprawiły to bez leków Grebera, które najczęściéj szły za okno.
Emil począł chodzić o swojéj sile, napady słabości stały się coraz rzadsze, ustały wreszcie niemal całkowicie i twarz nawet głuchoniemego nabrała nowego jakiegoś wyrazu. Myśl rozbudzona zaraz się wypiętnowała na oczach, w ustach i czole; uśmiech był inny, inne wejrzenie, ruch oznajmował wolę i jakąś pamięć na siebie. Anna cieszyła się, nie wiedząc, czemu to przypisać i pod obłoki wynosząc Grebera, nie postrzegła nawet, ile była winna Aleksemu. Ten w ciszy pracował i stary tylko sługa był niemym świadkiem, ile trudu kosztowało go zdobycie na biednym Emilu pierwszéj iskry pojęcia. Zdawało się nawet, że głuchoniemy jakby przeczuł, czy zrozumiał życzenie Aleksego utajenia się z dziełem swojém do czasu, przed Anną nie wydawał się z tém wcale. Już pierwsze znaki wymieniali pomiędzy sobą, a Emil wobec brata i siostry nie powtórzył ich ani razu, czułym był tylko dla Aleksego i tęsknił za nim jak pieszczone zwierzątko domowe...

Prawie cudu dokazawszy, Drabicki nim się pocieszał wewnętrznie przy pracy niewdzięcznéj i uśmiech Anny łagodny, poważny, niewinny, błysk oczów Emila witającego go wyciągnionemi rękoma, płacił mu za obojętność codzień większą Juliana, którego stara przyjaźń codzień się stawała mniéj wywnętrzającą, codzień chłodniejszą. Mimowolnie stosunek ich do siebie zmieniał się, a namiętna miłość do Poli, któréj pobłażać nie mógł Aleksy, oddalała od niego Juliana, codzień gwałtowniéj rzucającego się w otchłań nierozwikłanéj intrygi... Drabicki drżał patrząc, rzucał czasem słowo, ale skutecznie na to poradzić nie mógł.

XXXVI.

Tak minęły jesień i zima, nadeszła wiosna zawsze nowa i wdzięczna i ten sam wpływ wywierająca na uczucia, jakim ożywia niemą przyrodę i wszystko, co żyje na ziemi. Rozwinęły się drzewa, zaśpiewały ptaki, otwarły serca i znowu jeden akt wiekuistego dramatu odgrywać się począł na scenie, przez którą już przeszły tysiące wiosen podobnych...
Nic widocznego nie zmieniło się w Karlinie, tylko Aleksy zbliżył się nieco do Anny, ośmielając się otwierać jéj z całą myślą swoją w tém nawet, w czém ona dzielić jéj nie mogła; tylko miłość Poli dla Juliana stała się ostrożniejszą i pokrywać zaczęła powierzchowną obojętnością, co zastraszyło Drabickiego; tylko Emil ożył z grobu wyprowadzony przyjazną dłonią człowieka, który mu wszystkie swe chwile wolne poświęcał.
Aleksy osmutniał, choć na swém stanowisku sumienie mu poświadczało, że wszystko spełnił, do czego był obowiązany i co tylko mógł uczynić. Choć nic nie pragnąc, nie śmiejąc marzyć o niczém, codzień pojony widzeniem Anny, codzień na wyższém stawiając ją podnóżu, codzień swój ideał większą opromieniając jasnością, uczuwał w sercu jakąś niemą, spokojną rozpacz niewytłómaczoną... Nie mógł on omylić się na uczuciach pięknéj swéj Beatrycy: przyjaźnie mu się uśmiechała, mówiła z nim, jak z chłodną rozmawia się książką, posługiwała się, dawała mu dowody przyjaźni i wdzięczności, ale się nie domyślała nawet, co się w jego sercu działo — nadto stała wysoko... Aleksy téż miał pozór chłodnego człowieka, właściwy ludziom, co najżywiéj czują, a czucie swe kryją, jak ranę bolesną, by jéj obca nie tknęła ręka; można go rychléj było posądzić o lodowatą obojętność na wszystko, niżeli męczarnie wewnętrzne, których nic nie zdradzało.
Jedna Pola czegoś się domyślała, coś przeczuła...
Pola zmieniła się do niepoznania od niejakiego czasu: osmutniała, zrobiła się ostrożniejszą, napozór unikała Juliana; ale ten symptom nie zwiódł Aleksego, który jasno widział postęp przywiązania i bolał nad jego przyszłością. Chwilami jeszcze Pola powracała do dawnego charakteru, ale nienaturalnie, przymusowo, umyślnie, jakby grała komedyę dla zbicia z tropu świadków, których się obawiała. Julian téż zmienił się wielce, i nie umiał taić z tém, co go przeważnie opanowało... Schodzili się w salonie, ledwie na siebie spojrzawszy, unikali się, potém pod jakim pretekstem, nie zawsze szczęśliwie wymyślonym, zbliżali, i już ich oderwać nic nie potrafiło.
Julian przed Aleksym wzdychał na zobojętnienie Poli, ale Drabicki śmiał się z tego, co znowu gniewało Karlińskiego. Postęp był codzień widoczniejszy dla oczów przyjaciela, choć Anna niczego jeszcze nie dostrzegła, a tak dalece była niewinną, że ilekroć Pola z Julianem zeszli się i utonęli w rozmowie cichéj, ciesząc się dla brata z téj, jak ją zwała, rozrywki... przerywać jéj nie dozwalała...
Jednego wiosennego wieczoru Aleksy z Anną chodzili po salonie, od którego drzwi były otwarte na ogród; Pola pierwsza się niemi wymknęła zamyślona i smutna, Julian krążył z początku po pokoju, słówkiem niekiedy mieszając się do rozmowy, potém niby pod pozorem zapalonego cygara, wysunął się na ganek. Aleksy widział, jak się tam zeszli, dostrzegł szeptów i ściśnienia ręki, które mu wyspowiadały niespodzianie, w jakim stopniu zbliżenia byli z sobą kochankowie i po dosyć niezgrabnych pozorach, domyślił się łatwo, że rozchodząc się w strony przeciwne, myśleli gdzieś naznaczyć sobie schadzkę w ogrodzie. Pierwszy to raz jaśniéj się przekonał, że Julian i Pola nie mieli już dla siebie tajemnic; niebezpieczeństwo obojga stanęło mu w oczach, los zwłaszcza nieszczęśliwéj Poli ścisnął mu serce...
Anna nie domyślała się nic wcale, spokojnie rozmawiała z Aleksym, skarżąc się tylko przed nim na smutek Juliana, na zmianę jego charakteru. Aleksy przywykł już z nią mówić szczerze.
— Nie wątpisz pani — rzekł — o mojém przywiązaniu do Juliana, nie weźmiesz mi więc za złe, gdy całą prawdę jéj powiem... takie życie, jakie on prowadzi, musi wydać owoc smutny: zwątpienie, zobojętnienie, znużenie... Julian nie ma celu, zajęcia, nie wyrobił sobie jasnego pojęcia przyszłości, zbytecznie się pieści i my go trochę za nadto pieścimy...
— Cóż pan chcesz, żeby robił?...
— Cokolwiek, byle się czém zajął... czemuby nie podróżował?... — dodał.
— Tak!... a jabym została samą!... samą w tym i tak pustym Karlinie.
— Pani, nie wierzę temu słowu, które z ust jéj słyszę... nie możesz się pani na swoję samotność uskarżać; pełna ona czynu, myśli i pracy. A gdyby przyszło i zatęsknić za Julianem, kiedy to dla niego konieczne?...
— Konieczne, ale ja mu to już nieraz, od prezesa będąc naglona, proponowałam; zawsze mi odpowiada, że nie cierpi podróży, że wyrywając go z Karlina, najboleśniejszą wyrządzilibyśmy mu krzywdę... On nas tak kocha!
Drabicki nie śmiał powiedziéć całéj prawdy; odezwał się tylko:
— Jak pani chce, iżby tego rodzaju chory sam dobrowolnie zgodził się na wzięcie lekarstwa? są słabości, a Juliana jest właśnie tego rodzaju, że inaczéj, jak przymusem i siłą ze zgubnego stanu wyprowadzić nie można... Julianowi brak woli, brak odwagi, trzeba, by obca wola zastąpiła mu własną...
— Tego nie rozumiem... on nie dziecko... trudno go zmusić...
— Prezes, pani, moglibyście uprosić... przekonać; ręczę, że to środek jedyny; młodości potrzeba pokarmu koniecznie, jak ta stepów Tataryi bajeczna roślina, zwana barańcem, która dokoła objadała, co żyło, nim sama uschła brakiem pokarmu; młodość pozostawiona w miejscu, spożywa, niszczy, co ją otacza, i gdy posiłku zabraknie, więdnie i kona... Zobaczyłabyś pani, jakimby nam Julian powrócił! Tu zestarzeje zawcześnie, przyrośnie do ziemi, do poduszek, do krzesła, zgnuśnieje i uśnie. Nie myśl pani, by zawsze dogadzanie instynktom chorego było zbawieniem dla jego przyszłości; czasem pragnie on trucizny...
Anna zamyśliła się głęboko.
— Ja tego dokonać nie potrafię — rzekła pocichu. — Prezesa użyć potrzeba, naradzić się, jeśli to konieczna... ale prezes wspominał mi o inném lekarstwie...
Zawahała się chwilę; lekki rumieniec twarz jéj pokrył.
— Cóż to takiego?
— Nie mamy dla pana tajemnic — odpowiedziała — znasz interesa nasze, stan ich znacznie się poprawił, jednakże sam pan powiadasz, że dla swobody w przyszłości, należałoby parę wsi sprzedać... Prezes nie widzi na to innego sposobu, nad bogate Juliana ożenienie... on utrzymuje, że żeniąc go, wwodząc w nowe życie i obowiązki...
— Gdyby to było podobna — rzekł Aleksy — gdyby...
Ale całéj swéj myśli powiedzieć nie mógł, Anna go nagliła.
— No? gdyby! kończ pan, proszę...
— Tu pojęcia nasze, moje i prezesa, a może moje i pani, wielce się różnią, nie zrozumielibyśmy się podobno... Państwo przywykliście wszystko zasadzać na stanie majątkowym, godności imienia; niezawisłość, znaczenie, szczęście, czynicie zależnemi od bogactwa... Prezes gotówby ożenić Juliana nawet przeciw sercu jego, byle bardzo świetnie i bogato... Na to ja się nie godzę...
— Pan... świat zawsze jakiś idealny masz przed oczyma; prezes przywykł patrzéć na rzeczywisty...
— Ale może być co rzeczywistszego — spytał Aleksy — nad miłość lub wstręt? a choćby obojętność, która wyradza znużenie i Bóg wie jak gwałtowne pragnienia?
— Jak tylko ten ktoś, kogo Julianowi przeznacza prezes, jest młody, piękny, dobrze wychowany... dla czegóżby się pokochać nie mieli i nie byli szczęśliwi?...
Aleksy się uśmiechnął.
— Dlaczego? a! to właśnie wielka tajemnica świata — rzekł z duszy — dlaczego z pośrodka tłumów jedna istota ku sobie nas pociąga, druga w całym blasku piękności odpycha lub na wieki pozostaje obojętną? Dlaczego jednę z tysiąca wybiera pierwsze wejrzenie, jeden rzut oka? dlaczego tęsknim za nią z przeczuciem, choć jéj nie znamy, a zobaczywszy, przywiązujemy się na wieki?...
— Téj tajemnicy — odpowiedziała Anna — nietylko nie rozwiążę, ale zdaje mi się, że jest urojoną... do każdego można się przywiązać...
— Tak, po chrześcijańsku i bratersku — rzekł Aleksy.
— I to dosyć... — zawołała Anna — namiętnych tych i tak wyłącznych przywiązań, przyznam się, nie pojmuję, mam je za obłęd i szał występny... człowiek się tak nie powinien wiązać sercem do ziemi!...
— Nie powinien; ale jeśli siła, co go pociąga, mocniejszą jest nad wszystko, jeśli w nim zaciera pamięć, rozwagę, rachubę, jeśli mu odbiera przytomność? jeśli go opanowywa...
— Powinien walczyć... — odpowiedziała — choć — dodała pochwili — ja tego nie rozumiem i pojąć nie mogę.
— Pani tego nie pojmiesz nigdy!... — rzekł smutnie młody człowiek — stoisz zanadto wysoko, nad ziemią, byś cokolwiek ziemskiego zapragnąć mogła... nie powiem, żebym to w pani pochwalał... wielkość jéj przestrasza mnie!...
Anna się rozśmiała i spuściła oczy...
— Cóżem temu winna, że w to nie wierzę i nie pojmuję tego?
— Ale możnaż zaprzeczać prawdziwie tego uczucia, którego się nie doznaje? nie możeż ono istniéć dla drugich, choć nie egzystuje dla pani?...
— Żal mi tych ludzi!
— Nie żałuj ich pani tak bardzo... wszystko na świecie tak jest opatrznie urządzone, że męczarnie stoją obok uniesień i rozkoszy dusznych, że im większa ofiara, tém zdobycz obfitsza... Za boleści serca płaci serce, za namiętności chwila szału, za chwilę szczęścia cierpienie...
— Słucham o tém, jak o królewnie zaklętéj — zawołała Anna. — Ale patrz pan, już dziesiąta, a myśmy się tak zagadali... Poli cały dzień głowa bolała, poszła pewnie do swego pokoju. Julian czegoś smutny, musiał także pójść do swoich książek...
I Anna wymknęła się i znikła, a Aleksy sam pozostał z wrażeniem rozmowy, która odbiła się przykro w głębi jego serca... Machinalnie wyszedł przeze drzwi otwarte do ogrodu... wieczór był cudny, a księżyc dodawał mu jeszcze wdzięku...
— Byłażby miłość istotnie występkiem? — mówił w duszy — byłażby szałem czysto cielesnym? nie masz-że w niéj przeczucia innego bytu, zjednoczenia wszystkich istot w nieśmiertelnéj całości u tronu bożego? Byliżbyśmy winni, wynosząc jednę istotę na tron i w niéj upatrując odblask doskonałości, której pragniemy? Na tożby tylko dane nam było to uczucie udoskonalające, podnoszące, oczyszczające, żebyśmy z niém walcząc, wyrabiali w sobie siły? Jest-że fałszem wszelka miłość, jest-li złudzeniem i popędem materyalnym, przebranym w szaty i skrzydła anioła?... Nie! nie! Ale dlaczegoż są istoty, co kochają świat cały, a nie pojmują, że kochać można jednę nad wszystko i wszystko w jednéj. Dlaczegoż Bóg w serce Anny nie wlał świętego ognia, a może... może on tam czeka, nie rozbudzony, jednego wejrzenia, co go ma rozpalić!
Tak myśląc zcicha, powoli szedł Aleksy ciemną ulicą i stanął nagle nie wiedząc, co począć z sobą, gdy go doszły słowa rozmowy, usłyszane niespodzianie o dwa kroki. Opamiętał się, spojrzał... księżyc jakby kroplami srebrnemi wpadał pomiędzy liście altany gęstéj, w któréj siedzieli Julian i Pola, zapomniawszy o całym świecie... Przytuleni do siebie, w uścisku namiętnym, z twarzami zwróconemi ku sobie, składali grupę wdzięczną, przypominającą Franceskę Danta...
Znikł z oczów ich świat, ludzie, obawy, jutro, wszystko, na co się człowiek zimny ogląda... wyrazy ich jak spojrzenia mieszały się, zlewały, obejmowały, jednoczyły; na twarzy Poli jaśniała, gorzała namiętność niepohamowana; szczęśliwa i rozmarzona, wyegzaltowana, podnosiła głos i błyskiem oczu oświecała, zda się, ciemną ustroń, w któréj się zeszli, wiedzeni szałem, którego dłużéj powstrzymać nie mogli... w uśmiechu jéj były łzy rozkoszy... Julian bardziéj milczący, ale zarówno opanowany, drżał jak liść, tracąc przytomność, omdlewając prawie zbytkiem swojego szczęścia. Ona płonęła życiem, ten konać się zdawał i umierać..
— Julku mój... — srebrnym głosem wołała Pola — a! długo, długo czekałam na tę chwilę... teraz już mogę umrzéć, nie chcę więcéj... Powiedz mi, że mnie kochasz.. powtórz sto razy! być-że to może?... Ty, mnie! ty! anioł, czysta, niebieska istota, ideał... mnie biedną, złamaną gorączką lat tylu, upadłą namiętnością, rzucającą ci się na szyję jak szalona... Ty mną nie gardzisz... ty mnie nie odpychasz?...
— Ja... cię kocham... Polo! Polo! a! jak kocham! a com wycierpiał... ilem walczył!
— Musiałeś się opierać? myślałeś, że mi się oprzéć potrafisz?... ja cię ciągnęłam... o! silną wolą téj miłości byłabym z grobu wyrwała umarłego! Ty nie wiesz, com ja wycierpiéć musiała... wstyd, pamięć przyszłości, wdzięczność... wszystko stłumiłam w sobie... a ile łez połknęłam... a ile razy chciałam umrzéć, sądząc, że nigdy nie wywiodę cię z tego odrętwienia!...
— Musiałem walczyć, ale czyż ci oczy moje nie powiedziały, co czułem?...
— Oczy!... oczów mi było zamało; usta! ust nie dosyć... ja szaleję! on mnie kocha... A! gdybym dziś umrzéć mogła, ot tak w uścisku twoim... Zabij mnie! a! zabij mnie... dasz mi szczęście... Jutro powstaje przede mną groźne, boję się wszystkiego, ludzi, ciebie, jéj... świata... nieszczęścia... siebie saméj... a dziś dostąpiłam szczytu pragnień, mam ciebie... i tak słodkoby umrzéć było...
— Polo! będziemy żyć!...
— Tak! mówisz to i kłamiesz, Julku, ty wiesz dobrze, że z sobą żyć nie możemy... ale na co truć dzisiaj temi myślami, które zawsze zaprędko wnijdą... Dziś tylko moje!
I objęła go za szyję i zjadała pocałunkami... Julian umilkł i zdawał się napół zemdlony... Aleksemu włosy powstały na głowie... cofnąć się nie mógł, pozostać nie chciał; scena ta przerażała go gwałtownością; jak wkuty stał słupem przy nich, a oni go nie widzieli...
— Polo! wracajmy! zobaczą... domyślą się...
— Niech widzą, niech się domyślają, niech cały świat wié, żem twoją... ja się tém chlubię, ja chcę tego! co mi tam oni wszyscy... ja-m dziś królowa... bo mam serce twoje...
Z takich, bezładnie z ust ich wyrywających się wyrazów składała się ta szalona rozmowa, w któréj słowa były niepotrzebnym i zbytecznym dodatkiem... Aleksy opamiętawszy się trochę, cofnął się kilkanaście kroków pocichu i zacząwszy świstać głośno, z hałasem zbliżył się do altany, dając czas Poli do ucieczki... Sądził on, że niebezpieczną tę schadzkę przybycie jego rozerwie, że dziewczę pierzchnie, a Julian pozostanie, udając, że wraca z przechadzki... ale się omylił, bo przyszedłszy do altany, znalazł tylko chustkę białą leżącą na ziemi, a kochanków ani śladu... W ciemnéj ulicy mignęli mu się jak dwa cienie i znikli... nic ich rozerwać nie mogło... Aleksy poszedł daléj, podjąwszy chustkę, którą schował, i umyślnie śledził uciekających, aby ich zmusić do rozstania; schwytać ich wszakże nie potrafił... Pola porwała Juliana i uniosła z sobą w cieniste głębie ogrodu.
Po półgodzinnych nadaremnych poszukiwaniach, oburzony na Karlińskiego, Aleksy poszedł wprost do jego pokoju, postanowiwszy czekać tam i nie oszczędzać mu gorzkiéj prawdy... wyrzucał sobie nawet, że tego wprzódy nie uczynił... że go nie zmusił do wyznania i szukania rady w przyjacielu, rady dziś może mającéj przyjść zapóźno.
Zdziwił się, zastawszy go już w fotelu z cygarem w ustach, napozór znużonego i chłodnego, z książką w ręku dla niepoznaki. Na twarzy jednak Juliana widne jeszcze były ślady sceny w ogrodzie: pomieszanie, szał, zniecierpliwienie zarazem; zpod oka poglądał na Aleksego, badając go, czy ich widział, czy wié o czém, lub nie.
Drabicki obejrzawszy wprzód, że ich nikt podsłuchać nie może, stanął przed nim jak surowy sędzia, wyjął chustkę, którą miał na piersiach i rzucił ją Julianowi, jako znak widomy schadzki, któréj był świadkiem.
— Znalazłem to w altanie — rzekł — gdzieście z Polą tak szaloną odegrali scenę; mimowolnie byłem waszym powiernikiem, bom zszedł was zadumany... ale widać, że los opatrzny chciał tego.
Julian zadrżał i zapłonął gniewem, którym miał wybuchnąć.
— Nie nastraszysz mnie gniewem swoim — przerwał mu, nim słowo wyrzekł, Aleksy — ja téż nie przyszedłem z wymówkami, ale z politowaniem: Julianie, na Boga, co myślisz i co robisz, opamiętaj się!... Nie wierzysz przyjaźni i sercu memu, wybaczam; wezwij własnego instynktu i rozwagi!
Julian zadrżał rozbrojony, rzucił mu się na szyję.
— Ja wiem! — zawołał — ja wiem i czuję, że zadaleko zaszedłem, ale to nad siły moje.. oprzéć się nie mogłem... nie umiałem... Pola pociągnęła mnie... ratuj... radź!... drogi Aleksy, bądź przyjacielem, nie sędzią.
— Nadto człowiekiem jestem i zbyt słabym — rzekł Aleksy — ażebyś się po mnie mógł spodziewać nielitościwych jakichś wyrzutów; nie z czczą wymówką, ale z dłonią do powstrzymania cię gotową przyszedłem...
Julian oczy zakrył dłonią.
— Teraz powtarzam ci — zawołał Drabicki — albo stanowczo powiedz sobie, że się z nią ożenisz, albo uciekaj natychmiast... Mojém zdaniem nie zważając na przesądy i nierówności wymyślone, powiedziałbym ci: idź śmiało do ołtarza, nie lękaj się pracy i ubóstwa, podziel z nią życie, jak podzieliłeś serce... jeśli na to nie masz odwagi, uciekaj jutro, natychmiast... w téj chwili...
— Już zapoźno!... — rzekł złamanym głosem Karliński.
— Wiesz więc, co masz począć? — odezwał się Aleksy — rada moja byłaby obelgą... jednę masz tylko drogę uczciwą...
— Zrobię, com powinien, nie wątpij — odpowiedział Julian — ona mnie kocha... ja szaleję za nią, nic nas nie rozłączy; ale na Boga, proszę cię o tajemnicę; muszę przygotować stryja, Annę, muszę sam się uzbroić w męstwo, bo wiem, że spotkam zawady straszne... Milcz... zaklinam cię, i daj mi czas...
— Rób, jak chcesz — rzekł Aleksy siadając — ale nie sądź, ażeby zwłoka dała ci siły... Obawiasz się wybuchu: tego nie unikniesz, to napróżno, dziś czy jutro, jednakie będzie.
— Muszę zebrać myśli, osnuć plan... zaklinam cię, zachowaj mi milczenie...
— Bądź o to spokojny, nigdym nie zdradził nikogo, nie domyśli się nikt, że mnie przypadek zrobił panem waszéj tajemnicy; będę milczał... zamknę oczy, bo jeszcze wierzę w ciebie...
Chwilę trwała rozmowa, a Aleksy wyszedł z politowaniem nad Julianem, przewidując, że przyszłość ciężkie dla niego próby gotuje, którym siły nie będzie miał podołać. Smutny, zwrócił się do swojéj izdebki i widokiem może téj miłosnéj schadzki rozmarzony, mimowolnie zapłakał nad sobą... Jakaś niepoczciwa zazdrość zrodziła się w sercu jego... wydziedziczony, wymawiał niebu to szczęście, które innym spadało samo, a dla niego nigdy, nigdy żadném zaklęciem wywołane być nie mogło. Ale ten smutek czysty, kto wie, czy nie większą był rozkoszą od upojenia Juliana, którego myśl i serce wzburzone z groźną się już pasowały przyszłością. W boleści Aleksego był jakiś spokój, w rozkoszy Karlińskiego tkwiły zarody cierpień przechodzących jego siły: miotał się uciśniony szczęściem, pochwycony wirem, nad którym nie panował; spodziewał się i obawiał, pragnął i drżał, myśl sięgała poza uczucie i mierzyła już czarne przepaście... Namiętność trwała zbyt długo, wybuchnęła zbyt gwałtownie, by się w biegu jakąkolwiek rozwagą powstrzymać dała i skierować...

XXXVII.

Gdy się nazajutrz zeszli rano, o białym dniu, Aleksy nie śmiał spojrzéć na Polę; obawiał się, by wzrok nie wydał go i nie zapłonił biednego dziewczęcia; ale miłość sieroty tak była gwałtowna i szczera, że się nie rumieniła; w prostocie swéj chciała się chlubić zwycięstwem. Pola wiedziała, że Aleksy zszedł ich i był świadkiem schadzki, ale to ją nie zmieszało bynajmniéj; rachowała na Drabickiego uczciwość, a tajemnicy nie pojmowała nawet. Spojrzenie jéj śmiałe wypowiedziało mu wszystko... musiał się zmieszać, gdy go zuchwale zagadnęła sama:
— Jak pan późno przechadzasz się po ogrodzie; widziałam zamykając moje okno, gdyś pan powracał po jedenastéj... Prawda, że noc była prześliczna!
Aleksy zarumienił się, nie wiedząc, co odpowiedziéć; Julian zdziwiony, musiał się odwrócić, by ukryć przestrach, jaki go ogarnął. Pola była w humorze szalonym, wesoła, trzpiotowata, jak za dobrych czasów; śmiała się i usadzała, by prześladować Aleksego, który nie mógł się jéj odcinać. Julian cierpiał na téj nadzwyczajnéj wesołości, któréj podzielać nie umiał; Anna się nią cieszyła i obca wśród nich, z niewinnością anielską mieszała się do rozmowy, połowy jéj znaczenia pochwycić nie mogąc.
Tkwiła jéj jeszcze w myśli wczorajsza narada z Drabickim, chciała wyrozumiéć Juliana i powoli odciągnęła go z sobą; Pola została sam na sam z Aleksym.
W pierwszéj chwili patrząc mu śmiało w oczy, podeszła ku niemu i podała dłoń drżącą...
— Nie gniewasz się pan na mnie? — spytała.
— Ja? za co?...
— Strasznie pana prześladuję.
Śmiech na ustach, łza zakręciła się w jéj oku.
— Biedny pan jesteś! a ja-m tak szczęśliwa... a! pan wiész wszystko!...
— Ja? ja nic nie wiem...
— Kocham pana jak brata... ale milcz!
— Doprawdy, to są zagadki...
— Pan mnie masz za dziecko... ja widziałam pana wczoraj, nie mogłeś nas nie widziéć...
Aleksy zmieszał się.
— Ja się nie wstydzę — zawołała dumnie — ja go kocham i życie gotowani dać za niego... Co mi świat! co mi ludzie!
— Zastanowiłaś się kiedy pani nad przyszłością?
— Nie! i nie chcę się nad nią zastanawiać... dla mnie jéj niéma i nie będzie... poszaleję, rozśmieję się, zapłaczę... i umrę... szczęśliwa!...
Aleksy westchnął.
— O! błogosławiona nieopatrzna młodości! jakie ty wyrabiasz cuda!.. Nic już pani nie powiem więcéj... Jest-że słowo, którémby dziś trafić można do przekonania?...
— Wy wszyscyście prawie zimni rachmistrze — żywo odparła Pola — całe życie żyjecie w jutrze i dlatego nie macie teraźniejszości... Jak wam nie wstyd! jak wam nie żal! Jutro! alboż ono do mnie należy? kto je kiedy wyprosił, wymodlił lub wyrachował? Sto razy omyleni, setny pierwszy raz poczynacie zadanie i tak do śmierci... Ja używam i nastawiam czoło groźbie przyszłości... Cierpiéć? alboż się nie cierpi wśród szczęścia? umrzéć? alboż się wśród szczęścia nie umiera?... Mali jesteście!... karły! dzieci! starcowie, ale nie mężczyźni i nie ludzie!
— Wszystko to dobrze — rzekł Aleksy — ale gdy nie o nasze, lecz o cudze jutro idzie, zdaje mi się, że trochę rachunku nie byłoby zbyteczném?
— Cudze? moje i jego to jedno — odparła Pola zapominając się — nas dwoje to istota jedna, pełna i cała... możemyż nie miéć co wspólnego?... zawsze zawcześnie przyjdą chłody, obawy, łzy i rozpamiętywania; nie psuj nam szczęścia, panie Aleksy... A zresztą — dodała figlarnie — ja pana mam także w ręku...
— Pani? mnie!...
— Oho! ho! więcéj, niż pan myślisz!
Aleksy się rozśmiał, ale poczerwieniał.
— Jeśli mi w czém przeszkodzisz, jeśli mi co popsujesz, staniesz na drodze... pan mnie nie znasz, ja-m się straszliwie zemścić gotowa! jestem egoistka, bo mój egoizm szczęściem dwojga... nie ulęknę się niczego, spotwarzę... zrobię plotkę... domyślę się, odgadnę, skłamię zresztą, jeśli będzie potrzeba...
— Co pani takiego? — zapytał chłodno Drabicki.
— Nic, mam trochę gorączki... przypuśćmy...
— Niebezpiecznéj...
— Ale w téj gorączce widzę niebo! Daj mi pan pokój... nie chcę zdrowia... i nie wezmę pana za doktora, to pewno...
To mówiąc odwróciła się, a Aleksy stanął zdumiony i smutny rozwiązaniem tak nagłém i niespodzianém miłości, którą spodziewał się pohamować i rozerwać. Dziś już było po czasie. Julian szalał, a Pola śpiewając szła na męczeństwo, nie licząc ofiar, nie bojąc się wstydu, bo kochała całą zapamiętałą miłością, świeżą, pierwszéj młodości, duszy dziewiczéj i ognistego temperamentu...
Zdala, już nie mieszając się do niczego, ze smutkiem spoglądał na to Aleksy, dziwiąc się, że nikt, prócz niego, nie poznał się na zmianach, jakim uległy stosunki Poli i Juliana.
Anna szczególniéj ślepą była; cieszyły ją zmiany, które powinny były zastraszać; Pola stała się dziwaczną, fantastyczną, i nie kryła się wcale ani z gwałtowném swém przywiązaniem, ani z prawami, jakie miała nad Karlińskim. Niekiedy rozkazywała posłusznemu jak pani, to znowu z najbłahszych powodów kaprysząc, przejmowała się zazdrością i wybuchami gniewu niepohamowanemi i robiła sceny; nie gadała po całych dniach, chorowała, rozpaczała, a gdy pocichu zgodę zawarto, szalała tak samo z miłości, rzucała się prawie do nóg, przepraszając, ofiarowała życie... Codzień prawie oblewała się łzami, nakarmiała rozpaczą i upajała szczęściem. Julian jakkolwiek kochał ją gwałtownie, z ciężkością znosił tę dręczącą miłość, która w spokoju, wierze i ufności wyżyć nie mogła, którą podsycać było potrzeba ustawicznie wybuchami namiętności, która podejrzywała wszystkich i wszystko, widziała groźby zobojętnienia w najmniéj znaczących ruchach i miotała się gorączkowo... Napróżne były przysięgi, dowody uczucia, przyrzeczenia, ofiary, łzy i uściski gorące: ledwie uspokojona burza rozpoczynała się nanowo z najlżejszéj chmurki i z najmniejszego wyziewu... Karliński dręczył się i upadał pod brzemieniem tego przywiązania dzikiego, szalonego, któremu wystarczyć nie mógł, którego ukołysać nie umiał. Prawda, że i ono nie szczędziło mu ofiar i gotowém było na wszystko, ale wszystko téż oddać mu było trzeba, by je zaspokoić.
Anna nic jeszcze w tém nie dostrzegła, prócz dziecinnéj jakiéjś zabawki; Aleksy unikał wmieszania się, gdy i tak Pola często najniesłuszniéj go o jakieś posądzając wpływy, ciężkie mu robiła wyrzuty i karała milczeniem, groźbami, przycinkami... i szło to daléj a daléj.
Tymczasem Emil zmartwychpowstawał... myśl powoli jak w dziecku rozpowijać się zaczynała i zamknięta w czaszce, wyszła w świat przez zdumione oczy... pojmował, pytał, odpowiadał, uczył się... Wszystko to nabył dzięki staraniom Aleksego, a choć skutek jego pracy coraz był widoczniejszy, jeszcze uczeń nie wydał się zupełnie ani przed siostrą, ani przed bratem; jeden stary sługa coś się domyślał i śmiejąc się, dochowywał tajemnicy, z któréj sobie obiecywał radość całéj rodziny...
Postępy były coraz żywsze, rozmawiał już z Aleksym, a choć pytania jego maluczkie jeszcze zapowiadały rozwinienie, wszakże myśl tlała, iskierka żyła, podłożyć tylko trzeba było i rozdmuchać święty ogień w duszy... Jednego poranku, Aleksy wedle zwyczaju przyszedł do Emila, gdy w zamku spali jeszcze; uczeń przywitał go uściskiem łzawym i zasiedli nad przyniesioną książką, któréj czytanie dopełniał nauczyciel mową ze znaków złożoną, tym dobroczynnym wynalazkiem litościwego serca, które dla wydziedziczonych z dźwięków zastępuje żywe słowo. Obaj tak byli zajęci, że się ani spostrzegli, jak Anna, która dnia tego wstała raniéj niż zwykle, i otwartém oknem zwabiona do Emila, weszła pocichu do pokoju, zastała ich nad tém tajemniczém zajęciem. Na widok ten, zrazu zdumiewający i niespodziany, osłupiała, stanęła wryta i serce jéj uderzyło wdzięcznością, ręce się jak do modlitwy złożyły, łza wytrysła na powiece... Zgadła, że to, co dziś widziała, było już skutkiem, owocem ukrytych przed nią długich i mozolnych trudów; zmierzyła sercem, co Drabicki uczynił dla nich, i rzuciła się ku niemu przejęta, szczęśliwa, chwytając go za rękę z uczuciem wdzięczności.
Słowa nie umiała powiedziéć, wszelkie dzięki byłyby próżne i słabe, spojrzała nań pięknemi swemi czarnemi oczyma; Aleksy stanął jak winowajca przed nią, zmieszany i poruszony do głębi... rzuciła się potém do Emila i rozpłakała, widząc, że mu się nie da zrozumiéć, że nie zna jego języka.
Emil wskazał na Aleksego, ręce wyciągając ku niemu.
— A! ja-m się nic nie domyślała — zawołała Anna — mam sobie do wyrzucenia; nie odgadłam nic, nie przeczułam, żeś pan miał być dobroczyńcą naszym... żeś miał oddać nam brata... Lecz na co ta tajemnica?
— Obawiałem się dać i odebrać nadzieję, chciałem wprzódy być pewnym — rzekł Aleksy.
— I Emil potrafił zachować przed nami tajemnicę?
— Emil ma dziwny instynkt... i serce anielskie; zrozumiał mnie, był mi posłusznym.
Annie na łzy się zbierało; już jéj mało było własnego szczęścia, chciała się z niém co najprędzéj podzielić; posłała po Juliana, po Polę, chciała zwabić dom cały, nie umiała słów znaléźć dla Aleksego... Julian przybiegł przestraszony i stanął zdumiały, rzucił się na szyję Drabickiemu w milczeniu, ale wejście Poli, któréj wzrok przeszył go na wstępie, odwróciło serce jego od brata... Pola uścisnęła rękę Aleksemu.
— Dla mnie to nie było tajemnicą — zawołała uśmiechając się — wiedziałam o wszystkiém! Pan jesteś jednym z tych ludzi wybranych, którzy błogosławieństwo wprowadzają pod dach w dom, który ich okrywa.
— Potrzeba dać znać prezesowi! prezes nic nie wié... matce! najprzód matce... a! co to będzie za szczęście, ileśmy mu winni wdzięczności!...
W czasie téj sceny, Emil, który mały w niéj miał udział, oczyma latał po wszystkich, zgadywał wrażenia, spoglądał na Aleksego i czule dłoń jego do piersi przyciskał, uśmiechał się.
— Na Boga! ucz-że pan nas wszystkich, żebyśmy z nim mówić mogli! będziemy panu pomocą — mówiła Anna.
Miłość jest pełną egoizmu, trzeba jéj to wybaczyć, ziemska inną być nie może; po chwili Julian zajął się Polą, Pola przybliżyła się do Juliana i zapomnieli o bracie, o Aleksym... szepcąc niedokończoną wczoraj wieczorem rozmowę, którą chmurka i deszcz w ogrodzie przerwały... Anna modliła się w duchu, Aleksy się wymknął z duszą pełną radości i spokoju, jaki daje spełnienie wielkiego i świętego obowiązku... czuł, że miał zasługę, i że za przyjaźń Karlińskich wypłacił się oddając im zgubionego brata.
Anna, jak tylko zniknął, zbliżyła, się żywo do Juliana.
— A! prawda, sto razy miałeś słuszność wymawiając mi, że nie znam Aleksego! co za człowiek, jakie serce, ile delikatności i charakteru... jak my się mu potrafimy odwdzięczyć?...
W Julianie jakoś może mimowolnie pan się odezwał.
— Potrzeba pomyśléć i zrobić coś dla niego... ubogi..
— Bracie! — zawołała Anna — takie rzeczy się nie płacą...
Pola rzuciła nań także okiem zagniewaném prawie; Julian się zapłonił.
— Nie zrozumieliście mnie — rzekł zmieszany — nie to chciałem powiedziéć...
— Zapłacim mu przyjaźnią serdeczną, staraniem, opieką i temi względy, na jakie zasłużył.
Pola uśmiechnęła się figlarnie.
— Jacy to z was panowie — odezwała się z wymówką gorzką — zaraz chcielibyście zapłacić, żeby się z nim skwitować i nic mu nie być winnemi! Nie obawiajcie się, Aleksemu zapłaci serce własne, uczucie jego dla was, na którém doprawdy chybaście się nie poznali... Sądzicie go surowo, nielitościwie... Ja lepiéj znam go od was wszystkich, obrazilibyście śmiertelnie biednego człowieka, mówiąc mu o waszéj wdzięczności; podnieście go ku sobie, jeśli się wam zdaje niższym jeszcze nawet po tém poświęceniu; uznajcie go za brata... oto najwyższa nagroda, jaką mu dać możecie.
— Albożeśmy go kiedy inaczéj uważali? — spytała Anna.
— Pozwólcie mnie i jemu sądzić! — szepnęła spoglądając na Juliana sierota — i nie mówmy o tém...

XXXVIII.

Aleksy, właśnie unikając podziękowań i chcąc zejść z oczów, siadł na konia i do matki do Żerbów poleciał... Bywał on tam dosyć często, niekiedy jednak po parę tygodni praca i podróże nie dozwalały odwiedzić staréj Drabickiéj; lecz gdy go serce bolało, gdy tęsknota opanowywała go wśród téj drogi długiéj, smutnéj i samotnéj, instynktem ciągnął ku słomianéj swojéj strzesze i choć zawsze surową dlań i niepobłażającą była matka, czuł w niéj, u braci jakieś współczucie, którego w Karlinie nie znajdował, które tu zastępowała grzeczność zimna, troskliwa, ale nie braterska, nie macierzyńska.
Julian codzień dlań bardziéj obcym i chłodniejszym się stawał; miłość, która go opanowała, czyniła obojętnym na wszystko.
Aleksy potrzebował odetchnąć powietrzem swojéj wioski, zajrzéć do pokoiku, który dziś Jan zajmował, poskarżyć się przed matką trochę, choć przed nią krył boleść swą serdeczną i tęsknotę, a raczéj przyczyny ich tajemne.
Gdy się ukazał w dziedzińcu, stary Kurta, który przez roztargnienie zaszczekał, poszedł pierwszy przeciwko niemu, machając ogonem pomimo ociężałości, wyskakując dosyć niezręcznie, żeby mu okazać, jak rad był gościowi serdecznie, jak żałował, że go zrazu nie poznał. Wybiegł Parfen ze stajenki, Jaś znalazł się na ganku, a nareszcie i pani Drabicka z pończochą wyszła przeciwko ukochanemu, za którym tęskniła u okna dniami całemi.
Trzeba było widziéć, jakim go objęła wzrokiem, czytając z ubioru, z twarzy, z miny, z najmniejszéj drobnostki, co się tam z nim działo, co go przypędziło do domu. Nie śmiała się spodziewać, żeby powrócił na zawsze, a tak się pocichu modliła o to... Aleksy był świeżéj i wykwitniéj niż dawniéj ubrany, konia miał ładnego, siodełko angielskie, sam wyglądał na paniczyka... Jaś trochę mu zazdrościł, a trochę się podśmiewał z niego. W milczeniu uścisnęła go pani Drabicka, dała się mu przywitać z Jasiem i rękę wyciągnąć do śmiejącego Parfena, któremu oczy z radości, że panicza zobaczył, błyszczały; i posadziła go przy sobie na ławce, znowu niespokojnym obejmując wzrokiem.
— Coś ty mi nieciekawie wyglądasz — odezwała się po chwili — wyszedłeś na paniczyka... ubrany jak lalka, ale na twarzy zawsze u waści czy wczoraj czy jutro... postarzałeś na tych pańskich marcypanach... no! jakże ci tam, mów, a dużo, a długo, a obszernie... wszak to dwa, czy trzy tygodnie u nas nie byłeś?... Dobrze ci? niechże się choć pocieszę...
— Ale, dobrze, doskonale! — odparł Aleksy — jak matunia widzi, nic nie braknie...
— Nic?... — spytała kładąc mu rękę na dłoni — nic?...
Aleksy oczy spuścił.
— Zawsze — rzekł — człowiekowi czegoś braknąć musi i nie byłoby żyć po co, gdyby się najadł dosyta... A! jakże u was, gospodarstwo? Jaś? ty, matko?
— U nas! zachciałeś! gospodarstwo — kłopotarstwo! Jaś złoty chłopiec, pracuje i tego mu dosyć... tylko nam tęskno po tobie; patrzym oboje z nim na ten zamek, co nam ciebie ukradł i często nic nie mówiąc popłaczemy się! Czego bo ci się zachciało!...
— Oni tak dla mnie są dobrzy!
— Czemuż nie! dobrzy dla wszystkich! wierzę, szacuję ich, ale nie uwodź się, Aleksy, ta dobroć jest chlebem powszednim, którym obdzielają wszystkie sługi swoje, a i ty liczysz się do nich... Dadzą ci kiedyś uczuć, żeś tylko sługą w ich oczach... daj Boże, by nie rychło, by nie gorzko! Nigdy się z niemi nikt jeszcze nie zbracił... Nawet ci, co długo wzdychając dostąpili tego szczęścia, że im jaką kulawą siostrzyczkę rzucono na łup ich dumy... nawet ci, co mają prawo nazywać się ich krewnemi, są dla nich wstydem, kalectwem, a nie rodziną...
— Wiem, że mi dotąd nigdy uczuć tego nie dano...
— Widać, że masz rozum i na to się nie narażasz! Rób, co ci się zda, ale co prędzéj to lepiéj cofnij się, mój Aleksy... Pamiętasz, jak-eś mi opowiadał kiedyś o tym Niemcu, co to woził lwy i tygrysy... co to je bił i rozkazywał im, póki niespodzianie raz posłuszne zwierzę nie rozdarło nieostrożnego przyjaciela... ja zawsze odtąd w tych Karlińskich twoich obawiam się lwów i tygrysów...
Aleksy się rozśmiał.
— Kochana matko! nie znasz Juliana, a nadewszystko Anny!
Drabicka spojrzała mu w oczy, ścisnęła ramionami...
— Znam pannę Annę, święta, poczciwa, zacna, wszakże tu i w Żerbach bywa i dosyć spojrzéć na nią, żeby ją pokochać... ale... taki to pani!
— Mamo! to stare uprzedzenie!
— Nieufność szlachecka... być może, ale człowiek człowiekiem; najświętszy ma swoje słabości... Gdyby panna Anna była małego szlachetki córką, tobym przed nią klękła! a tak... to się jéj boję...
— Bo jéj nie znasz, kochana matko...
— A spojrz-no na moje siwe włosy! Nie znam! Ty ją znasz lepiéj? oj! dzieciaku! dzieciaku!
Tyle tylko sam na sam z matką pomówić mogli; w dziedzińcu ukazał się zaraz pan Mamert Butkiewicz, za nim pan Pryscyan, za tym pani Celestynowa z Madzią...
— A toż lepsi? — spytał pocichu Aleksy.
— Ot, powiem ci — żywo odparła Drabicka — już ich wolę, bo odrazu, jak ich widzisz, tak ich pisz, nie potrzebujesz sobie nad tém głowy łamać, co u nich za pazuchą...
— Sługa uniżony, pani dobrodziejki — przerwał bogaty pan Mamert — a! i pan Aleksy! gość wielki! jakżem szczęśliwie trafił.
— Moje uszanowanie! cha! cha! — zawołał nadchodzący pan Pryscyan — a! jak się tam pan ma?
Nie wiedział nieszczęśliwy elegant, że zakochana wdowa, która mu się już dosyć naprzykrzyła, w ślad szła za nim i zmieszał się trochę, gdy ją wystrojoną zobaczył w ganku z Madzią nieodstępną i parasolikiem, na którym, unikając kijka, podpierała się dla niezmiernéj tuszy.
— Jakże gorąco!... — sznurując usta, przerwała wdówka — Madziu... stój przy mnie... dzień dobry panu Pryscyanowi!
Pierzchowski ukłonił się z chłodną grzecznością pokrywającą żywe nieukontentowanie.
Potrzeba było gości wprowadzić do pokoju, bo w ganku pomieścić się nie mogli, nadto był szczupły; pani Drabicka ruszając ramionami, pociągnęła Celestynową, Mamert nie dając się uprzedzić nikomu, wszedł za kobietami, Pryscyan poprzedził Aleksego... Przybycie tych kilku osób było tylko zwiastunem odwiedzin sąsiadów wszystkich, którzy się zaraz ściągać zaczęli... i do nocy mieniając się, ubawiali gościa, nie mogącego sam na sam z matką pomówić. Nie wiem dlaczego, jednak Aleksy po towarzystwie zamkowém, znalazł prawie przyjemność w szczebiotaniu dziecinném dziedziców żerbiańskich, w ich naiwnych pytaniach i odpowiedziach, w prostocie, z jaką dawali odrazu czytać w sobie, jak w księdze otwartéj. Czuł ich śmieszności, ale przez nie widział serca, gdy w wyższém owém towarzystwie, z pod grzeczności i szczerości pozornéj nic dobyć nie było można, choć uczucie jakieś mówiło, że dna nie dostałeś jeszcze.
Późno w nocy, w towarzystwie Jasia, który go konno przeprowadzał do krzyża, Aleksy odjechał do Karlina i długo błądził po polach zadumany, pytając się siebie i świata o zagadkę życia, o cel żywota, o tysiące nierozwikłanych zadań, o fałsz i prawdę, o przyszłość społeczeństw, o ich organizacyą, o postęp ludzkości, o postęp szczęścia... o ideę, ofiary... Koń sam zaniósł go przywykły przede drzwi jego mieszkania.

XXXIX.

— No, cóż to jest, moje dzieci! — zawołał prezes do cisnących się na przywitanie jego Juliana i Anny — powiedzcie mi, po coście mnie wezwali, jakie tam niespodziane szczęście was spotkało? wygraliście milion na loteryi?
— A! więcéj! — zawołała Anna.
— Więcéj niż milion! na jakiéj loteryi? — krzyknął prezes — czy to być może?...
— Nie zrozumiałeś, kochany stryju... więcéj zyskaliśmy, niż miliony... posłuchaj tylko...
— Słucham — rzekł prezes siadając — ale głupieję, co to być może takiego?
— Aleksy! poczciwy Aleksy, powrócił nam straconego Emila!
Prezes uważnie, ale więcéj ciekawości, niż radości ukazując, słuchać począł.
— Wystaw sobie, kochany stryju, ten najzacniejszy z ludzi, nic nam nie mówiąc, pracował, silił się... póki nie dobył iskry z uśpionego dziecięcia naszego... Emil mówi! Emil czyta! Emil ożył!
— Doprawdy! — rzekł zdumiony prezes chłodno — w istocie, to poświęcenie... niewysłowione... to cud... jakże? odzyskał mowę?...
— Nie! ale rozmawia znakami i czyta... żyje...
— Tak! metodą głuchoniemych? ale żeby to tylko słabemu jego zdrowiu ten wysiłek nie szkodził — rzekł jakoś kwaskowato prezes... on taki osłabiony...
— Ma się daleko lepiéj, polepszyło mu się znacznie.
— Prawda, że to niespodziane szczęście — odezwał się przybyły — słupieję! nigdym nie sądził, żeby to było podobném... chodźmyż do niego...
— Ja mam brata! ten człowiek dał mi brata, dał syna matce... a! jak potrafimy mu się wywdzięczyć...
— O to się nie frasujcie — rzekł zimno stary elegant — najłatwiéj wypłacić się... chodźmy do niego. Sądzę, że pan Drabicki nie uczynił tego nawet bez myśli... naturalnie przyjąć téż nie możemy darmo takiego poświęcenia...
Anna schwyciła za rękę prezesa.
— Na Boga! stryju! wy go nie znacie chyba!
Prezes się uśmiechnął pańsko.
— Ale ba! największe bezinteresowności są najtrudniejsze do opłacenia, ale zawsze się to da zredukować na pieniądze...
Pogładził się po czole, spojrzał na Juliana.
— Jak sądzisz?
— Sądzę, że Aleksy uczynił to przez żywą przyjaźń dla nas! nie mamy co mówić o wypłaceniu się inaczéj jak sercem.
— Możeby to było zadrogo! — szepnął stary — ale o tém potém, chodźmy do Emila.
Turkot powozu oznajmił przybycie pani Delrio, po którą także posłano; pułkownik i ona wchodzili do salonu; zatrzymano się więc dla nich i nastąpiło przywitanie, jak zawsze zimne, grzeczne, oglądające się zarówno na to, żeby nie chybić, jak żeby uchybienie, jeśliby intencya jego się okazała, odpłacić podobną monetą.
Szczera radość błyszczała w oczach matki, która już wiedziała o wszystkiém; zarówno chciała widziéć Emila i zbawcę jego i szukała ich oczyma, ale obu ich nie było. Aleksy wyjechał do gospodarstwa umyślnie, spodziewając się przybycia tych gości i unikając podziękowań i oświadczeń; po chwilce wszyscy pośpieszyli do Emila.
Matka nie widziała go od czasu, gdy bytność jéj tak przykre jeszcze na nim zrobiła wrażenie; spodziewała się, że oprzytomniony, ze zwierzątka posłusznego jakiemuś instynktowi, stawszy się człowiekiem, Emil inaczéj powita ją... że utracone dziecię odzyska... jakoż nie omyliła się. Anna, która tu rządziła, nie chcąc wszystkich wprowadzać razem, ani zbyt silnie uderzyć słabego jeszcze brata, sama mu wprzód oznajmiła o matce, a potém weszła z nią razem.
Pani Delrio cudowną znalazła w nim zmianę; jedno jego wejrzenie opowiedziało jéj o niéj... Emil uśmiechnął się do matki pierwszy raz w życiu! a kto pojmuje, czém dla serca macierzyńskiego uśmiech i uścisk dziecięcia, ten wyobrazi sobie, jakiém szczęściem rozpromieniła się dusza pułkownikowéj, która od łez powstrzymać się nie mogła, tuląc biedne swe dziecię do piersi... Tą chwilą rozkoszy wypłaciło jéj życie dług lat wielu... byłaby padła do nóg swojemu zbawcy, gdyby był stanął przed nią. Emil patrzał na nią jakby ją widział raz pierwszy i uśmiechał się do niéj, a żywemi znakami mówił do Anny o matce, która go jeszcze zrozumiéć nie mogła.
— Powiedz, że to on zrobił wszystko... on, dał mi poznać Boga, was, matkę i mnie samego...
Za panią Delrio, trochę zazdrosny wszedł prezes, pośpieszając do Emila i badając go okiem niespokojném... Nie tyle on uczuł, co inni, to zmartwychpowstanie i nie wiem, czemu czoło się jego zasępiło... Wzruszony, po półgodzinnéj rozmowie, unikając pułkownikowéj, która się synem nasycić nie mogła, pociągnął za sobą Juliana i wyszedł z nim do ogrodu, pułkownika poleciwszy Poli, nielitościwie szczypiącéj go szyderstwy, które on płacił przesadną grzecznością.
Prezes milczał długo zamyślony, aż gdy doszli do wycieczki w ogrodzie, gdzie nikt ich słyszéć nie mógł, odwrócił się do Juliana:
— Kto go o to prosił? — zawołał ruszając ramionami — a tego waszego Drabickiego? po co mu się w to było wdawać?
— Jakto, stryju? ja cię nie rozumiem...
— Zaraz mnie pojmiesz... wszystko najśliczniéj się stało, ale niemniéj, kochany Julku... z Emila nigdy nic nie będzie, bo to istota niepełna, dziś może nieszczęśliwsza, niż była wczoraj, a ty, co byłeś przed niedawnym czasem panem całego Karlina, jesteś wydziedziczony z połowy.
Prezes mówił coraz żywiéj.
— Głuchoniemych prawo nie usuwa od niczego, jak skoro mają pojęcie świata, język, przytomność... zresztą, któżby myślał o tém? byłaby to niesprawiedliwość... Z tego co widzę, wnoszę, że Emil dojrzeje rychło i stanie się słabą ale na pozór prawnie istniejącą istotą... rozumiesz, co z tego za wynikłość? I tak nie byliście w najświetniejszych interesach, a co będzie daléj?
Ruszył ramionami.
— Niéma co mówić. Drabicki się wam dobrze przysłużył.
Julian oburzył się na tę chłodną rachubę i wzdrygnął.
— Stryju kochany — zawołał — twoja miłość dla nas zaślepia cię... opuścić Emila, było to go zabić! godziż się coś podobnego myślą nawet przypuścić?
— Ale któż go zabija!... waryacie! — krzyknął prezes — niech żyje, cieszę się, płaczę... jestem szczęśliwy, ale niemniéj tyś o połowę uboższy, mój drogi! Któż wié! Emil, gdy tak pójdzie daléj, może się zachciéć ożenić! znajdzie się niejedna, co za niego pójdzie! tysiące! Ci głuchoniemi bywają, jak słyszałem, ekstra-miłosnéj kompleksyi!
— Stryju! stryju! na Boga, nie mów tak, mnie to boli!
— Dziecko jesteś! Nie widzisz — dodał prezes — że to życie Emila jest kalectwem sroższém od zupełnéj nieprzytomności; zechce władać sobą, nie potrafi, opanują go ludzie, kto wié! nie posądzam: może Drabicki miał w tém myśl jaką! przywiązał go do siebie...
Julian jeszcze odepchnął ze zgrozą to przypuszczenie.
— A zatém cicho — rzekł prezes — wierzę w niego, szacuję, ale co się stało, to się stało... ubodzy jesteście i po wszystkiém; trzeba na to szukać rady... ale w dodatku i myśléć, jak panu Drabickiemu to dobrodziejstwo na brzęczącą monetę wymienić.
— Stryju! — zakrzyknął Julian jeszcze.
— A no! to milczę — rzekł prezes zawracając się ku zamkowi — o sempre bene! cieszmy się! radujmy, dziękujmy i śpiewajmy: Hosanna!
— Weźmiesz mnie za istotę bardzo poziomą, prozaiczną, rachującą — począł zwróciwszy się ku zamkowi — ale ja znam świat i ludzi. Nie przeczę, że Drabicki uczciwy człowiek, że jego poświęcenie było całkiem bezinteresowne, ale ani Emilowi łaski wielkiéj nie zrobił, ani wam...
Julian się zamyślił.
— Już teraz potrzeba dokończyć wychowanie Emila... wyjdzie na człowieka niby, na istotę zawojowaną i nieszczęśliwą i Karlinem podzielić się będziecie musieli!
— No! to się z ochotą podzielę...
— Trzebaż coś dać i Annie, choć Anna za mąż iść nie myśli, a jéj piękność i imię więcéj odstręczają, niż przynęcają starających się... trzeba porachować długi i wyznać w końca, że na Karlińsklch bardzo tego mało...
— Alboż małem żyć nie można? — spytał Julian.
— Doskonale — rzekł prezes — ale naprzód potrzeba się do tego wychować lub przerobić stosownie, nie miéć potrzeb i przywyknień zbytkowych, ograniczyć się chatką, krupnikiem i kapotą... i nie miéć na plecach tego ciężaru, jakiém jest do dźwigania wielkie imię podupadłe.
— Mnie się zdaje, że z godnością ubogo je nosić można?
— Z godnością! sposobem Cyncynnata! na rzepie! Wybornie! wejrz w obyczaje dzisiejsze! powiesz mi, czy to podobna... Odważysz się nic a nic nie grać komedyi? włożyć siwy surdut i nie wzdychać po zbytkowych nałogach? Wątpię... Ale masz dwoje do wyboru, albo tę rolę ciężką imienia bez mienia, albo lżejszą perspektywę ożenienia bogatego...
— Za nic! stryju!...
— Jakto? co ci jest?... — spytał prezes spoglądając mu w oczy.
— To przeciw przekonaniu mojemu, to upokarzające... to sprzedaż haniebna!
— Młode pojęcia! młode! Spodziewam się, że Karliński nie jest hołyszem ladajakim i coś téż daje w zamian téj, z którą się ożeni; powtóre, dlaczego przypuszczasz zaraz, że to związek bez przywiązania. A może ci się panna podoba?...
Julian nic nie odpowiedział i tak skończyli rozmowę, która dla obu była nieprzyjemną. Prezes jednak, choć się nie wstrzymał przed synowcem, ukrył doskonale uczucie swoje dla pulkownikowstwa i Anny, śpiewał pochwały Aleksego, cieszył się Emilem i nie pokazał po sobie, że prozaiczna rachuba dla dwojga ukochanych, niesprawiedliwym czyniła go dla trzeciéj wydziedziczonéj istoty...
Późno wieczorem powrócił Aleksy i nie przyszedł do salonu, zawsze obawiając się podziękowań i dając za pozór zajęcia nagłe; prezes nic na to nie rzekł, bo rad był odłożyć dzięki fałszywe, ale pułkownikowa szepnęła coś Julianowi, wyszła z nim potajemnie i wprost udała się do mieszkania Drabickiego; prawdziwe uczucie nie dozwalało jéj oglądać się na przyzwoitość. Zdumiał się Aleksy widząc ją wchodzącą, zmieszał, ale mu nie dala czasu opamiętać się.
— Wróciłeś mi pan dziecię — zawołała z uczuciem — mało jest za to oświadczyć wdzięczność, dałeś mi najszczęśliwszą chwilę w życiu, przyszłam panu powiedziéć i przy Julku się zobowiązać, że odtąd pana jak własne uważam dziecię i po nich pierwszém mieszczę w sercu... Nie wierzyłam w ludzi, dałeś mi pocieszającą tę wiarę; niech ci Bóg ześle szczęście i błogosławieństwo takie, jakiem mnie dziś przez twoje ręce obdarzył!
Wielkie uczucie daje czasem wymowę, daje uroczystą powagę nawet najmniéj w pospolitém życiu do tego usposobionym; piękna, uczuciowa, trochę za młoda na swój wiek, pułkownikowa, w téj chwili przybrała postawę tak godną, że Aleksy z uszanowaniem przyjął jéj oświadczenie, w którego szczerość uwierzyć musiał.
— Niech mi pani wierzy — rzekł skromnie — że najwyższą dla mnie nagrodą jest cel, który szczęśliwie otrzymałem; zrobiłem, com był powinien, jak tylko to uczynić mogłem, a jeśli państwo chcecie mi dowieść, że macie dla mnie choć trochę przyjaźni, nie mówmy o tém więcéj.
Po kilku słowach, mile przemówionych jeszcze, Julian z matką wyszli nazad do salonu, ale prezes domyślił się téj wycieczki i widząc się uprzedzonym, nie dał poznać po sobie, że to odgadł. Zamyślony chodził, podżartowywał z pułkownika, grzecznostkami obsypywał dawną bratową, a poglądał uważnie na to, co się wkoło działo.
Traf chciał, że to był dzień właśnie jakiegoś zagniewania i złego humoru na Polę; obejście się jéj z Julianem, który zniecierpliwiony, nieostrożny, coraz to do niéj przybiegał, błagając o przebaczenie, choć nie widział swéj winy... nie uszły oka prezesa.
— Coś jest — rzekł w duchu do siebie — zwąchali się... bodaj czy pułkownikowa nie miała słuszności! Ta intrygantka gotowa go uwikłać! Przybycie Emila i ożenienie Juliana z tą szurpą, strasznieby poniżyło Karlińskich... potrzeba radzić...
Wpadł na tę myśl prezes, że Aleksy coś wiedziéć powinien, że od niegoby można dojść tajemnicy i jego użyć do działania, ale zawahał się posądzając zaraz Drabickiego o wspólnictwo, posiłkowanie, intrygę...
Jest to wadą zbyt przebiegłych i świat niby znających ludzi, że zawsze chętnie posądzają drugich o nieszczerość, udawanie, o zamiary jakieś ukryte; stąd dopatrują się rzeczy niebyłych i nadto rozum nie dozwala im pójść najprostszą drogą do celu.
Prezes zacząwszy rozbierać wszystko, doszedł, że Drabicki umyślnie Emila wyrwał z tego stanu upadku, aby nim zawładnąć; że Julianowi pomagać musiał u Poli, przez same swe demokratyczne zasady i t. d. i t. d. Postanowił więc patrzéć, dochodzić, nikogo się nie radzić i postąpić, gdy będzie potrzeba, stanowczo, ale sam przez się.
— Pięknegom tu ptaszka włożył do klatki! — rzekł w duchu — Annę nawet opanował! licho go wié, gotów oszaléć i o niéj pomyśléć; takim panom to się śni tylko! Zgubieni Karlińscy, jeśli się temu nie zapobieży!
Skutkiem téj cichéj z sobą narady, usiadłszy do herbaty, prezes odezwał się wesoło:
— Bardzom rad, żem się w domu obrobił, że interesów pilnych nie mam... zabawię przynajmniéj w Karlinie i nacieszę się wami...
Pułkownikowa wzięła to za zwykłą groźbę, wypędzającą ją, ale teraz tak była szczęśliwa, że się nawet prezesa nie obawiała, a pułkownik odparł wzdychając:
— Co do mnie, jakkolwiek uczucia rodziny, do któréj poniekąd mam szczęście należéć, podzielam, tak jestem nieszczęśliwy, że wyjechać muszę...
Poniekąd! szczęściem, że to poniekąd włożył — rzekł prezes — myślałem, że już na prawdę obdarzy nas swojém pokrewieństwem...
Julian i Pola, nie wystrzegając się wcale prezesa, choć niby nie spoglądali na siebie, chodzili za sobą, choć się nie szukali, spotykali co chwila, tu i owdzie rzucali słówka, które przez głowy wszystkich ich dwoje tylko dosiądz miały; nie uważali, że stryj i matka mieli na to zwrócone oczy, że oboje odgadli... że, nim wieczór minął, prezes miał pewność ich przywiązania i wyszedł przestraszony, bo się domyślał nawet jak daleko zajść mogli, z pewnych oznak wprawnemu oku widocznych.
Co tu było począć? Najprzód trzeba się było upewnić, że tak było, potém działać; a tu w dodatku przestroga pułkownikowéj, jéj przeczucie, co się tak rychło ziściło, piekło prezesa, bo go upokarzało...
Powinien jéj był posłuchać... matka miała prawo powiedziéć mu: — Odgadłam to oddawna! nie robiłeś nic... sameś winien!

XL.

Cofnąwszy się do swego pokoju, prezes chodził długo niespokojny, potrzebował rady czyjéjś, upewnienia, aby mógł działać rychło; ważył, kogo zapytać, komu się otworzyć, i nieprędko postanowił udać się do Bornowskiego. Bornowski był starym sługą ich domu, jednym z tych dawnego etatu oficyalistów, poczciwych z kośćmi, którzy i sami nic nie mieli i panom nic nie dawali. Dla wierności swéj i przywiązania kochano go i długo wahano się odebrać mu urząd rewizora w dobrach, który łączył z ekonomią przyległego folwarku; nareszcie gdy codzień szło gorzéj, pod pozorem wieku i choroby, ofiarowano mu emeryturę. Bornowski dostał dworek, ogródek, ordynaryą, trzysta złotych, a że żony i dzieci nie miał, wybornie mu to wystarczało. Choć miał lat pięćdziesiąt kilka i wysiwiał, szparki był jeszcze, rzeźwy, i za łaskę sobie wyprosił jakieś choć pozorne zajęcie, żeby darmo chleba nie jadł. Zrobiono go więc marszałkiem dworu niby, totumfackim, pilnującym porządku między sługami, którzy się z niego śmieli; kręcił się, chodził, krzyczał, gdyż całe życie był niesłychanie czynny i zawsze go o staje słychać było, tak hałasował i odgrażał się; zmęczony i schrypły, pięć czy sześć razy miał powód słuszny napić się wódki, którą lubił, i tak pędził godziny żywota na pozór zajęty, w istocie najuroczyściéj próżnując.
Bornowski był jednym z tych ludzi, których cała powierzchowność zwodzi; słuszny, krzepki, silny, ruchawy, nieżałujący gęby, cały dzień na nogach, na koniu, w pocie i mozole, nic nie robił. Szamotał się, był przekonany, że pracuje, ale był ślepy i oszukiwać się dawał wszystkim. Oczy jego pełne sprytu, ognia, usta pełne obietnic: — U mnie to duchem! Ja to zaraz, panie! oho! oni mnie znają! — kłamały najbezczelniéj, bo Bornowski nigdy nic nie zrobił, pod największym zakładem... Gawęda, hałasowanie, opowiadania, anegdotki wszystek czas mu zajmowały; łajał strasznie, ale nie bił nigdy; przychodził potém z niczém, jakby dopełnił najściśléj rozkazów, z zimną krwią spowiadając się z nieudolności, na któréj się nie umiał poznać. Przytém serce złote, przywiązanie do szału posunięte, bezinteresowność największa... Ograniczony dosyć, ludzi z praktyki zgadywał doskonale, choć z tego nie korzystał nigdy; i tak wiedział, paplając ciągle ze wszystkiemi, co się gdzie we dworze działo, co kto zrobił i powiedział, jak nikt lepiéj. Kto się chciał czego dopytać, do niego szedł jak w dym, a że tajemnicy nie utrzymał, wyciągano z niego, co gdzie miał, zbrodni własnéj pod dobry humor byłby się wyspowiadał.
Za rządów Juliana używany był czasem Bornowski do posyłek, pilnowania roboty i t. p. Aleksy choć się rychło na nim poznał, nie usunął go zupełnie i dozwalał mu się sądzić czynnym członkiem administracyi karlińskiéj, choć to tylko mu powierzał, coby się i samo bez niego zrobić mogło, lub mogło całkiem nie robić.
Bornowski mógł miéć lat pięćdziesiąt kilka, włos na głowie i ogromne wąsy szpakowate, prosto się trzymał wyglądając na odstawnego wojskowego, oczy miał mocno wypukłe i żywe, policzki rumiane, nos duży, usta oddęte i podbródek okryty siwym zarostem; choć stary kawaler, jeszcze cholewki smalił i w garderobie zawsze miał najmniéj dwa romanse rozpoczęte: jeden w pełnym rozkwicie, drugi na zapas, w przypadku zdrady niewieściéj, żeby nie okazać się ani chwili strapionym i upokorzonym. Panny robiły z nim, co chciały, i żarty z niego stroiły nielitościwe; owe trzysta złotych szły na przysłużki i prezenta!
— Mój Bornowski — zapytał prezes zasiadłszy w krześle sam-na-sam z nim, kazawszy go zaraz zawołać — powiedz-że mi, co tu u was słychać?
— A cóż? JW. prezesie, chwalić Pana Boga, wszystko dobrze...
— Kontenci jesteście z pana Drabickiego?
— Jakże nie, JW. panie, człowiek porządny, czynny... jak w zegarku u niego wszystko... Nie było źle i za JW. dziedzica, ale jemu to ciężyło; on, proszę JW. pana nie do tego stworzony, a Drabickiemu w to graj.
— Prawda! czynny i uczciwy człowiek!
— A! uczciwy! i dobry i głowa, JW. panie, co to za głowa! A jak na ludziach umié się poznawać! ze mną, proszę JW. pana, to tak było: popatrzył tylko i już zwąchał, gdzie mnie użyć! Jak tylko potrzeba duchem, prędko i po żołniersku, pewnie zawezwie Bornowskiego. Już to ostry, nie daruje, ale sumienny człowiek...
— Lubią go ludzie?
— Oficyaliści niekoniecznie, proszę JW. pana, chłopi bardzo... rygorysta, w rachunkach go nie podejść... a pracuje jak wół.
— A pan Julian co porabia?
— Cóż? dobre panisko, trochę sobie odpoczywa...
— Słuchaj-no Bornowski — zcicha spytał prezes — czy mi się przy widuje, czy pan Julian z panną Apolonią wdał się w jakieś miłostki? Jak ci się zdaje?... Nie postrzegłeś ty nic, bo to z ciebie kuta sztuka.
Bornowski z uśmiechem siwego wąsa podkręcił.
Pochlebiało mu to poufne zapytanie, obejrzał się, podniósł rękę, machnął nią, rozśmiał się i potwierdzająco skinął głową.
— Zwyczajnie młodość... — rzekł.
— I tyś tego dopatrzył?
— Proszę JW. pana, człowiek dworski zna swój fach, ślepy być powinien; nikomubym tego nie powiedział tylko JW. panu... zwyczajna koléj... młodzi, a ciągle się na siebie patrzą, jakże miało być inaczéj? Krew nie woda, jaśnie panie!
— Widziałeś co? gadają ludzie o tém? — dorzucił prezes niespokojny.
— Ludzie gadać nie śmieją, ale jak tego nie widziéć, kiedy się wcale, proszę JW. pana, nie tają...
— Rozpowiedz-że-no, co wiész, możeby na to lekarstwa poszukać potrzeba.
— JW. pan mnie nie zdradzi?
— Głupi jesteś, mój Bornowski... kogożem ja zdradził?
— Bardzo dziękuję JW. panu — z pokłonem odpowiedział marszałek dworu — ja na to raz w raz patrzę... i najlepiéj to wiem; formalny romans, ja się na tém znam...
— I schadzki? — spytał prezes.
— Codziennie, w ogrodzie, po pokojach, na spacerach...
Machnął ręką i rozśmiał się tuląc ręką usta.
— I nic się nie kryją!
— Im się zdaje, że ich nikt nie widzi i nikt nie zgadnie; ale to w oczy skacze, proszę JW. pana.
— Jak ci się zda? bardzo są z sobą blizko?
— Tego nie wiem, ale słowa niéma, że blizko być muszą... nawet — bardzo blizko!
— A panna Anna?
— Ten anioł, proszę JW. prezesa, nic nie widzi, bo to niewinne jak dziecko.
Prezes potarł czoło...
— A Aleksy Drabicki?
— Musiał się domyślić, ale wié, jako człowiek sprytny, że palca między drzwi kłaść nie można...
— Może im i dopomaga? — rzucił prezes.
— E! nie! — odparł Bornowski — pomocy oni nie potrzebują wcale, sami sobie rady dają.. a przeszkadzać téż nie może. Na coby miał pomagać! Gdy tu przybył, już się na to zbierało... a potém poszło swoim porządkiem.
Doszedłszy, czego chciał, a nawet dowiedziawszy się szczegółów, prezes odprawił Bornowskiego, i z niepokojem w duszy spać się położył; nadto był przywiązany do tych swoich, jak je nazywał, dzieci, żeby go Juliana miłostki żywo obchodzić nie miały; próżno starał się zasnąć i z północy nie mogąc się snu doczekać, wyszedł do ogrodu, żeby się ochłodzić i namyślić, co czynić.
Apartament jego na dole wychodził szklanemi drzwiami w ulicę boczną; otworzywszy, prezes znalazł się w cienistym parku... Już z pół godziny błądził tak po szpalerach, gdy przesuwając się około altany lipowéj, szmer jakiś go zastanowił; postrzegł jakby dwie postacie siedzące pod drzewy na ławce, i wcale nie wahając się w takim razie szpiegować, zbliżył się pocichu...
Był to Julian z Polą... czego domyślić się łatwo, jak zwykle, nie pamiętni na to, co ich otaczało, nie ostrożni i tak zajęci sobą, że o oczach ludzkich ani nawet myśleli; żywa rozmowa wyrywała się z pod lip dosyć głośno i wyraźnie tak, że prezes całą ją mógł podsłuchać.
— Nie mów mi o tém — wołała Pola głosem łkania i namiętności pełnym — ja się nie łudzę nadziejami i nic nie pragnę od przyszłości; wiem dobrze, że ci twoja rodzina biednéj sieroty zaślubić nie pozwoli, ale wyznaj, żem na to dając ci się nie rachowała. Miłość moja zapłaciła się chwilą szczęścia, nic jéj więcéj nie potrzeba; przyszłość nie nasza... któż z ludzi może być jéj pewnym?... Ja nic nie chcę prócz twego serca...
Prezes głową pokiwał z niedowierzaniem...
— Moja najdroższa — odpowiedział Julian słabym głosem — tyś nie rachowała na przyszłość, ale ja dla mojego szczęścia zapewnić ją tobie muszę... Mógłżebym wyżyć bez ciebie? Bądź spokojna...
— Bylebyś mnie kochał, nie chcę więcéj.
— Ty się dręczysz przywidzeniami.
— Nie wymawiaj mi, ja sama wiem, że żółcią dolewam ten drobny kielich szczęścia, który mi Opatrzność zesłała, ale nie umiem kochać inaczéj; kocham gwałtownie, kocham i marzę, i truję się i zabijam... moją miłością. W oczach twoich zdaję się czytać to obojętność, to wzgardę, to znużenie; wybucham, dręczę nas oboje... to kara za grzech mój!
— A! ty to nazywasz grzechem?
— Nie kłam przede mną, ja znam, com zrobiła i potrafię nazwać tak, jak się to nazywa... Sierota, sługa, co szaloną potrzebą miłości wspina się tak wysoko, mąci pokój domowéj strzechy, która ją przyjęła, zdradza przyjaźń najczulszą... o! to szkaradnie... ale grzech moim jest tylko i pokuta moją będzie... Dla ciebie miłość ta przejdzie jak sen; w marzeniach późniejszego wieku przypomnisz ją sobie jak coś niepojętego i strasznego... dla mnie to karm na życie całe, a może jałmużna na drogę wieczności, na śmierć! Albo ja umrę! potrzebuję umrzéć, jeśli nas rozłączą! ciężaru tego życia dźwigaćbym nie potrafiła, oszalałabym... wydałabym ciebie i siebie... wściekle rzucałabym się na ludzi.
Pola się rozpłakała, Julian pocieszać ją zaczął.
— Dziecko — rzekł — tak-że mało rachujesz na mnie i serce moje?
— Złote serce — odparła sierota — ale jest-żeś ty panem pójść za niém? Prezes, matka, lada chwilę nas odgadną, może już wiedzą o wszystkiem, oskoczą cię, mnie wygnają... ulegniesz... Tak, to nieuchronne... ja to widzę, chciałabym tylko chwilę téj śmierci odsunąć, odwlec... odciągnąć... O! ty ulegniesz...
— Nigdy! — rzekł Julian, zbierając się na siłę...
— Cicho! nie przyrzekaj mi nic, bo niczego nie żądam. Myślisz, że przyjęłabym od ciebie w nagrodę téj narzuconéj miłości, twoję rękę, twoje imię, twoję przyszłość? Nie! ja-m tylko marzeniem dla ciebie, inna będzie rzeczywistością; cała oddałam ci się, nie żebyś mi za to zapłacił... ale żem cię kochała... miłością bez granic... Myślisz, że dozwoliłabym, aby świat czyste serce moje osądził i miłość uczynił targiem i podstępem... nie! i ja mam dumę moję! Chętnie robię ofiarę, ale nie przyjmuję poświęcenia; właśnie dlatego, żem uboga, dać pragnę, nie przyjmować.
— Polo! aniele drogi... w tém wszystkiém, pomyśl, czém mnie czynisz; ja ci mówić pozwalam! ale to mnie boli...
— O! gdybym ci mogła bólu oszczędzić! niestety! bez niego nie rozerwą się te węzły, spiłeś z ust moich pierwszą może czystszą rozkosz życia, i czary téj nie zapomnisz... Aleś ty mężczyzna!
— Tyś kobieta! mógłbym powiedziéć!
— Tak! i kobiety bywają niestałe... ale dane szczęście przywiązuje je do tych, którym były aniołami na chwilę, gdy was nuży i zniechęca miłość; kochacie, dopóki zdobywać miłość potrzeba; zdobytą rzucacie pod nogi, jak szmat zdarty białéj sukni, co wczoraj była szatą balową...
— Może są i tacy... ale ja!
— Każdy wyjątkiem, póki kocha... nazajutrz wszyscy podobni do siebie...
Prezes nie dosłyszał już reszty, i słuchać nie potrzebował; korzystał z gorącego uścisku, by się wymknąć niepostrzeżony, i powrócił do pokoju, niespokojniejszy niż kiedy.
Wszakże dziękował losowi, który go tam zawiódł, bo nic nad tę rozmowę lepiéj go ze stanem serc téj pary obeznać nie mogło; jakkolwiek niedowierzający, prezes nie omylił się na Poli, nie posądzał jéj nawet, żałował tylko...
Była chwila, że się zawahał, ale głos jéj, łzami przeplatany, wyraz o szczerości jego świadczący, złamały w nim podejrzenia... Snu już ani było pytać, siadł i zadumał się, co począć. Lada chwila pułkownikowa dopatrzyć mogła tych stosunków, jak on je łatwo wyśledził; należało uprzedzić i odmalować umyślném, co było przypadkowém; prezes cały plan osnuł sobie. Zamiast robić uwagi Julianowi, z drugiéj strony zwrócić się naprzód postanowił do Poli i niezwłocznie dla Karlińskiego myśléć o ożenieniu, by pamięć ich miłostek zatrzéć i zagładzić surowszemi obowiązkami.

XLI.

Nazajutrz sam pan prezes szukał pułkownikowéj; zrana Delrio odjechał, ona pozostała jeszcze, chcąc się Emilem nacieszyć; szczęście czyniło ją obojętną nawet na prześladowania drobne nieubłaganego nieprzyjaciela. Zeszli się przed obiadem w gabinecie; pułkownikowa weselsza niż zwykle, prezes zbladły, pomieszany, ale dość dobrze odgrywający rolę człowieka, który się czuje panem położenia swego.
— Gdyśmy się widzieli ostatnim razem — rzekł zcicha siadając przy bratowéj — pani pułkownikowa udzieliłaś mi obawy swojéj co do Poli i Juliana...
— Obawa ta nie była, zdaje mi się, urojeniem...
— Bynajmniéj, ja-m to widział jak pani, może wcześniéj jeszcze, ale nie niecierpliwiąc się, powoli szedłem z pewnym planem do celu. Dostrzegłem, że się kochają, ale jak wówczas, tak dziś mogę zaręczyć, że Pola żadnych nie miała zamiarów. Z drugiéj strony, znałem Juliana; jest to jeden z tych charakterów poczciwych a słabych, w których tylko rozdrażnieniem i sprzeciwieństwem pewną energią i opór wywołać można. Nie zdało mi się stawać na drodze i wyrabiać w nim niepotrzebne siły; wolałem puścić tę namiętność drogą jéj naturalną i dać się zniszczyć saméj w sobie.
— Może to być niezmiernie trafne — odparła pułkownikowa — ale czy nie zawiedzie rachuba?...
— Zdaje mi się, że dosyć znam serce ludzkie; Julian, gdybyśmy mu stawiali przeszkody, byłby się zbuntował i zrobił na przekór; dziś kocha się, wykocha, przekocha i porzuci.
— Jak pan prezes zimno to obrachowujesz...
— Po ludzku, pani; smutne to, ale prawdziwe... Pola nie miała zamiaru go usidlić; kochała i kocha go szczerze, jest dumna; przemówić do niéj dosyć, by mu swobodę wróciła. Znam ją, prosiłbym tylko pani, abyś spuszczając się na mnie, była łaskawą nic mi nie mieszać i nie przeszkadzać.
— A cóż ja tu znaczę! — z urazą zawołała pani Delrio.
— I owszem, pani, tylko że mi się to zdaje raczéj przyzwoitą robotą dla mężczyzny, niż dla kobiety... Trzeba i tę biedną Polę oszczędzić; damy jéj posażek, wyprawim za mąż, a Juliana ożenimy.
— A jeśli to zapóźno? jeśli Julian szczerze ją kocha?
— I Julian szczerze ją dziś kocha, to pewna, i późno jest; ale w takim razie im późniéj, tém bezpieczniéj... trzeba dać téj namiętności przejść wszystkie epoki... i saméj się w sobie wytrawić.
Pułkownikowa ruszyła ramionami z niechęcią i wstrętem.
— Niech pan prezes robi sobie, co mu się podoba — zawołała żywo — ja się pewnie nie wmieszam do niczego; dla mnie ta sama myśl, że ta święta Anna przez czas jakiś otoczona była wyziewami ich nieprzyzwoitych miłostek... jest oburzającą... radabym, żeby się to jak najprędzéj skończyło.
— I ja pewnie — rzekł prezes — o to starać się będę...
— Co za zuchwalstwo w téj dziewczynie, sierocie, co za śmiałość podniéść oczy na Julka! uwikłać go! przywiązać!...
Prezes się rozśmiał.
— Pani jesteś względem niéj niesprawiedliwą — rzekł — możnaż żyć pod jednym dachem z Julianem i namiętnie do niego się nie przywiązać? A młodość? a potrzeba serca? ja jéj nie obwiniam. Zresztą, w ciszy się to skończy; wydamy ją, oddalim, a ludzie wiedziéć nie będą.
Anna, która weszła niespodzianie, przerwała rozmowę. Prezes zaczął dopytywać o gospodarstwo pułkownika, wtrącił coś o polityce i usiłował rozweselić się, choć niepokój trapił go w sercu.
Przybycie Aleksego, dla którego, zdala go uważnie postrzegając, niezmiernie był grzeczny, nowy żywioł wlało w rozmowę; weszła Pola i tym instynktem niepojętym, który daje rozwinięte wysoko uczucie, na widok prezesa, wczoraj jeszcze prawie jéj obojętnego, wzdrygnęła się, dziś nieprzyjaciela w nim czując.
Dość było jednego spojrzenia, by odgadła, że ten grzeczny i chłodny człowiek, ciężko wpłynąć ma na jéj życie i losy; zimny dreszcz ją przebiegł, smutna starała się go unikać. Prezes nie oglądał się, a widział to wszystko; nie uszło jego baczności i to machinalne wzdrygnienie, starał się jak najsłodszym okazać dla Poli. Ona uciekła, nie umiała sobie wytłómaczyć, dlaczego ten obojętny jéj dotąd prezes takim ją dziś przejmował strachem, ale wiedziała, że ta antypatya nie była daremną. Wielkie przywiązanie przeczuwa tak w otaczających z jasnowidzeniem zadziwiającém, przyjaciół i nieprzyjaciół, tych, co mu staną na zawadzie lub zamkną oczy i pobłażą... nie rozumuje ono, ale wié odrazu, od kogo uciekać, do kogo się ma przytulić. Pola w Aleksym nie czuła nieprzyjaciela, w prezesie domyślała się kata, w pułkownikowéj nielitościwego sędziego... Julian równie był niespokojny i znużony jak ona; wszystkie przejścia i dzieje téj namiętności przygniatały go; kochał, ale się czuł w więzach i męczarni... ostatek energii wyczerpał w téj walce tajemnéj.
Tego dnia i przez kilka następnych, prezes w milczeniu bawił się chwytaniem odcieni, łapał wyrazy, podsłuchiwał i ugruntował się w przekonaniu, że mu inaczéj jak przez Połę działać nie było można. Czekał tylko wyjazdu pułkownikowéj; Juliana sam wysłał wieczorem umyślnie w sąsiedztwo, Annę odprawił do Emila, Aleksego zajął robotą i sam-na-sam został z Polą...
Biedna ofiara widząc te przygotowania, domyślała się godziny ciężkiéj, którą przebyć miała; chciała uciec, uniknąć spotkania z prezesem, zmyśliła ból głowy, położyła się, ale Karliński kazał ją tak usilnie prosić, aby mu dotrzymała towarzystwa, że z drżeniem nieszczęśliwa Pola wyszła do niego jak na stracenie...
Toż samo przeczucie, które jéj w prezesie wskazywało nieprzyjaciela, mówiło teraz, że wybiła godzina ofiary. Prezes przyjął ją uśmiechem, zaczął od żarcików, a widząc kręcące się w jéj oczach łzy, starał ośmielić i ubezpieczyć... napróżno... wyglądała tylko chwili, gdy usta otworzy, i ćmiło się jéj w głowie i dziwne mary czarne przelatywały przed zbłąkaną źrenicą.
— Pójdźmy się przejść do ogrodu! — rzekł nareszcie stary, obawiając się, by go nie podsłuchano w pokojach.
— Prawdziwie pan jesteś nielitościwy — odparła słabnąc Pola — mnie tak głowa boli... ja-m tak zmęczona...
— Przechadzka to najlepsze lekarstwo! przejdziemy się chwilę tylko i powrócim zaraz.
— Koniecznie? — spytała błagająco sierota.
— Jeśli łaska! — grzecznie zawsze rzekł prezes, i drzwi otworzył. Wyszli... i jakiś czas trwało zabójcze milczenie. Poli serce biło tak żywo, że słychać było ruch jego gwałtowny; twarz oblewała się krwią, to znowu bladła jak marmur... oddechu brakło... zimny pot występował na skronie.
— Panno Apolonio — odezwał się, biorąc ją za rękę Karliński — musimy pomówić z sobą otwarcie, szczerze i po przyjacielsku...
Pola nic nie odpowiedziała; nadto dobrze zrozumiała słowa prezesa; dłuższe udawanie jéj ciężyło; wolała śmierć niż tę męczarnię.
— Ja wiem wszystko — kończył Karliński z przyciskiem — potrzeba radzić i myśléć o tém... Sprzyjam pani i dlatego z nią pierwszą mówię o tém...
Łzy strumieniem rzuciły się z oczów sierocie.
— Pan wiesz wszystko, a ja nic taić nie chcę — odparła z dumą pewną. — Jakaż na to rada? oto wypędzić nieszczęśliwą, która niepokój, namiętność, wstyd wniosła do waszego domu, co ją przytulił i okrył swoją opieką... Jeśli jakąkolwiek ofiarą okupić potrafię grzech mój, mów pan, ja-m gotowa...
— Zawszem rachował na czystą jéj duszę, na charakter, na pojęcie zdrowe o ludziach i świecie — zimno rzekł prezes — namiętność w młodym wieku jest potrzebą, jest koniecznością, jest życiem; nie obwiniam pani, ale jéj żałuję. Pojmuję, że żyć z nim, a nie kochać go, było niepodobna, ale on daleko winniejszy od pani!
— On! — przerwała Pola — mylisz się pan; on unikał, uciekał, bronił się, ja to sama nastręczyłam mu się z szaloném przywiązaniem, ja-m winna i nikt więcéj!
— Powtarzam pani, nic winną nie jesteś... ale — dorzucił Karliński — niemniéj przeczuć powinnaś, czém to grozi. Sądzę, żeś pani nigdy nie myślała, żeby się z nią Julian mógł ożenić; trafia się to w książkach, ale na świecie... prawie nigdy; a gdy się trafi, prowadzi do ofiar ciężkich, do nieszczęść wielkich.
— Pan mnie przecie nie posądzasz o taką podłą rachubę?
— Ani na chwilę! ale bez rachuby, przywiązałaś go pani tak poświęceniem swojém, oddaniem mu się...
Pola zasłoniła oczy... ale je prędko podniosła śmiałe i błyszczące na prezesa, jakby się wstydu swego zawstydziła.
— Pani go tak przywiązałaś do siebie, że złe, które się stało przez nią, przez nią tylko może być uleczoném...
— Rozkazuj pan — odparła Pola chłodno — słucham...
— Julian — mówił prezes — kocha pierwszą miłością, szaloną; rozdrażniony, rzuci się do ostatecznych środków; rozumowaniem, przeciwieństwem, niczém go odwieść nie będzie można... To pani tylko uczynić możesz...
— Uczynię wszystko; potrzeba, bym zapłaciła chwilę szczęścia... ale panie — zawołała składając ręce — pozwól mi ją przedłużyć jeszcze... to ostatnia!
— Nie, nie, nie! — przerwał nieubłagany sędzia — im dłużéj Julian pozostanie w tych więzach, tém do nich mocniéj przyrośnie.
— Miesiąc, tydzień, dni kilka, daruj mi pan jeszcze.
— Ani dnia; i dla pani i dla niego im prędzéj tém lepiéj... potrzeba skończyć.
— Spodziewałam się tego — nabierając męstwa, odpowiedziała Pola — będę posłuszną, ale umrę.
— Żyć pani będziesz... i żyć szczęśliwą...
— Ale jakąż męczarnię wymyśliliście dla mnie?
— Kochasz go, czy nie?
— Czy ja go kocham! on wątpi! — wykrzyknęła Pola zalewając się łzami — on wątpi!
— Największe miłości, jak wszelkie ludzkie sprawy, mają początek i koniec... i ta się skończyć musi...
— Śmiercią!
— Nie, obojętnością tylko — odparł prezes. — Chcesz-li pani zatruć wspomnieniami całe życie Julianowi? uczynić go nieszczęśliwym? zostawić mu żale wiekuiste?
— Ale czegoż wymagasz pan po mnie?
— Potrzeba, żebyś Pani zerwała sama, żebyś pokochała innego, odepchnęła Juliana, bo tym tylko sposobem możesz złe zrobione naprawić.
Pola rozśmiała się męczeńskim, spazmatycznym śmiechem.
— Koniec godny początku! — zawołała — ostatnia scena krótkiego dramatu obmyślana przewybornie. Ale na Boga, wypędźcie mnie lepiéj, zabijcie, skalajcie wzgardą...
— To by się właśnie na nic nie przydało — odparł prezes, którego głębokie uczucie Poli nic a nic nie poruszało — za wypędzoną poleciałby na drugi koniec świata, za odepchniętą-by się ujął, za zabitą-by płakał, a po zdradzie zostanie mu tylko...
— Pogarda!!
— Obojętność! — poprawił grzecznie a zawsze chłodno prezes.
— Byłeś pan kiedy młodym? miałeś pan serce? — spytała go nagle Pola...
Uśmiechnął się Karliński.
— Pochlebiam sobie, że jeszcze jakąś jego resztkę w piersi noszę... i w imię jego zapewniam panią, że tę ofiarę, do któréj jesteś obowiązaną, będziemy się starali uczynić jak najlżejszą; wybierzesz pani, kogo chcesz, ożenim ją, wyposażym...
Pola odskoczyła jak piorunem rażona, wściekła z bólu.
— Pan śmiesz mi to mówić, rozdarłszy mi duszę... a! to szkarada, to zgroza! to urągowisko! to podłość!
— Cicho! na Boga, cicho! posłyszą nas!
— Niech słyszą! — krzyknęła Pola — pan nie wiesz, jakie uczucie rozbudziłeś w mojém sercu? uczucie zemsty, silne jak miłość... Ja los wasz trzymam w ręku; jeśli zechcę, ożeni się ze mną... i uczynię to, jeśli mi pan będziesz śmiał raz jeszcze rzucić myśl podobną... Za kogo pan mnie masz?
— Za najszlachetniejszą istotę — zawołał prezes, poczuwszy się na fałszywéj drodze — na klęczkach panią przepraszam...
— O! taka uraza się nie zapomina — odpowiedziała Pola — tego brakło! chcą mi zapłacić! zapłacić! a! to okropne!
— Nie miałem téj myśli.
— Miałeś pan myśl tę... nie znasz ubogich... książęta i królowie płacą swoim kochankom i za mąż je wydają; chciałeś pan postąpić ze mną ich przykładem! ale wyście nie książęta, a ja-m nie z tych kobiet, które im za kochanki służą.
— Pani się gniewasz? do naszych układów więcéj zimnéj krwi potrzeba.
— Ja jéj nie mam i miéć nie mogę.
— Bez niéj nie poradzim jednak; kochasz pani Juliana: największym dowodem miłości dla niego byłoby poświęcenie. Nie zostawić mu żalu, oszczędzić boleści...
— Tak mi mów pan, panie prezesie... to rozumiem...
— Wiedziałem, że język ten pojmiesz pani...
— Co mam zrobić? co mam zrobić?
— Potrzeba, mówiłem pani, zająć się kim innym, porzucić go, rozgniewać i koniecznie, koniecznie pójść za mąż.
— Odegrać komedyą! dramat! udawać, kłamać i saméj sobie serce rozedrzéć.
— Pani, ja-m temu nie winien.
— Tak! ja-m winna! masz pan słuszność, muszę odpokutować za winę... oszczędzić mu zgryzot i żalu, z boleścią w sercu uśmiechnąć się do nieszczęśliwéj ofiary, którą wybiorę, i zatruć drugiemu życie...
— Pani to bierzesz tak tragicznie!
— Pan tak poziomo i obojętnie! Wszystko to dla pana jest niczém; kochać i saméj stargać węzeł najświętszy, własną ręką, z dobréj woli; udawać miłość drugą, gdy się wstręt czuć będzie, oszukać wreszcie biednego, który ze mną padnie ofiarą. Ha! — dodała śmiejąc się szydersko — co mi tam drudzy! niech cierpią! alboż ja nie cierpię także? Alboż szczęściu Juliana niewarto poświęcić kilku ofiar mizernych?
— Mam więc słowo pani? — spytał prezes.
— Słuchaj pan — odpowiedziała stanowczo — zrobię, co każesz, choć umrę; czuję, że tego nie przeżyję, ale-m się sama postawiła w tém położeniu i pokutę przyjmuję, to będzie jeszcze dowodem mojéj miłości dla niego; ale jeśli słowem, skinieniem, myślą zechcecie mi płacić za ofiary, zburzę wszystko, rzucę mu się na szyję i wyrwę go wam z rąk na wieki...
— Proszę mi przebaczyć nieostrożne słowo...
— Zostaw pan mnie, co mam czynić i bądź spokojnym: nie cenię życia. Spiłam z niego, co było najlepszego, reszta nie warta ust... rozbiję czarę z ochotą... Poświęcę się z dumą, bo was przekonam, żem kochać umiała bez rachuby, i pójdę na męczeństwo bez obawy... Zostaw mnie pan ze łzami memi!
Skinęła ręką, prezes odszedł powolnie do pokoju. Spełnił, co chciał, a w duszy przykre mu jednak zostawało uczucie; ta kobieta, nad którą chciał panować, z którą sądził się pewien zwycięstwa, zgniotła go wyższością uczucia i szlachetnością serca, czuł się upokorzonym wobec niéj; dopiął, czego chciał, a bolał, cel tylko osiągnięty pocieszał.

XLII.

Trudno wypowiedziéć, co się działo w duszy biednéj dziewczyny, gdy sama została po téj rozmowie z prezesem; pobiegła na ławkę w altanie, siąść na niéj nie mogła, rzuciła się na kolana, głowę zakryła rękami i płakała, płakała gorzko i długo. Ciężka ręka boleści i rozpaczy na chwilę uciskając ją, odjęła przytomność, czucie, pamięć, wszystko... nie wiem, jak długo byłaby tak pozostała, gdyby szukający jéj Aleksy, którego Julian sam wysłał niespokojnie się czegoś domyślając, a wstrzymany będąc przez prezesa, nie nadbiegł i nie przebudził. Podniosła głowę, była prawie nie do poznania: oczy nabrzękłe, zaognione, twarz cała w płomieniach... na nogach utrzymać się jéj było trudno, słaniała się nieprzytomna i osłabła. Aleksy sądził, że nowa jaka scena z Julianem była temu przyczyną, ale unikał zwierzeń i zmieszany udał, że się domyślił tylko choroby.
— Co to pani jest? — spytał — głowa?
— Chora jestem, zgadłeś pan — odpowiedziała Pola — chora... nie wiem, co mi jest, mam jakieś dreszcze...
I rozśmiała się z za łez, podając mu rączkę białą.
— A! nie śmiej się ze mnie — zawołała — i ty, i ty... mężny rycerzu, co swe serce przykrywasz stalą, żeby bicia jego dostrzedz nie było można; i ty wkrótce może tak jak ja zachorujesz. Oboje, oboje wpadliśmy w świat nie nasz, między ludzi, co niby są nam równi, których uśmiech pociąga, słodycz ośmiela, ręka drży, dusza mówić się zdaje.. a którzy z obłoków tylko mówią do nas śmiertelnych i w uścisku rozpływają się... w kroplę błota!! Oboje pokochaliśmy złote posągi! A! potrzeba nam było pozostać w naszéj zagrodzie i tam szukać serca i ludzi!
— Ja pani nie rozumiem — rzekł Aleksy — chodźmy, odprowadzę...
— Chodźmy, ale pan mnie rozumiesz, o! nie myśl, żeby przed okiem kobiety taka tajemnica, jak twoja, ukryć się miała! Ja także wiem wszystko, ale milczéć umiem.
— Niestety! to wszystko jest... niczém.
— Niczém! bo któżby rachował nasze cierpienie! Słusznie, pocośmy się darli do nich i podnieśli tak wysoko!... Zasługujemy, by nas odepchnięto ze wzgardą; słudzy, powinniśmy byli zostać sługami, sieroty, pamiętać na sieroctwo nasze... Czyż między sobą nie natrafilibyśmy na serca i ludzi?
— Co się to stało? na Boga! — spytał zatrwożony Aleksy.
— To, co jutro będzie z tobą — odparła Pola — jeżeli nie uciekniesz, nie ujdziesz... nie zabijesz w sobie uczucia, które karmisz...
— Zdaje mi się, że moje uczucia są tak niewinne...
— Niewinne! od nas dla nich wszystko jest winą! zbytek przywiązania nawet, nawet ciche poświęcenia. Myśmy powinni być zimną lalką, na ich skinienie posłuszną; ale miéć serce, ale kochać, ale się zbliżyć! o! to grzech, to grzech niedarowany!! My i oni! bogowie ziemscy i prości śmiertelnicy!!!
Tak ciągle i żywo rozprawiającą Pole Aleksy odprowadził do jéj pokoju, dokąd Anna, dowiedziawszy się o jéj słabości, zaraz pobiedz chciała, ale ją wstrzymali prezes i matka. Julian, domyślając się czegoś, pozostał jak na żarzących węglach.
Prezes postanowił udawać, że nie wié o niczém, i nie mówić mu ani słowa.
Ledwie wstali od stołu, Julian, który przez cały czas siedział milczący, pochwycił Aleksego i odprowadził go na bok.
— Co jéj jest? — zapytał.
— Nie wiem, skarży się, że chora...
— Prezes nic z tobą nie mówił?...
— Ani słowa...
— Widzę po nim, że coś wié, czuję, że mi będzie przeszkadzał, alem gotów.
— Zbierz siły i obrachuj, mój Julianie — rzekł Aleksy — życzę ci ich, choć nie ufam w nie.
— W tych, co się wam słabemi wydają, więcéj jest niż w silnych, którzy padają jak dęby od burzy... zegnę się, ale mnie nie złamią.
Aleksy nic nie odpowiedział; prezes zażądał szachów, zawołał Juliana i wesoło się bawiąc od siebie go nie puścił na chwilę.

XLIII.

Nazajutrz dopiéro ukazała się Pola; Julian na twarzy jéj szukał rozwiązania tajemnicy, którą niespokojnie przeczuwał. Spojrzeli na nią ciekawie Julian i Aleksy, ale pomimo zmęczonych trochę oczów, bladości i wyrazu cierpienia, co wszystko z wczorajszéj choroby pochodzić mogło, niemożna było po niéj poznać wstrząśnienia, jakiego doznała. Zdawała się być panią siebie i wyznaczywszy sobie drogę, którą postępować miała, z rezygnacyą bohaterską poczynała krwawą ekspiacyą za szał, który trwał tak krótko, a taka się miał opłacić boleścią. Julian nie mógł się domyślić niczego: Pola przyzwyczaiła go była do dziwactw, do smutków bezprzyczynnych, do łez gorzkich zatruwających często krótkie szczęścia godziny, do kaprysów wyobraźni miotającéj sercem... sądził więc, że wczorajsza słabość i dzisiejsze smutku ślady spowodowało przybycie prezesa i ostrożność, na którą ją kilkodniowa zapowiedziana bytność w Karlinie skazywała. Zebrała się nawet biedna dziewczyna na żarcik jakiś i śmieszek, prędko przerwany tłumioném westchnieniem, które jeden tylko Aleksy zrozumiał.
— On nic wiedziéć nie powinien — mówiła sobie w duchu — spełnię sama tę ofiarę wielką całkowicie, tak, żeby mu żalu w sercu i zgryzot nie zostawić, żeby wina była moją, a on swobodnym i wolnym. Będę dlań jeszcze, czém byłam, dopóty tylko, dopóki los nie ześle tu kogo... na któregobym przez pozorną płochość, miłość moję przelać mogła... Zdradzę go, on mnie zapomni... Lecz żebym się go wyrzekła, trzeba ubarwić odstępstwo, pokochać kogoś, kogoś wyznaczonego od losu na ofiarę, wmieszać w tę intrygę i zabić może! Pierwszy, co mi się nawinie... znośny, będzie moim kochankiem! A! to szkaradnie! to okropnie! ale jedna wina ciągnie ich cały szereg za sobą... a to dla niego, któremubym i siebie i świat poświęciła cały!
Takie było postanowienie Poli, oblane łzami, ale niezłomne: nie zmienić nic w swoich stosunkach z Julianem, nie dać ofierze pozoru nakazanéj i wymuszonéj, potém udać płochość, obudzić zazdrość, nareszcie pogardę i największą z ofiar, oswobodzić tego, którego nad życie kochała... Było to poświęcenie nad siły słabéj kobiety, ale wielka miłość jest zawsze czémś bohaterskiém; bez téj cechy, szał to tylko poziomy. Upokorzona w oczach ludzi, sierota chciała się podnieść tą ofiarą; szczęście jéj wisiało na włosku tylko... ilekroć otwierały się drzwi, poglądała z przerażeniem czy nie ujrzy tego widma przeznaczonego, które jéj przynieść miało całun śmierci.
Kto będzie tą ofiarą? — myślała i serce jéj biło; przelotem myśl jéj zastanowiła się na Aleksym, ale ją litość i inne odepchnęło uczucie. — On kocha — rzekła w sobie — szanujmy miłość, świętą, czystą i cichą...
Julian pokilkakroć usiłował zbliżyć się do Poli, dość nawet nieostrożnie, i przyjęty zwyczajnym uśmiechem, ukradkowém ręki ściśnieniem, uspokojony, niecierpliwie tylko wyglądał wieczora upragnionego. Nie wiedział, że to być miało ostatnie przedpogrzebowe serc wylanie, wśród którego pomiędzy niemi zasiąść miała blada tajemnica; że usta, co dotąd go poiły, tajoném łkaniem i łzami skrytemi żegnać go się przygotowywały.
Prezes z taktem największym udawał, że nic a nic nie widzi; służył nawet za parawan dla drugich, pewien będąc Poli, na któréj dumę rachował. Jak błyskawica przychodziła mu niekiedy myśl, że miłość, próżność, jakaś chętka zemsty unieść ją może, ale na ten wypadek przygotowywał użycie innych środków. Pułkownikowa nie kryła się ze wstrętem gniewliwym dla sieroty, milcząc spoglądała na nią z oburzeniem widoczném, gotowa była wybuchnąć; szczęściem przytomność Anny wstrzymywała i uratowała od niezręcznego kroku.
Dzień minął dla obcych tak jak zwykle: na twarzach maski były powszednie, nic nie zdradzało tajemnego dramatu, jaki się odgrywał pod chłodną powierzchnią; nadszedł wieczór i wszyscy dość byli radzi, gdy się rozejść mogli. Julian, żeby nie być zmuszonym zostać dłużéj z prezesem, poskarżył się na niezdrowie i zapotrzebował spoczynku, odprawił ludzi... przebrał się i jak strzała pobiegł pod znajomą do ogrodu altanę. Pola się trochę spóźniła, postrzegł ją idącą powoli; szła jak skazany na stracenie, a za nią leciało straszne słowo, najstraszniejszy wyrok na ziemi: — Nazawsze... Julian w ulicy schwycił ją i przycisnął do serca.
— A! nareszcie! — zawołał — ty nie wiesz, com wycierpiał!
Pola uśmiechnęła się smutnie, wieszając się na jego ramieniu.
— Mój drogi — rzekła — nie mówmy o cierpieniu, nie trujmy ani wczorajszém, ani jutrzejszém tego, co nam Bóg dał tak maluczko...
I żal odjął jéj mowę.
— Tyś smutna? — rzekł Julian — co ci jest?
— Nic, smutek jest gościem niespodzianym, który nas i w szczęściu nawiedza; któż wié, skąd przychodzi, i jaki go anioł na skrzydłach z sobą unosi? Smutna jestem, bo im dłużéj żyję, tém mniéj wierzę w siebie, w ciebie i świat cały.
— We mnie? — z wymówką zapytał Karliński — we mnie?
— A! i w ciebie!
— Polo! nie truj-że ty mi tego krótkiego wieczora.
— Prawda, nie mówmy o niczém smutném... chwile drogie, a jutro Bóg wié tylko! straszne jutro!... — Wzdrygnęła się.
— Jak ci się zdaje? czy prezes się czego domyśla? — niespokojnie pochwycił Julian.
— Nie wiem, i nie zdaje mi się... ale pułkownikowa...
— O! ja matki pewien jestem... a prezes — dodał ciszéj — możebym i chciał, żeby się sam dorozumiał trochę...
— Tak! bo ty nie będziesz mu miał odwagi wyznać, żeś zszedł tak nisko? nieprawdaż? — z boleścią wymówiła Pola całując go w głowę. — Słaby mój anioł! słaby! a tu-by tyle siły potrzeba! nie jednego prezesa, nie jednę matkę, siostrę, ale pół świata, cały wasz świat mając do zwalczenia, jakiebyś ty temu podołał?
Julian się zawstydził, serce mu biło.
— Zawsze mi słabość wymawiasz... ale się przekonasz...
— Cicho! — odpowiedziała tuląc go do siebie sierota — cicho! nie chcę się przekonywać, sto razy mówiłam ci, że nasza miłość nie ma nic przed sobą i nie narazi na inną walkę prócz z sercem i natrętną pamięcią... po co wznawiać te pytania i zaklęcia... jesteś wolny jak ptak, a gdy ci się sprzykrzy uścisk niewolnicy, odepchniesz ją od siebie... i nie zobaczysz jéj więcéj...
Rozmawiali tak długo, a rozmowa ta, choć nieustannie zrywała się ku swobodzie i weselu, spadała co chwila w smutek i zwątpienie; ciężyło na niéj czarne jakieś przeczucie, atmosfera nadchodzących wypadków. Pola i Julian chodzili długo po pustym ogrodzie i pierwsze brzaski jutrzenki, pierwsze szczebiotanie rozbudzonych nią ptasząt, rozłączyło ich jak Julię i Romea... nienasyconych sobą, tęsknych, smutnych, bolejących... Żegnali się i przeprowadzali z ulicy na ulicę, daléj jeszcze, jeszcze daléj, tak, że Pola weszła aż na próg pokoju Juliana; tu łzy ją schwyciły i kryjąc je uciekła...

XLIV.

— Długo to potrwa? — mówiło w duchu nazajutrz biedne dziewczę — a! niech trwa choć dzień jeszcze, choć godzinę, tak ciężko będzie rozstać się ze szczęściem i począć pokutę!
Los chciał skrócić męczarnie i przyśpieszyć rozwiązanie. Tegoż dnia wypędził przeznaczoną na rzeź ofiarę do Karlina. Otwarły się drzwi niespodzianie i Pola bledniejąc postrzegła wchodzącego ze spokojem i uśmiechem pogodnym na twarzy, poetę Justyna, który pieszo, o kiju, z książką pod pachą, z wielką leśnych kwiatów wiązką, w słomianym kapeluszu, przychodził po dolę swoję... Przynosił on ukłony wszystkim od pana Atanazego, i ze zwykłą swoją obojętnością na zwyczaje i przyzwoitości, którym się nie kłaniał nigdy, w szaréj sukni, w prostéj odzieży, ale z sercem prostoty i dobroci pełném zasiadł wśród towarzystwa, ocierając pot z uznojonego czoła, i rozpatrując się w otaczających go twarzach z naiwnością dziecięcia.
Pola zadrżała, czuła, że on był tą istotą, która jéj zamknąć miała wrota szczęścia... i uczuła zarazem trochę gniewu, a potém trochę litości.
— Za cóż on cierpiéć będzie? — zawołała w duchu — za co pokój jego zamącę i życie zatruję? za co jad mój jak gadzina do serca jego przelać muszę? I to czoło spokojne zajdzie tęsknotą wiekuistą, i serce przestanie wierzyć, a usta śmiać się światu bożemu?
— Dlaczegożby nie cierpiał? — podchwyciła z ironią gorzką — a ja! a ja wściekam się, umieram, szaleję i będę go żałować! Niech cierpi! z rozkoszą napiję się jego bolów! Ułudzę go, przyciągnę, opaszę urokiem, nie potrafi mi się wyrwać... śmiał się ze mnie, będzie dla mnie płakał. Niech cierpi on i świat cały!
I gdy tak mierzyła go oczyma z kolei gniewem niezrozumianym, to politowaniem się unosząc... poeta spoczywał spokojny jak dziecię w kolebce, po kilku dniach powolnéj przechadzki, która go przywiodła do Karlina. Aleksy zadziwiał się jego obojętności, z jaką obcy strojem, mową, zajęciem, sposobem pojmowania świata, tym wśród których się znajdował, bynajmniéj nie usiłując zastosować się do nich, ani uznając niższym dlatego, że był innym, z swobodą dzikiego dziecka ludu obracał się w salonie, dla którego był anomalią krzyczącą.
Prezes, który téj oryginalnéj postaci ocenić nie umiał, a brzydził się jéj wieśniaczą powierzchownością, doznawał przykrego uczucia, jakby dotykał czegoś kolącego i szorstkiego; inne osoby niemniéj może draśnięte przez gościa, który rzadko tu się pokazywał, znosiły go lepiéj dla stryja Atanazego... On, jakby nie widział i nie domyślał się nawet, jakie zrobić może wrażenie, nie oglądał się na drugich; był sobą nie troszcząc się o to, jak się pokaże.
— A! rozkoszną miałem podróż z Szury do Karlina — począł głośno obracając się do Juliana i Aleksego — co to! wiosną, pieszo, swobodnemu człowiekowi iść tak, gdzie oczy i serce ciągną... Naprzód w téj puszczy mojéj... ile co chwila widoków różnych wstrzymywały mnie, i godzinami więziły na jedném miejscu... Lasy, kwiaty, gra słonecznych promieni, głosy wiatru i głębin boru... zapachy tajemnicze, tysiące kwiatów rozkwitłych... motylów tysiące... ptastwo... zwierzęta... obrazy i obrazy bez końca. A! wielki to malarz natura... Stałem godzinę na drodze patrząc na jednę łączkę w lesie, na któréj stare olchy rosły, żółte kwitły łotocie, pasło się bydełko i pastuszek grał na ligawce... Potém wstrzymał mnie stary żebrak, któremu towarzyszyłem do pierwszéj wsi gawędząc po bratersku... We wsi mam znajomego parobczaka, który mi śpiewa piosenki osobliwsze! zasiedziałem się u niego na przyźbie... daléj szukałem jak najkrętszéj drogi... żeby iść jak najdłużéj i naoddychać się wiosną... i nacieszyć się kwiatkami...
Prezes ledwie ze śmiechu nie parsknął, Pola rzuciła figlarnie wymówkę poecie.
— Przyznaj pan jednak, że mu wcale do nas pilno nie było, kiedyś tak szukał jak najdalszéj drogi?
— Pilno? zapewne, że nie — rzekł Justyn — miło mi widziéć państwa, ale zimą czy latem zawszem pewien, że ten salon zastanę, jak-em porzucił... nic mi tu nie uciecze; gdy wiosna i boży świat malowany tak się mieni... tak cudnie urozmaica... i tyle mi mówi rzeczy...
— Których my nie potrafimy — dodała Anna śmiejąc się.
— Zapewne że nie, boście się państwo dobrowolnie wyrzekli tego, co natchnąć was mogło, zamknięci w klatce, roztargnioném okiem patrząc na naturę, i to jeszcze przez waszego ogrodnika ufryzowaną i podstrzyżoną, żeby się wam uczciwie zaprezentować mogła... Mówicie tylko to, co z suchéj czerpiecie książki, lub jedni z drugich... nie zdaje mi się, żeby to było co nowego lub bardzo ciekawego.
Prezes się trochę obraził tonem przybysza.
— Ależ, mój panie — rzekł z dumą — jeśli chcesz być logicznym, to i w naturze, która się co rok powtarza, nic tak bardzo nowego nie znajdziesz.
— Przepraszam pana, natura co rok jest nową, ludzie, co na nią nie patrzą, co roku starsi się stają... ona umie połączyć z jednostajnością pozorną rozmaitość niezrównaną... ona się nie wyczerpuje, ludzie, niestety! z siebie tylko biorąc, wkrótce nie mają się czém pożywić...
— Nie będę się z panem spierał, to nie warto — odpowiedział Karliński — ale dziękuję za komplement...
— Ja komplementów mówić nie zwykłem — rzekł uśmiechając się Justyn — żyję z naturą, ludem, poezyą i sercem, źli to nauczyciele grzeczności...
— To zależy od ucznia — szepnął wychodząc i ruszając ramionami prezes.
Julianowi przykro się zrobiło, że takim tonem przyjęto miłego mu gościa, przyszedł do niego, siadł przy nim i uścisnął jego rękę; na twarzy poety nie widać było śladu, żeby go przycinki prezesa obeszły nawet...
Anna, która go lubiła, bo jéj przynosił z sobą woń świętego stryja (tak go nazywała), zbliżyła się także z uśmiechem.
— Nie gniewaj się pan — szepnęła — my pana rozumiemy i kochamy...
— A! nie myślcie o tém — żywo zawołał Justyn — żal mi tych, co inaczéj i gorzéj świat pojmują i życie, ale mogęż im zabronić wyboru, gdy sam swobodnym być pragnę?
Pola wciąż nań patrzała zdaleka, jakby wahała się przystąpić do niego, rozpocząć dramat i chmurą powlec pogodę jasnego czoła, którego dotąd żadna nie zmarszczyła troska; oczy jéj mierzyły przeciwnika i ważyły może trudność przedsięwzięcia...
— A jeśli on wieszczym duchem pozna kłamaną miłość i odepchnie? Zawsze Julian mną wzgardzi... tak lepiéjby było, na mnie jednéj skończyłoby się wszystko... Szydziłam z niego dawniéj trochę, teraz on szydzić będzie ze mnie... Nie! nie chcę przypuszczać, że mi uwierzy i pokocha... za jego poczciwą miłość cóżbym mu dała prócz zimnego poświęcenia?...
Gorączkowe marzenia przebiegały główkę dziewczęcia; Justyn tymczasem z błogim spokojem odpowiadał na zapytania Juliana i Aleksego.
— Jak ty możesz żyć takiém życiem? — pytał go Karliński — poeta, powinieneś szukać współczucia i słuchaczy, wieńców i sławy!
— Złym czy dobrym, ale tak dalece jestem poetą, żeby nim być, niczyjéj nie potrzebuję pomocy — odparł Justyn — świat boży, serce własne, pieśni stare, wszystko co piękne i święte... to moje źródła, u których się napawam, i tak jestem szczęśliwy, że mógłbym wyzwać los śmiało, a nie potrafiłby zakłócić pogody mojéj duszy.
Na te słowa wyrzeczone tak dziwnie w chwili, gdy właśnie szczęściu jego zagrażało największe niebezpieczeństwo, Pola wstrzęsła się i zabobonnie uznała się za narzędzie mściwego przeznaczenia.
— Zobaczymy — rzekła w duchu — zobaczymy, biedny zuchwalcze...
— Nigdym sobie nie wystawiał pełniejszego i szczęśliwszego życia nad moje — podchwycił Justyn. — Poezya, ten szósty, a raczéj jedyny zmysł, którym pojmujemy i wiążem wszystko dla ogółu rozpierzchnione i niepojęte, jest wodą żywiącą naszych bajek, karmi, poi, wskrzesza i czyni nieśmiertelnym... Nikomu nie zazdroszczę niczego i śmieję się z waszéj wielkości, bogactwa, znaczenia, które mi się wydają dziecinnemi zabawkami niedorosłego pokolenia... Was wszystko przeraża i niepokoi, ja, przechodzień, obojętnie na to patrzę... mój wielki poemat, to moje wszystko... chwila natchnienia płaci mi lata odrętwiałych marzeń, widok czegoś pięknego zachwyca mnie i czyni nieczułym na najdokuczliwsze bole... Mam więcéj jednę władzę nad was, co tysiące rzeczy więcéj macie nade mnie, ale ta jedna nagradza sowicie niedostatek wszystkiego.
— Poemat — zawołała Pola — pan piszesz poemat? już być przecie musi skończony od czasu, jak o nim słyszymy?
— Skończę go z życiem chyba — odpowiedział poeta — pojąłem go olbrzymim, potężnym; ażebym mu podołał, cały poświęcić mu się muszę... Wszędzie szukam do niego materyałów rozrzuconych... w tradycyach ludu czerpię pojęcie czasów prastarych, odgaduję świat, po którym jako po przedpotopowéj naturze zostały tylko kości i wyciski na kamieniach... po słówka zbieram tę całość, serce mi bije do każdego obrazu, do każdéj wskrzeszonéj postaci, ale koniec daleki!
— Jakto? i ludziom ciekawym nigdy pan nie dasz skosztować téj poezyi tak po macierzyńsku wykarmionéj twém życiem? — spytała Pola.
— Domyślasz się pani — rzekł poeta — że moja pieśń nie z dzisiejszych jest czasów; śpiew to epoki umarłéj... mogliżbyście mnie zrozumiéć? uwierzyliżbyście, że ten, z którego się śmiejecie, miał dar wieszczy przeszłości? Nie... żywy poeta zabiłby dziecię swoje... Gdy ja umrę, gdy imię zagaśnie, pieśń dopiéro poleci swobodna, bezimienna, wielka, jak natchnienie ducha bożego, jak rapsod Homera, i ludzie wówczas lepiéj ją pojmą, bo po-za nią nie będzie człowieka, przez którego usta się przelała... bo rozbite zostanie gliniane, proste naczynie, w którym był nektar boski...
Słowa te wyrzeczone z jakąś dumą naiwną, byłyby może w innych śmiech szyderski wzbudziły, w Poli i Aleksym wznieciły tylko poszanowanie i zdziwienie... Potrzeba było w istocie wielkiéj siły wewnętrznéj, by się poświęcić dziełu takiemu bez współczucia, bez nadziei oklasków, bez żadnéj idei nagrody duchowéj nawet, a siła ta dawała miarę człowieka. Justyn wśród nich, mimo swéj powierzchowności, wyglądał jak postać przeniesiona z innego świata i wieku; spokój wiał od niego, a uśmiech dziecięcy przelatywał po wargach namaszczonych natchnieniem... Poli żal się go zrobiło.
— Nie! on kochać nie potrafi, nie będzie; on jak Anna kocha świat cały, ludzkość, przeszłość, naturę, słońce, kwiaty; ale jednéj, ułomnéj, biednéj nie pokocha istoty! Tak, lepiéj! nie uczynię go nieszczęśliwym, bo się nie odwróci do mnie... zbyt jest wielkim i serce jego rozlało się oceanem po światach. Jestem spokojna!... Wiedział los, kogo mi zesłać, by mi zgryzoty oszczędzić!...

XLV.

Pola poświęciła się raz powziętéj myśli oswobodzenia Juliana... zrazu niby dawne przedłużając żarty z poety, zbliżała się do niego powoli, nie nagle oderwała się od Karlińskiego; ale Julian, którego zazdrość wybuchała najczęściéj bez przyczyny, wprędce postrzegł, że Pola coraz więcéj, coraz czuléj i poufaléj była z poetą... Powiedział jéj to chmurny, rozśmiała się boleśnie.
— Chciałabym, żebyś był zazdrosny — odparła — to by mi dowiodło, że mnie kochasz...
— Czyż potrzebujesz dowodów?
— Codzień nowych... gdyśmy razem, gdy cię trzymam przykutego uściskiem... tyś mój; gdy odchodzisz... czuję obcego, który się tylko zniżył na chwilę... do niewolnicy... lecz stara Sara prędzéj czy późniéj wygna biedną Agarę...
Julian się zarumienił.
— Wiész co — rzekł — weźmy się za ręce, idźmy śmiało do Prezesa, do matki, powiedzmy im wszystko... skończmy raz i wybrnijmy z tego nieznośnego położenia...
Pola uśmiechnęła się, ruszając ramionami.
— Na to nie będziesz miéć siły — odparła — zresztą ja cię kocham, ale nie pójdę za ciebie; nazajutrz po ślubie moja szczera miłość wydałaby ci się rachubą, nie potrafiłbyś się téj myśli obronić... Za pierwszą chmurką na czole, z pierwszém uczuciem znużenia, wątpliwość ucisnęłaby ci serce... Nie! Chcę, byś mi wierzył i dlatego nie będę twoją żoną; mogłabym być kochanką tylko...
Pola zapominała się tak chwilami, ale wprędce oprzytomniając wracała do zadania, zbliżała się do Justyna, udawała zajętą nim i jego poezyą, widocznie dając mu pierwszeństwo...
Justyn, który zawsze wprzódy widywał ją dowcipną, wesołą, szyderską, ale nie poetyczną, poznać jéj nie mógł i długo podejrzywał, w zapale, jaki udawała, szukając tylko formy nowéj, żartu i ironii. Dusza jego nie nawykła do sceptycyzmu i analizowania, wytrwać wszakże w tém niedowiarstwie nie mogła: poddał się urokowi dziewczęcia, które cudownie go pojmowało i pierwszy raz może spotykając sympatyę gorętszą, uśmiechnął się do niéj jak podróżny do drzewa, pod którego cieniem chwilę mu tylko odpocząć wolno. Pola była dlań jakby nową istotą... nie mógł pogodzić wczorajszéj z dzisiejszą.
— Powiedz mi pani — spytał ją otwarcie — która z was dwóch prawdziwa, czy ta, co jest, czy ta, co była?
— Obiedwie — uśmiechając się odparła Pola — pan nie znasz kobiety?... w każdéj z nas jest kilka odmiennych, które występują z kolei: najuboższa ma przynajmniéj trzy twarze na zawołanie.
— Być może... być może... ale tak rychło się odmienić?
— Jak się téż panu zdaje — dorzuciło dziewczę — gdy widzisz łzę i uśmiech, któremu z dwojga wierzysz więcéj?
— Łzie — odpowiedział poeta.
Zamilkli. Justyn się zamyślił.
Julian codzień mocniéj czuł na téj płochości Poli, która z sercem rozdartém, boleść jego podbudzać musiała wówczas, gdy ją najbardziéj ukoić pragnęła...
Nazajutrz nie mówili do siebie. Pola chodziła po ogrodzie z poetą, słuchając jego opowiadań o wielkim homerycznym poemacie słowiańskim... drażniąc go i z litością podając lekarstwo na chorobę, którą szczepiła. A! zaprawdę dziwny tam dramat odgrywał się między niemi: w jednym budziło się serce dotąd bijące tylko do mar przeszłości; w drugiéj na przemiany przechodziły najsprzeczniejsze uczucia, litości nad poetą, to znowu jakaś chętka spróbowania swéj siły, i rozpacz z utraty Juliana, i postanowienie stracenia go, i namiętne zwracania się ku niemu. Pola miała wolę, ale sił co chwila nie stawało; stale jednak powoli kierowała się do wskazanego jéj celu. Julian zrazu wziął to za dzieciństwo, potém za próbę swéj stałości, i trzeciego dnia przyprowadzony do rozpaczy wpadł późno do pokoju Poli, chcąc jéj do nóg upaść, przeprosić, przyjąć, jakieby mu podała warunki, i wrócić do spokojnych wieczorów w ogrodowéj altanie... Zastał ją na klęczkach przy łóżku, oblaną łzami, złamaną, zmienioną do niepoznania; rozsypane długie włosy spadały jéj na ramiona, z ramion na ziemię i przypominały jakby pokutującą Magdalenę... drobne rączki ściskała konwulsyjnie, a usta zacięte nie dopuszczały tylko dobyć się jękom z piersi uciśnionéj.
Julian stanął we drzwiach; zobaczywszy go Pola, musiała się zdobyć na siłę nadludzką, by mu się na szyję nie rzucić, tak był blady, zmieniony, drżący i tak widocznie zbolały; wstała narzucając na siebie chustkę, która z ramion jéj spadła, i w milczeniu wskazała mu, żeby wyszedł...
— Przyjdziesz? — zapytał niespokojny Karliński.
— Idę z tobą — odpowiedziała Pola.
Milczący wyszli oboje do ogrodu; Julian chciał ją pociągnąć ku znanéj altanie, ale sierota bała się tego miejsca gorącego wspomnieniami.
— Nie! zostańmy tu — zawołała stanowczo — kilka słów tylko mamy do siebie...
— Polo, na Boga, na wszystko zaklinam cię, wytłómacz mi, co to jest? co się stało? Ty kochasz Justyna? ty mnie odtrącasz? czy tylko nielitościwe robisz próby?
— Ja sama nie wiem, kogo kocham i co robię — powolnie wyjęknęła kobieta — szczęście nasze prysło jak rosy kropla... wsiękło w ziemię... nazawsze... nie szukajmy go, nie wróci...
— Ale ja cię kocham, na wieki! ja dla ciebie poświęcę wszystko — zawołał Julian z zapałem, usiłując się zbliżyć do niéj.
Lekko drżącą odtrąciła go ręką.
— Mówiłam ci... połączyć się nie możemy... za daleko stoim od siebie... miłość nas związała... los rozdzieli... nie dziś, jutro... rozstańmy się, póki to uczynić możemy bez wyrzutów i wzgardy...
Spokojny i łagodny dotąd Julian pierwszy raz wybuchnął:
— Któż ty jesteś? — zawołał z goryczą — zwodnica, co wysysa z kielicha kwiatu kroplę słodyczy i idzie daléj po ten sam pokarm z pieśnią i uśmiechem? Trzeba ci nowego napoju? Przyciągasz, przywiązujesz, pętasz, a gdyś jak zbójca odebrała, co kto ma najdroższego, rzucasz jak zbójca nagiego na gościńcu na łaskę i litość przechodzących? Ja-m był spokojny! kochałem cię i przezwyciężyłbym miłość, uciekłbym od niéj, pokonał siebie, gdybyś mnie nie przykuła do siebie uściskiem! Jakiém prawem zatruwszy mi życie, pić nie chcesz z tego kielicha, któryś nalała? Ty nie masz prawa do tego! tyś moja!
— Ja-m wolna — odparła Pola — przypomnij sobie, Julianie, nigdym ci nie przyrzekała ofiary mojéj dumy... nigdym nie powiedziała, chcę być twoją przed ołtarzem i ludźmi; kiedyś mi to obiecywał, śmiałam się z ciebie... bo to być nie mogło...
— To być musi...
— Nie!
— Tyś przestała mnie kochać?... — krzyknął Julian.
Pola spuściła oczy i zamilkła.
— Tak jest, ja to widzę — dodał Julian — to obłąkanie; ale to być nie może, tyś mi potrzebna; ja bez ciebie żyć nie potrafię.
Bóg wié, co się działo w zburzoném sercu dziewczyny, która uciekać chciała, czując, że się wyda, taką namiętnością i bólem pierś jéj wzbierała... nie była panią siebie, słabła... szczęściem, Julian, przywiedziony do rozpaczy, zamiast usiłować ją zmiękczyć, szydzić począł...
— Tyś nigdy kochać nie umiała... ja-m był zawsze ofiarą... potrzebnym ci był tylko, ażebyś na mnie wyuczyła się uczucia, które przeznaczałaś dla innych... Dziś po mnie przychodzi drugi, trzeci, dziesięciu... tyś upiór nie kobieta! tyś zimne stworzenie, bez serca, z płomieniem w głowie...
Nie mogąc znieść wymówek dłużéj, Pola zachwiała się, zadrżała, skupiła resztkę sił i uciekła... Julian powrócił pomieszany do pokoju, ale samotności znieść nie mogąc, pobiegł do Aleksego.
Po twarzy jego poznał biedny przyjaciel, co się działo w duszy słabego Juliana, który przebywał kryzys, jak wszyscy bezsilni, miotając się i zużywając energii resztę na krótko-trwałą rozpacz.
— Co ci jest? — zapytał niespokojnie.
— Umieram! — rzekł Karliński. — Pola! Pola mnie zabiła... ja jéj gotów byłem poświęcić wszystko... ona mnie nie kocha... ona mnie odpycha... ja jéj nie rozumiem... radź i ratuj...
— Kochany Julianie — rzekł z boleścią patrząc na niego Aleksy — dawno już narzucałem się z moją radą, nie chciałeś jéj; późniéj powiedziałeś mi sam, że cofnąć ci się już nie pora... widziałem niebezpieczeństwo położenia twego, ale mógłżem co na nie poradzić?... Wpadłeś w otchłań, w powikłania bez końca; nie umiem przewidziéć nawet, jak z tego wybrniesz cało... pozwól, bym już i nadal nie miał w tém udziału!...
— Jakto? opuszczasz przyjaciela w niebezpieczeństwie? Aleksy! ja cię nie poznaję!
— Słuchaj — odparł Drabicki — ja w jeden sposób tylko rozumiem miłość: albo świętą, cichą i zrezygnowaną bez nadziei, lub śmiało idącą do celu, to jest przed ołtarz. Mówiłeś mi, że się chcesz z nią żenić... żeń się, nic nad to nie pozostaje...
— Ona mnie odpycha...
— Na to nie widzę ratunku.
— Ja pojąć tego nie mogę... trzeba, żebyś ją wybadał... coś jest w tém, przeczuwam jakąś zdradę... intrygę! szalbierstwo!
Aleksy umilkł.
— Najgorzéjbyś wyszedł używając mnie za pośrednika — dodał po chwili — ty tylko sam prawdę z niéj wybadać możesz; w innym razie wszelką pomoc i ofiarę z mojéj strony masz gotową... Nie będę ci taił, że chcąc się żenić z Polą, nietylko w matce i prezesie znajdziesz przeciwników, ale w panu Atanazym, w pannie Annie, w całéj rodzinie, która rychléj tę nieszczęśliwą Połę zaśle gdzie, poświęci... niżeli kiedykolwiek na to pozwoli... Zbierz swoje siły i gotuj się do walki, do odosobnienia, na życie pracy i ubóstwa...
— Dla nas dwojga będziemy mieli aż nadto... Karlin...
— W takim razie — odparł Aleksy — rachuj nie na Karlin cały, jak-eś przywykł, ale na część, jaka ci z niego wypadnie po Emilu i po Annie, równy z tobą udział mającéj... Na téj części trzeciéj zostaną ci jeszcze długi...
Julian spojrzał wzrokiem omdlonym.
— Ubóstwa się nie boję...
— Ale trzeba, żebyś dobrze wiedział, co cię czeka... Dotąd pieszczone wszystkich dziecię, zostaniesz odepchnięty przez wszystkich...
— Przez Annę! to być nie może...
— Serca panny Anny jestem pewien, bo to serce anielskie, ale że twojéj miłości nie pojmie, to ci zgóry przepowiadam... ona sama nie kochała nigdy...
— Niech się stanie, co chce... pomóż mi! Ja sam wybadam Połę... przybycie tego szaleńca Justyna nie wiem czemu głowę jéj zawróciło; odurzył ją tą swoją poezyą... może chce obudzić tylko zazdrość we mnie? nie wiem! Ale potrzeba to skończyć... gotów jestem na wszystko, umówimy księdza, wezmę ślub potajemnie, i oświadczę to potém matce i stryjom, muszą zezwolić!
— Powiadasz mi, że Pola nie chce?
— Nie przypuszczam jeszcze, żeby była szczerą, musi się zgodzić; ona mnie kochała, ona mnie kocha, a ja za nią szaleje... ja bez niéj umrę!...
I biedny Julian rozpłakał się... padając na krzesło.
Pola w swoim pokoju, leżąc twarzą na pościeli płakała także łzami gorzkiemi, i przebywszy jeden z tych dni ciężkich, musiała się gotować na następny, podwojonych doznając męczarni; odgrywała jednak swoję rolę z gorączkowym jakimś zapałem, a prezes patrzący z boku, uczuł się przejęty tém poświęceniem, choć rzadko mu się trafiało boleścią z kim podzielić.
Justyn, który w życiu marzył o wielu, a żadnéj nie miał kochanki, którego miłość błąkała się po twarzach wieśniaczych, zbierając rysy ideału, żyjący dotąd z poezyą, z sercem własném i naturą, zrazu nie dowierzając, bojaźliwie poglądał na Polę, obawiał się szyderstwa, podejrzewał ją; ale gdy w jéj oczach błysk dzikiego jakiegoś schwytał ognia, gdy wreszcie omylić się nie mógł na słowach, któremi go karmiła, uczuł, jakby mu nowa przybyła władza i ze świata ostatnia spadała zasłona...
Pola z przerażeniem i politowaniem poznała miłość rodzącą się w jego sercu i zastygła ze strachu... dotąd łudziła się nadzieją, że sama padnie ofiarą. Justyn zrazu się śpieszył z powrotem i tęsknił za samotnością i ciszą; potém został w Karlinie chętnie i począł szukać Poli, patrzéć na nią, uśmiechać się do niéj. Miłość jego była naiwna i prosta, jak on sam; ani się z nią taił, ani ją powiększał, okazywał ją całą nie wstydząc się, tak, że postęp tego uczucia można było czytać z jego ust i oczów.
Julian, skrępowany przytomnością prezesa, patrzał na to, wyrzutami karmiąc nieszczęśliwą Połę, z zawiścią poglądając na poetę... Ilekroć chciał się zbliżyć do dziewczęcia, dawna kochanka unikała od niego, siadała przy Justynie i poczynała dziwną rozmowę o poezyi i przeszłości, unosząc się nad ulubieńcem, który w ogniu jéj oczów obłąkanych, czerpał w istocie siłę nieznaną samemu sobie, i podnosił się nad spokojną sferę, w któréj żył dotąd, do wyższéj i jaśniejszéj. Opowiadał jéj, czytał, spowiadał się ze swych marzeń i dzielił najtajniejszemi myślami. Pola była jak na żarzących węglach: nigdy może tyle łez i uśmiechów nie zmieszały się na jéj ustach i oczach co dzisiaj. Miłość w sercu dziwiczém poety była, jak iskra na stosie suchym, zwiastunką pożaru, jeden powiew go rozżarzył. Justyn nie poznawał siebie, żył w gorączce.
Kilka tych dni nie dających się opisać szczegółowo, których Aleksy był świadkiem zdaleka, zwróciły wreszcie i obojętne oko Anny, która nie należała do dramatu i udziału w nim miéć nie mogła; stan niezwyczajny Juliana, rozdrażnienie Poli, egzaltacya Justyna, ciągła baczność, jaką na nich troje zwracał prezes, i ją niepokoić zaczęły.
— Co się dzieje? — spytała się sama siebie — biedny Julian cierpi? co mu jest?
Zdało się jéj rzeczą najprostszą spytać Aleksego, ale Drabicki nie umiał, nie mógł jéj odpowiedziéć.
— Zdaje mi się — rzekł — że Julianowi to jednostajne życie karlińskie nie służy: potrzebuje rozrywki, przejażdżki, odmiany. Justyn, jako poeta, pokochał może pannę Apolonię... a ona...
— Uważałeś pan, jak ona jest inną od niejakiego czasu? — spytała Anna.
— Istotnie... może to skłonność wzajemna!
— A! jakżeby to ślicznie było! — rozśmiała się Anna radośnie! — Z Polą byłby szczęśliwy, onaby go pojęła, ona tak jest poetyczną! Wiem, że stryj Atanazy temu ulubionemu wychowańcowi swojemu przeznacza ładną wieś niedaleko Szury, mybyśmy coś mogli zrobić dla Poli...
— Ale to wszystko domysły tylko — rzekł Aleksy wzdychając — zobaczymy jeszcze...
— Ja jestem pewna, żeśmy odgadli... tak się cieszę losem Poli; biedna sierota, jéj tak było trudno znaléźć partyę, kogoś, coby ją zrozumiał... tylu młodych zraziłoby się jéj pochodzeniem!
Aleksy się uśmiechnął.
— O! pan jesteś demokrata — przerwała Anna, złapawszy ten uśmiech — i masz pan słuszność może; ale stare przesądy są jak stare choroby, niepodobne do wyleczenia: można je złagodzić, niepodobna się ich pozbyć...
Anna wesoła odeszła od Aleksego... w głowie już może rojąc o wyprawie dla przyjaciółki i jéj przyszłém gospodarstwie.
Trzej młodzi ludzie zeszli się u Juliana: Justyn siedział zadumany, Aleksy był smutny, Karliński niespokojny i zgryziony; kilka razy zmierzył okiem współzawodnika i ruszywszy ramionami, zawołał:
— Co tam marzysz, Justynie, nowy poemat czy nowe życie?
— Oboje — rzekł Poddubiniec.
— Przyznaj, że się kochasz...
— Niespodziewam się, żeby kogo lub mnie miłość moja zawstydzić mogła; przyznaję się chętnie... kocham.
— Polę? — zapytał Julian stojąc naprzeciw niego i rwąc chustkę, którą trzymał w rękach.
— Zgadłeś — rzekł poeta — szalenie.
— Skądże ci to przyszło?
— Powiedz mi, skąd to zwykle przychodzi? jednę miłość Pan Bóg zsyła, drugą szatan gotuje w kociołku; ja nie wiem, jaką mi w serce wlano...
— Ale kochasz!
— Jak szalony i pierwszy raz w życiu...
— A ona?
Justyn podniósł oczy na niego...
— Ty mi powiedz — rzekł — bo ja nie wiem; obcych oczy lepiéj widzą niż własne...
Julian się rozśmiał gorzko.
— Ona! jak wszystkie kobiety, póty cię kochać będzie, póki u nóg nie położy; gdy zwiąże, gdy siłę odbierze, gdy ci, jak Samsonowi, włos ostrzyże i odda w ręce siepaczy, obróci się do drugiego... Justynie, gra to niebezpieczna! strzeż się, serce się łatwo daje, ale nie odbiera całe, zawsze w niém potém czegoś zabraknie! Jak dzieci zabawki, te panie połamane oddają serca, które im powierzono...
— Wieleś razy kochał, był kochany i zdradzony? — zapytał Poddubieniec.
— Raz dosyć, by pamiętać nazawsze...
— Ale nie żeby sądzić o wszystkich...
— Ty się nie lękasz?
— Ja? nie! — zawołał poeta — dla mnie poezyą jak miłość są skarbami, których zbyt drogo opłacić nie można. One się same sobą opłacają... Jako poeta, nie potrzebuję sławy, mam uczucie piękna i pociechę tworzenia, to oboje mi wystarcza; jako kochanek mam miłość moję, co mnie podnosi, uzacnia i upaja... Prześladowany i wyśmiany, pieśnią moją się karmię i zmysłem, jaki mi Bóg dał do pojmowania swego świata... zapomniany, z ziemskiéj istoty, co mnie porzuciła, wyciosam ideał, postawię go w duszy i przez życie całe będę mu się modlił... wspomnienie da tchnienie i życie téj Galatei...
— Jesteś uparty jak poeta! — rzekł Karliński — niéma na ciebie sposobu... ale skąd-że ci się przyszło zakochać w ptaszku, którego szczebiotanie tak ci się dawniéj przykrzyło?...
— Nie zdarzyło ci się kiedy — odparł spokojnie Justyn — sto razy przechodzić po parku zamkowym i minąć sto razy widok, który w danéj godzinie dopiéro zastanowi cię, uderzy i wyda się nieporównanego wdzięku? Tak bywa i z ludźmi... zasłona spada, co kryje blask ich twarzy; jedno słowo objawia ci brata, siostrę i z obcych stajemy się na wieki nierozłączonemi...
Julian zaśpiewał coś niewyraźnie i wybiegł do ogrodu; zdaleka postrzegł przechodzącą Polę, rzucił Aleksego z poetą, a sam poleciał za nią. Pola idąca powoli ani się postrzegła, jak ją dogonił Karliński, którego twarz i oczy ogniem pałały; krzyknęła ujrzawszy go... drżał cały.
— Na miłość Boga! — zawołał — wybaw mnie z szału, który mną owładnął! co się ze mną, co się z nami dzieje? Polo! miéj litość, nie uwodź mnie i zabij odrazu... Czy mi się śniło, żem był przez ciebie ukochanym i wybranym? czy mi się śni, żeś dziś wybrała i ukochała innego?
— Panie Julianie — odpowiedziała sierota — dawniéj nie rozumiałeś mnie często, ja ciebie dziś nie rozumiem... Możesz-że mi zabronić iść, gdzie zechcę?...
— Tyś była moją!
— Alem nie przyrzekła być nią nazawsze... wiedziałam, że rozstać się musimy...
Mówiąc to, łzę miała w oku.
— Tak! i zaczynając kochać, przewidywałaś już, że przestaniesz — gorzko odezwał się Julian — a! wyście wszystkie Lokusty! wyście wszystkie...
Tu powstrzymał wyraz na ustach, ujrzawszy jak Pola, któréj wargi się ścięły, płakała, niema i zrezygnowana na wszystko, nawet na obelgi; łzy wróciły mu nadzieję, pochwycił ją za rękę i uczuł, jak zadrżała wyrywając się z jego dłoni.
— Polo! najdroższa moja! aniele! żebrzę, proszę, modlę się, wytłómacz mi to... próbujesz mnie, czy nie kochasz...
— Nie kocham — odparła zdobywając się na siłę nieszczęśliwa — nie kocham... oboje omyliliśmy się, Julianie... ja długo wytrwać nie umiem... i ty prędko zapomnisz... została nam przeszłość... zabądżmy, czém byliśmy dla siebie... a! proszę cię tylko o jedno, nie gardź mną i nie przeklinaj! miéj trochę litości! trochę litości! Julianie! a Bóg ją miéć będzie nad tobą!
Mówiąc te słowa, których Karliński nie rozumiał i pojąć nie potrafił znaczenia, wyrwała mu rękę i uciekła. Julian pozostał jak wryty.
Całéj téj sceny cichym świadkiem był prezes, który na nią patrzał zdaleka, i gdy Pola oddaliła się, widząc, jak synowiec padł na pobliską ławkę bezsilny, zbliżył się powolnie do niego.
— Co to ci? czyś nie chory? — spytał siadając przy nim.
— Nie...
— Nudzisz się, choroba niecierpliwéj młodości — odparł stary — nic innego, potrzeba ci koniecznie przejechać się, odświeżyć...
Julian potrząsł głową.
— Miałem właśnie — rzekł — doskonały projekt przejażdżki dla ciebie i chciałem ci towarzyszyć, pojedziemy razem...
— Dokąd?
— Zobaczysz... Z dwóch powodów potrzeba ci koniecznie myśléć o ożenieniu; naprzód charakter twój tego wymaga, powtóre interesa...
— Ale ja nie pojmuję ożenienia bez przywiązania — rzekł oburzony Julian — powiedziéć sobie: ożenię się, to coś barbarzyńskiego...
— Ożenię się, gdy mi się podoba — poprawił się stryj — to zawsze warunek sine qua non; ależ żeby się co podobało, potrzeba szukać; a że wiemy, iż inaczéj jak bogato niepodobna ci się ożenić, pojedziemy szukać ci stosownéj partyi.
— Bogato! ubogo! ale ja nie chcę — rzekł zniecierpliwiony Julian — robić z tego spekulacyi.
— I ja téż — zimno odparł prezes. — Zresztą jeśli ci się podoba być ubogim i zaślubić ubogą, zrobisz, co zechcesz; radbym tylko, żebyś w takim razie dobrze wiedział, co cię czeka...
— Cóż? praca?
— Oprócz tego oszczędność wielka i naturalnie zmiana życia zupełna... Wygód, do których przywykłeś, życia, jakie wiedziesz od dzieciństwa, wyrzec ci się potrzeba i zastosować do nowego stanu... Rachowałem właśnie, kochany Julianie, że w takiéj hipotezie, pozostałoby ci, oddzielając się od Emila i Anny, mniéj więcéj dusz czterysta, z długiem bankowym i jakiemi kilkudziesiąt tysiącami innych dłużków... Zrobić ci to może netto dochodu, przy najszczęśliwszych okolicznościach i pracowitém gospodarstwie, około trzydziestu tysięcy złotych, procenta poźrą połowę. Zostanie ci się na życie do trzynastu tysięcy... Juściż z tém wyżyć można, ale mi się zdaje, żeś ty dotąd po tysiąc rubli lub mało co mniéj na cygara wypalał?... Konie lubisz... krawiec cię kosztuje do pięciu tysięcy rocznie... uważasz więc, że się bardzo ograniczyć wypadnie?
Julian słuchał roztargniony, zrozumiał jednak, bo spojrzał na stryja z przestrachem i słowa zamarły mu na ustach. Prezes mówił daléj:
— Ubóstwo bardzo ładnie wygląda w książce, tak jak odarte chałupy na obrazach flamandzkich, ale w nichby nie mieszkał ten, kto je malował; trzeba być dobrze zahartowanym, żeby nie spowszedniéć pod żelazną ręką nędzy, nie skwaśniéć i nie stać się istotą pospolitą, zgryźliwą, prozaiczną... ale są ludzie, co z wielką siłą i takiéj zmianie losu podołać umieją. Dla tych, co wyrośli w ubóstwie, stan to jak inny, ze wszystkiém się człowiek zrasta; dla nas próba ciężka.
— Bośmy zepsuci, kochany stryju...
— Zepsuci, niezawodnie — rzekł prezes — ale dyable trudno się poreperować; ja przynajmniéj co do mnie, już się naprawiać nie myślę... ty jak chcesz... Nadewszystko chciałbym cię widziéć swobodnym i szczęśliwym. Widzisz, że nie jestem ani napastliwy, ani despotyczny; proszę cię tylko, żebyś pomyślał, co masz robić, i dozwolił mi z sobą próbować szczęścia... Wątpię, żebyś już był zakochany... a zatém, jako młody, mając potrzebę kochania i usposobienie ku temu, kto wié, czy się nie zajmiesz którą z tych, jakiebym ci życzył. Zróbmy małą przejażdżkę po okolicy... hę?
— Bardzo chętnie — odpowiedział Julian — ale...
— Na co ale... ja ci nie ujmuję swobody, zrobisz, co zechcesz; odwiedziny do niczego nie obowiązują...
Nazajutrz prezes i Julian siedzieli w powozie, a Karliński nie wiedział jeszcze, dokąd jechać mieli; wszystko mu było jedno; obojętny dawał się wieźć nie pytając nawet, i o pół mili dopiéro prezes skierować kazał do miasteczka Sytkowa.
— A! do Gerajewiczów! — zawołał Julian wychodząc z zadumania.
— Zgadłeś mnie — odparł stary z uśmiechem — do hrabiego Jerzego Kara-Chan Gerajewicza... śmieszna figura! zgadzam się, dom śmieszny, pretensye ogromne, ale niéma dowodów, żeby jego gienealogia od chanów krymskich była zupełnie fałszywą; tytulik ma austryacki, wychowanie jak wszyscy, próżności trochę więcéj... a co najważniejsza, córkę jedynaczkę i kilka czystych milionów, które jeszcze oszczędnością pomnoży...
— Ludzie nudni!
— Śmieszni tylko, to trochę lepiéj — przerwał prezes — nasłuchamy się muzyki dosyta, napatrzym osobliwości, najemy przysmaków, zobaczysz pannę i powrócim z zapasem śmiechu na kilka tygodni... Co się tyczy fortuny — dodał prezes — majątek ogromny, kapitały na bankach, remanenta, długu ani grosza, a Sytków o parę mil od Karlina i folwarki z sobą graniczą... Przyznam ci się, że Pan Bóg, jakby umyślnie stworzył pannę Zenobię Gerajewiczównę dla któregoś Karlińskiego!
Julian się wzdrygnął.
— Pamiętaj, że cię nigdy do niczego ani namawiać, ani zmuszać nie będę, zrobisz, co zechcesz... westchnę nad tobą, ale ci wolę własną, najdroższą człowiekowi zostawię... Bądź tylko w dobrym humorze w Sytkowie... nie chcę, by mnie posądzano o ciągnienie cię mimowoli... trochę wesołości nie powinno cię kosztować...

XLVI.

Dom państwa Jerzych Kara-Chan Gerajewiczów w Sytkowie, był jednym z najoryginalniejszych w okolicy; nim jednak wprowadzając was do niego, kochani czytelnicy, damy wam poznać zacną parę gospodarującą w tym pałacyku i ukochaną jedynaczkę, a przyszłą Sytkowa z przyległościami dziedziczkę, pozwólcie tylko, byśmy wprzód nazwisko i pochodzenie tych państwa wam wytłómaczyli. Możecie się poniekąd domyślić, że Gerajewicze nie byli prastarą szlachtą i krwią pańską naszego kraju. Arystokracya wszędzie łatwo się przesadza i przyjmuje: mamy Poniatowskich we Włoszech przedziwnie aklimatyzowanych, Walewskich we Francyi, a u nas i Niemców i Włochów i Francuzów i Holendrów już przyswojonych doskonale i za rodzimą uchodzących arystokracyę; czemużbyśmy się dziwili Gerajewiczom? Tak dalece jest to we zwyczaju pańskim wywodzić się zawsze nie z domu, ale z za morza, że niewiele rodzin, noszących nawet nazwiska krajowe, godzą się na rodowód najprostszy i najpospolitszy; nie jeden wolałby uznać za protoplastę tragarza neapolitańskiego lub burgmejstra niemieckiego, niż ubogiego szlachcica lub kozaka; każdy się wyprasza od początku z własnéj ziemi i idzie szukać w Rzymie, Skandynawii, Grecyi, Konstantynopolu, w Dalmacyi, Istryi i t. p. zgubionego pra-pradziada. W księgach heroldyjnych pełno jest tych pańskich fantazyj, w których mitologia, bajeczne plemiona i królowie, książęta niebywali i potentaci na zakaz potworzeni, leżą u stóp drzew gienealogicznych, a z ich lędźwi wyrastających... Pan Jerzy Gerajewicz, którego ojciec, nie wiem w jaki sposób, zrobił ogromną fortunę, znalazł już rodowód jego staraniem wykonany, przydomek Kara-Chana, i nad herbem wyobrażającym trupią głowę i księżyc, paludament książęcy z mitrą, jako zabytek pochodzenia od Gerajów...
Dowodzili oni, że jeden z Gerajewiczów, Burnas-Geraj, w czasie napadu na Litwę za Aleksandra, miał z sobą młode pacholę syna, którego szlachcic litewski, niejaki Jatowt, odciąwszy z garścią od ojca, zabrał w niewolę i uprowadził. Upominali się o niego późniéj Tatarzy, ofiarując stu jeńców litewskich zamianą, ale jakoś do zgody o to nie przyszło... Młody Kara-Chan Geraj uwięziony w Kownie siedział bardzo długo, a Tatarzy litewscy, zasłyszawszy o nim, litując się jego losu, wreszcie u króla sobie uwolnienie jego uprosili... Byłby może powrócił do Krymu, gdyby nie córka niejakiego Azulewicza, Tatarzyna z Waki, w któréj się pokochawszy ożenił i na dobre osiadł już w Litwie. Król Zygmunt nadał mu późniéj znaczne ziemie na Białéj Rusi, z których służbę pełnił, krom swych jedynowierców przeciwko wszystkim innym nieprzyjaciołom kraju; syn jego miał przyjąć chrzest i zespolić się ze szlachtą ożenieniem, które go w łaskach u dworu postawiło. Gerajewicze w ten sposób stali się Litwinami, i co późniéj z niemi się działo, jak się przesiedlili na Wołyń, o tém nie opowiadał nikt z ich rodziny; znajdujemy już ich bogatemi, z mitrą w herbie, panami kilku tysięcy dusz, i mniéj więcéj przypuszczonemi do pierwszych w kraju towarzystw.
Pan hrabia Jerzy Kara-Chan Gerajewicz żonaty był ni mniéj ni więcéj z hrabianką Villers, ale z tych to hrabiów pochodzącą, których nam namnożyły ostatnie lata panowania Stanisława Augusta. Francuzi i Włosi i Niemcy, co wówczas z płochości naszéj korzystając, robili ogromne fortuny kupcząc, bankierując, frymarcząc, pobrali potém przywileje i indygienaty potwierdzające mniemane swe dawne tytuły zamorskie, i tak niejeden, co szuwaks za Sasów po ulicy przedawał, już na sejm grodzieński jechał panem hrabią, ściągać od swych wierzycieli resztki należności... Były to dziwne nasiona nowéj arystokracyi, z jednéj strony odświeżającéj się ze sklepów korzennych, z drugiéj na Rusi wyrastającéj z ekonomów i rządców dóbr zrujnowanych rodzin, którzy rozchwytywali nierządem zmarnotrawione puścizny sławnych niegdyś hetmanów... Masy tych przybyszów, dorobiwszy się grosza nagle, a w dorobku jego otarłszy się o panów, nie przeszły do szlachty, któraby koso na nich patrzała, ale wprost ubrane w tytuły zaciągnęły się w szeregi arystokracyi. Zrazu śmiano się z nich i szydzono, ale czego pieniądze nie dokażą? przyjęto ich w drugiém pokoleniu dosyć wesołą twarzą... w trzeciém już ani znaku!
Dom państwa Gerajewiczów, jak pochodzenie ich, był wcale oryginalny; po staremu mówiąc, zakrawał na świątynię muzom i Apollinowi poświęconą; sam hrabia Jerzy, człowiek bardzo ograniczonego umysłu, a próżności pełen, zapalonym był miłośnikiem muzyki, grał na skrzypcach z pasyą, i trzymał kwartet; oprócz tego szczycił się biblioteką, gabinetem fizycznym i mnóstwem w domu osobliwości, które goście jak za pańszczyznę oglądać i chwalić musieli. Nikogo nie minęła rewizya wszystkich bogactw sytkowskich, obok których zwykł był gospodarz rozpowiadać cenę, za jaką je ponabywał. Nie umiem wytłómaczyć, jak to szlachetne zamiłowanie kunsztu i nauki jednoczyło się z najwyższą oszczędnością, która panowała w tym domu, ale jedno nie przeszkadzało drugiemu. Pani hrabina, która grała na szklanéj harmonice sprowadzonéj z Wiednia i zapłaconéj sto dukatów, jak powiadał sam hrabia, we wszystkiém sympatyzowała z mężem i dopomagała mu serdecznie; oboje razem zawsze pokazywali gościom cuda natury i sztuki znajdujące się w Sytkowie, gdzie wszystko było cudem. A najpierwszym z cudów ukochana córka gospodarzy, dziecię rozpieszczone po królewsku, którego każde tchnienie napełniało rodziców uwielbieniem i zachwytem... Panna Zenobia, pospolicie zwana Zeni, była piętnastoletnią dzieweczką, delikatną, chorowitą, blond włosów, jasnych oczów, nie brzydką i nie ładną, dość zręczną i szykowną jednak, a tyle przynajmniéj o sobie rozumiejącą, ile rodzice o niéj trzymali. Wiedziała, że będzie miała posag ogromny, czuła, że o jéj rękę dobijać się muszą; nabito jéj głowę pięknością, a talent na fortepianie miano za tak nadzwyczajny, iż słów na określenie go brakło. Cały dom żył piękną Zeni, która była jego królową i władczynią; klękał przednią ojciec, padała matka, najmniejszym dogadzała fantazyom; a zachceń i kaprysików nie brakło.
Nie bardzo się bawiono w Sytkowie, gdyż rzadko tam gość zawitał; lękał się każdy popisów, do których powodem były odwiedziny, wylewu muzyki, harmonik pani hrabiny, skrzypców hrabiego skromnie porównywającego się z Lipińskim, fortepianu Zeni i kwartetu... przeglądu osobliwości i ekspensu pochwał i podziwu, jakiego to wszystko wymagało. Przyjmowano téż gości z największą uprzejmością, zatrzymywano ich i nie puszczano, póki w Sytkowie zostawało co do widzenia.
Do takiego to domu prezes wiózł Juliana; ale będąc na bardzo dobréj stopie sąsiedzkiéj przyjaźni z Gerajewiczem i jego żoną, do któréj przed piętnastą laty wzdychał, miał nadzieję wykręcić się od połowy przynajmniéj osobliwości... Pałacyk w Sytkowie stał na wzgórzu i zdaleka był widziany; otaczał go ogród angielski i zabudowania pokaźne; na frontonie miał herby obojga państwa, pełno sztukateryj, gdzie się tylko pomieścić mogły, a od dziedzińca począwszy, ozdobionego w stare jakieś posągi, zewnątrz i wewnątrz niezliczonemi osadzony był rarytasami... Każda tu rzecz najpospolitsza jakiémś prawem uchodziła za osobliwość i powinna była zwrócić oko...
Goście, wszedłszy do salonu, nie znaleźli nikogo; służący, który ich wprowadził, starłszy naprędce trochę pyłu, poleciał oznajmić panu, który robił rachunki, i pani, zajętéj głośném dla córki czytaniem. Zeni trochę miała słabe oczy i matka jéj czytywać musiała, ażeby się nie nudziła biedaczka; robotą bowiem żadną zajmować się nie mogła. Nim się wszyscy zeszli, prezes i Julian mieli czas salon obejrzéć; stał w nim na pierwszém miejscu fortepian Pleyela w zielonym płaszczyku, nieco daléj harmonika hrabiny i pudełko palisandrowe ze Stradivariusem pana; wszystkie meble okrywały kapki szczelnie poobwiązywane... Na ścianach pełno było obrazów niczém nie uderzających, których piękności sam gospodarz mógł tylko wskazać; na półkach mnóstwo fraszek starożytnych, konch, naczyniek pootłukanych, mniemanych etrusków, dzbanków weneckich, skamieniałości i t. p.
Po małéj chwili wpadł zadyszany Gerajewicz; był to mężczyzna lat więcéj nieco niż średnich, przystojny, rysów jednak pospolitych, potrosze tyć zaczynający, z twarzą uśmiechnioną, jak zawsze strojny dosyć, we fraku, z szpilką na koszuli ogromną, z większemi jeszcze dewizkami od zegarka i pierścionkami na wszystkich palcach. Każdy z tych pierścieni, niestety! miał historyę swoję, niezmiernie ciekawą! Fizyognomia jego wydawała człowieka, u którego wszystko było na pokaz i dla popisu, w którego głąb’ jeden tylko Bóg mógł zajrzéć... bo on jeden patrzy w otchłanie nicości. Zdaleka przypominał trochę kuglarza Włocha, lub właściciela gabinetu figur woskowych; rękawy nawet od fraka pozataczane miał jak do roboty. Wszakże nie był to gbur i człowiek złego wychowania; podróże, świat wykształciły go w pewien sposób; mówił dobrze kilkoma językami, i w chwilach opamiętania przybierał miny niby pańskie, ale te nieustannie w domu ekshibicye nie dawały mu w nich wytrwać.
Wpadłszy do salonu, pan Gerajewicz przywitał gości z uśmiechem pełnym serdeczności... tak dawno nic nikomu nie pokazywał! wytrząsł prezesa za rękę, omało nie zjadł Juliana, przed którym jeszcze się ani razu nie popisywał z niczém.
— Jakżem rad moim drogim panom — zawołał — niechże oznajmią pani i Zeni... cóż to za niespodziane szczęście dom nasz spotyka!...
To mówiąc chwytał już gospodarz błądzące po salonie wejrzenia, by zaraz wziąć z nich asumpt do pokazywania swych osobliwości.
Prezes ostrożniejszy, patrzał na posadzkę, z obawą jednak, aby i na niéj nie znalazło się co do chwalenia. Julian, że oczy zwrócił ku jednéj z półek, gospodarz zatarłszy ręce, natychmiast sobie wejrzenie jego podbudzoną wytłómaczył ciekawością...
— Widzę — rzekł — że pan spogląda na te naczyńka, które są może jedyną u nas w kraju próbką kunsztu, przez Wenetów wyuczonego od Greków... są to tak zwane Vasi a ritorti, niezmiernéj ceny... Mam tę słabość, że się kocham we wszystkich osobliwościach i ogromne sumy wyłożyłem na ich zebranie...
— Gust szlachetny... — rzekł prezes trochę szyderczo.
— W naszym kraju — dodał Gerajewicz — ledwie go kto rozumie, obracają to w śmieszność... Zmuszony żyć na wsi, otoczyłem się maleńkiém muzeum... Vasi a ritorti di latticinio! — zawołał nie dając sobie przerwać — są bardzo rzadkie i kosztowne; mało zbiorów je posiada... szczególniéj naczyń, jak te z figurynką na pokrywie... Co to za robota! Albo to naczynie z rodzaju vasi fioriti, mille fiori; ta flasza! wspaniała! nieprawdaż? Nawet za granicą jest to wielka osobliwość; chciano mnie podkupić dla muzeum Dusummerard’a, alem się nie dał, i utrzymałem honor kraju!
Julian pochwalił i oczy odwrócił, ale na nieszczęście wzrok jego padł na zegar w kącie stojący; gospodarz się uśmiechnął.
— Prawdziwy de Boule, wysokość dwa metry, centymetrów trzydzieści; wskazuje godziny, minuty, dni miesiąca i sekundy... nieszczęściem nie idzie teraz... Dzieło sztuki, prawdziwe dzieło sztuki!
— Pełno u ciebie cudów, kochany gospodarzu — rzekł prezes uśmiechając się.
Pan Gerajewicz skromnie wzrok w ziemię utopił, zatarł ręce i odezwał się pocichu:
— Nim moja żona nadejdzie, moglibyśmy pójść na górę i rzucić okiem po bibliotece i gabinecie... nieprawdaż? nie stracilibyśmy czasu...
Julianowi, choć go to męczyło, wszystko było jedno, tu czy gdzieindziéj chwalić i ziewać; prezes przyjął propozycyę i Gerajewicz przez parę pokojów, w których wskazał tylko pro memoria obrazy i otłuczone popiersia, poprowadził na górę.
Biblioteka mieściła się w półokrągłym salonie, w pośrodku którego stół założony był manuskryptami, inkunabułami i próbkami różnych osobliwostek; był nawet kawałek papirusu... W ogólności, znać było w tém człowieka, co zbierał dla fantazyi, ale znał się niewiele i użytku z tego zrobić nie umiał, jak papuga tylko wyuczywszy się, co miał o każdéj powiedziéć rzeczy. Obok istotnie pięknych i ciekawych, były podrabiane, fałszywe, lub niewiedziéć poco wprowadzone tu fraszki.
— Tu! — zawołał z zapałem gospodarz wskazując półki — pod tém popiersiem Beethovena skarby moje, muzyka! Takiéj biblioteki muzycznéj, śmiem sobie pochlebiać, nie mamy w kraju... niech powie Oberhill...
Oberhill był pierwszym skrzypkiem w kwartecie, dyrektorem muzyki w Sytkowie, i zarazem nadleśniczym i buchalterem.
— Począwszy od mistrzów religijnych XV wieku po dzisiejsze czasy, wszystko tu jest... Pan dobrodziéj nie wiesz może — obrócił się do Juliana — że my tu całym domem jesteśmy fanatici per la musica; o mnie samym Lipiński, sławny Karol powiada, że w jego kompozycyach odkrywam, czego on sam nawet się nie domyślał... Uważa pan, co to za powiedzenie! Moja żona gra na rzadkim instrumencie, harmonice szklanéj, ludzie nerwowi mdleją... muzyka aniołów! Zeni, córka moja, przechodzi wszystkich, nawet Liszta na fortepianie; komponuje! improwizuje! Gdyby nie to, że się urodziła milionową, zebrałaby miliony, jak Jenny Lind... jak...
Mówiłby dłużéj o sobie, gdyby wzrok Juliana nie padł przypadkiem na panoplię, na jednéj ze ścian umieszczoną...
— A! to broń wschodnia! jest na co spojrzéć! — zawołał Gerajewicz. — U nas — dodał zaraz powtarzając piosnkę swoję — nikt nic podobnego nie widział, za granicą to osobliwość; na wagę złota płaciłem niemal wszystko. To szabla Tong-King... oprawna tak przepysznie, odznacza się rzezanemi ozdobami... daléj nóż birmański, kriss malajski (osobliwość!), klewan z Jawy, szabla indyjska... kandżar perski, jatagan algierski... Tarcza we środku jest ze skóry jednorożca, zlotem nabijana, dzieło indyjskie! Takiéj panoplii nigdzie pan nie zobaczy!...
Niepodobna było uniknąć regestrów, gdziekolwiek bowiem padło oko, coś szczególnego znalazł do opowiadania pan Gerajewicz, każda szafa miała swoję historyę, każda książka tradycyę do niéj przywiązaną... każda skorupka była jakąś nieoszacowaną pamiątką...
W gabinecie przyległym stały machiny: elektryczna, pneumatyczna, stos Volty, higrometry kunsztowne; chciał gospodarz głodnych gości zaraz naelektryzować i miał już dzwonić na Janka, który obracał zwykle machinę, ale się jakoś prezes od tego traktamentu wymówił.
— Nic zdrowszego nad elektryczność — rzekł naiwnie gospodarz — przekonałem się sam na sobie; zmęczony, gdy mnie głowa boli, gdym smutny, siadam i każę się tylko naelektryzować; natychmiast sił przybywa, humor powraca, i jakby nic nie było...
Laki chińskie i trochę japońszczyzny w kątku niewiele zajęły czasu, ale zato musieli choć półgębkiem podziwiać posążek bronzowy indyjski Vira-Bhadra-Mahadeva, który gospodarz uważał za największą i najszacowniejszą w Sytkowie starożytność, przypisując jéj trzy tysiące kilkaset kilkadziesiąt lat... Z powodu jego czterech rąk, mitry, uzbrojenia i rodzaju różańca z czaszek ludzkich, który miał u pasa, wyrecytował im mitologię indyjską niemal całą i na tém się przecie skończyło, bo zdołu przysłała hrabina, że czeka z herbatą w salonie.
Ale to był dopiero początek!...
Zastali na kanapie samę panią, ku któréj prezes posunął się z uśmiechem wdzięcznym dawnego adoratora, ona zdaleka rumieniąc się podała mu rączkę i powitała go uprzejmie. Niezbyt młoda, z resztką piękności dziwnie i straszliwie wychudłéj, z przymrużonemi oczkami, gęstą siecią marszczek otoczonemi, pani hrabina zresztą nie uderzała niczém... była jak wszyscy... Obok niéj na kanapie siedziała córka, lalka blond, niebrzydka, ale z miną pieszczonych dzieci, które potrzeba karmić nieustannemi pochlebstwy i dogadzaniem; obie panie były wystrojone nad potrzebę.
Juliana stryj zaprezentował, ale pomimo usilnych podszeptywań jego, Karliński smutny, odurzony, niezmiernie źle się wydać musiał, bo na sobie wesołości, a nawet ożywienia nie wymógł. Zeni zmierzyła go okiem i nie okazała wstrętu; może ta nieśmiałość Juliana podobała się jéj właśnie; rozmowa na chwilę poszła trybem zwyczajnym, ale w tym domu trudno ją było utrzymać inaczéj, jak z pomocą otaczających rupieci; oboje państwo i przywykła już do tego Zeni, wpadali na muzykę, bibliotekę, muzeum i starożytności. Wszyscy równie to dobrze umieli na pamięć, jak sam pan Gerajewicz. Herbata na jakiś czas wstrzymała przegląd i popisy, ale już w czasie podawania jéj prospekt reszty dnia ułożono: naprzód miał być kwartet, potém gospodarz grać miał duo z córką, gospodyni na harmonice, a na zakończenie Zeni przygotowała koncert-stück Webera i kilka śpiewów Schuberta. Resztę zbywającego czasu poświęcić miano pokazywaniu osobliwości pochowanych po szufladkach...
— Gdybyś tu pan tydzień siedział — odezwał się Gerajewicz zacierając ręce — pochlebiam sobie, że znaleźlibyśmy go czém ubawić i zająć...
Julianowi skóra ścierpła, prezes uśmiechnął się grzecznie.

XLVII.

Słudzy znosili coprędzéj herbatę, w czasie muzyki bowiem, największa cisza panować była powinna w domu i na kaszlących nawet złém bardzo patrzano okiem; a w chwili, gdy ostatnia taca wysuwała się przeze drzwi, pan Oberhill, niemiec, z twarzą trzy ćwierci łokcia długą i włosami na tył głowy zarzuconemi, w chustce à la Colin zawiązanéj, wszedł ze skrzypcami pod pachą. Pan Gerajewicz przedstawił go towarzystwu jako ucznia konserwatoryum praskiego i twórcę sławnéj kantaty na cześć Mozarta, którą grano publicznie w „Wiedniu, w roku... nie pamiętam...
Pan Oberhill skromnie i z godnością przyzwoitą się ukłonił; za nim weszli należący do kwartetu, violino secundo, niejaki Brandysiewicz, z nosem mocno czerwonym, w dniach powszednich rachmistrz, od gości muzyk, w granatowym fraczku i letniém ubraniu dość zaniedbaném; altówka, stary Mejer, eks-członek muzyki kościelnéj dominikańskiéj w Łucku, trochę kulawy i bardzo głuchy, ale z wielką precyzyą odgrywający część swoję, nie oglądając się na drugich; nareszcie wiolonczella, Jan Sumak, długi, schylony i wpół zgięty mężczyzna, który posługiwał do stołu niekiedy, solo się nie popisywał, ale ucho miał dobre, wedle zdania pana Gerajewicza, a ręce silne, co każdemu łatwo sprawdzić było, bo nic w nim tak nie uderzało, jak te przeogromne z roztrzęsionemi grubemi palcami, dłonie, któreby za półmiski służyć mogły. Rozstawiono pulpity, rozdano nuty, pan Oberhill trzykroć smyczkiem uderzył i rozpoczęła się muzyka, któréj pojęcie i uczucie ułatwił pan Gerajewicz mimiką wyrazistą, zwróconą do gości.
Były miejsca, w których przykładał obie ręce do piersi, to znów jednę z nich podnosił ku niebu, mrugał okiem, uśmiechał się ustami, zawieszał na jednéj nodze... wahał głową, i choć sam nie uczestniczył w kwartecie, czynny tą sympatyą brał w nim udział. Muzyka szła raźnie, gdyż o fraszki się nie turbowano; głuchy Mejer opuścił parę taktów, wyprzedzał więc nieco swych towarzyszów, ale wiolonczella po bratersku błędy jego pokryć się starała... Najśmieléj i najzamaszyściéj grał Oberhill, któremu pan sam nuty przewracając, dawał ciągłe oznaki współczucia... nareszcie szumném tutti wszystko się skończyło, dwa takty poza ostateczny akord wyjechał głuchy Mejer, i głośne oklaski skromnych nagrodziły wirtuozów... Tutti bravi!
Gerajewicz chwalił niezmiernie, ale pocichu, żeby ich w zbytnią nie wzbijać dumę; gdy wyszli, dopiéro rozwiódł się nad wiolonczellą szczególniéj.
— Tego człowieka muszę ukrywać, to skarb — rzekł — odebraliby mi go, przepłacili, szczęściem sam nie wie, czém jest, bardzo skromny...
To mówiąc, wyjmował już z pudełka Stradivariusa, którego naprzód gościom pokazał.
— Na oko — rzekł — nic, pospolite skrzypce, ale dźwięk! ale słodycz tego głosu połączona z potęgą! Kupiłem go we Włoszech; dobijał się oń Paganini, alem przepłacił i posiadł ten skarb. Śmiało mówić mogę, że drugiego takiego instrumentu nie ma w Europie, a zatém i na świecie...
Pociągnął smyczkiem i spojrzał zwycięsko.
— A co? niechże mi tu kto wydobędzie dźwięk podobny!...
Zeni siadła do fortepianu, a pan Gerajewicz stanąwszy przed pulpicikiem, z wdziękiem pozycyi nienaśladowczym, z przejęciem i namaszczeniem rozpoczął grę swoję. Nie powiem, jak grał, bo tego rodzaju muzyka nie daje się osądzić; to pewna, że się na grę swą wysilał i cieniował ją potężnie, a gdzie mu czego zabrakło, wybornie zabałamucić umiał. Po każdém solo spoglądał na słuchaczów, wyzywając admiracyi, jaka mu była należna.
Córka umiała się poświęcić, towarzysząc ojcu, a nie myśląc o sobie... Nastąpiły uniesienia i ściskanie dłoni, które artysta przyjął skromnie, ale niemniéj jako hołd powinny.
— Tę kompozycyę Lipińskiego — rzekł — grałem jemu samemu w Dreźnie; uwierzą państwo, że osłupiał!... Widziałem na jego twarzy cień zazdrości, i gieniusz na nią choruje! Nareszcie wyrwały mu się słowa pamiętne: — Pan więcéj w mojéj kompozycyi odkryłeś nade mnie samego! — W istocie, słyszałem go odegrywającego to duo... wielka, przyznam się, była różnica. Może być, że skrzypce takie wiele mi do tego pomagają... Lipiński nie mógł się ich napatrzéć...
Otarłszy starannie, gospodarz schował swego Stradivariusa do pudełka i zamknął na kluczyk, który na szyi nosił. Z kolei następowała harmonika, ale tę jeszcze przygotować musiano i goście mieli czas przełknąć pierwsze wrażenia. Hrabina grała z wielką pretensyą, ale piękny dźwięk instrumentu, tęskne jego tony i niezwyczajne brzmienie podobać się musiały... Julian jeszcze bardziéj posmutniał od téj muzyki żałobnéj i powolnéj, która go podrażniła...
Na ostatek siadła Zeni do fortepianu, a rodzice oboje, nim grać poczęła, opowiedzieli historyę jéj talentu, tryumfów, osobliwszą zdatność wirtuozki, wrażenia, jakie wszędzie robiła grą swoją, szczególniéj na Mendelsohnie Bartholdy i Meyerberze... Panna, choć delikatna i słabiutka, dobijała się o siłę i energię; nieszczęśliwy fortepian drżał pod jéj maleńką rączką... W istocie grała wprawnie, śmiało, dobrze, ale żadnego wyrazu nie było w tych strumieniach tonów przelewających się szybko, mieniących kuglarsko, skaczących, drgających, syczących, huczących tylko, a nie mówiących do duszy.
Julianowi przyszła na myśl gra Poli, pełna rzewności i uczucia, mniéj popisowa, ale tak dla niego zrozumiała i jasna! w któréj tyle było poezyi, łez i jęku!
Po Erlkönigu Szuberta, który zamknął koncert, gdy prezes i Julian dziękowali i unosili się, oboje rodzice poszli uściskać zaczerwienioną jedynaczkę, a matka posadziła przy sobie na kanapie, ażeby wypoczęła... Gerajewicz szeptał pocichu historyjki o córce niezmiernie ciekawe, jak to się ona uczyła, jak zadziwiała nauczycieli, jakie zbierała laury w epoce gamm i egzercycyów, jakie układała waryacye i fantazye...
Prezes znosił prześlicznie to wszystko. Julian szczerze się nudził; myśl jego była gdzieindziéj, śmieszności nawet domu nie bawiły go, bo im się przypatrywać nie miał ochoty... Z upragnieniem czekał chwili powrotu do Karlina; wieczór też się zbliżał, ale gospodarz nic prawie jeszcze był nie pokazał, tyle rzeczy pozostawało do widzenia! Ogród, a w nim osobliwsze źródło śmierdzące, podejrzywane o mineralność; dwa drzewa zrosłe z sobą gałęźmi, kwiaty w oranżeryi, ananasarnia, kaplica, stajnia i t. d. i t. d., bo któż to policzy. Prezes obiecywał to wszystko widziéć i admirować innym razem, ale i tak ledwie się wyrwać potrafił... a gdy wyjechali, wybuchnął śmiechem homerycznym...
Julian siedział przybity.
— Jakto! nawet to cię nie zabawiło?
— Znudziło mnie szalenie...
— A panna?
— Mogą ją sobie obok Vira-Bhadra-Mahadevy postawić na półce!....
— Wszak ładna?...
— Cóż tam ładnego?
— A miliony?...
Julian się nie odezwał i w ponurém milczeniu, późną nocą powrócili do Karlina...
— Wątpię, żeby się udało — rzekł prezes — nadto mają charakteru dla Juliana... trzebaby mu coś innego, ale gdzie znajdzie miliony, jak tutaj?... Dla nich i ponudzić się trochę warto...

XLVIII.

Straciliśmy z oczów Aleksego, ale cóż o nim powiedziéć można? Całe jego życie było wewnętrzne, skupione i obwijało się dokoła jednego uczucia. Kochał Annę codzień więcéj i codzień głębszém przejmowało go to smutkiem; z tą miłością kryć się musiał jak z tajemnicą, ze zbrodnią, przed całym światem i sobą; pozbawiony wszelkiéj nadziei, modlił się tylko do ideału. Biedne to serce ludzkie! Powiedział ktoś z wielką trafnością, że każda miłość ma w sobie coś nienawiści; to pewna, że się do niéj miesza często jakaś niechęć i gniew prawie; człowiek nie może poddać się bez walki i ugiąć karku nie westchnąwszy nad sobą. Często i Aleksemu zdarzało się w smutnych chwilach zamyślenia, gdy Anny nie widział, gdy marzył o niéj, wyszukiwać w niéj skaz i plam, rozczarowywać się wymyślonemi jéj wadami; ale dość było jednego jéj wejrzenia, żeby o wszystkiém zapomniał. Nie mógł jéj wyrzucać, że go nie kochała, bo sam nie sądził się godnym jéj wejrzenia; czuł się zbyt nisko i daleko od niéj; ale jéj miał prawie za złe, że nie kochała nikogo, że nic w niéj nie zwiastowało potrzeby silniejszego przywiązania. Nie miała tęsknoty młodzieńczéj, szła spokojna i nie oglądała się po nic więcéj nad to, co ją otaczało: modlitwa, Bóg, niebo wystarczały pragnieniom jéj duszy. Aleksy znajdował ją świętą, lecz zimną. Z jéj oka nie wypłynął nigdy wzrok pełen tęsknych zapytań, z jéj piersi nigdy nie uleciało westchnienie... szła opromieniona świętością swoją, nie oglądając się za siebie, nie pragnąc dopełnić życia niczém więcéj. Bóg, rodzina, ubodzy, zapełniali jéj serce, tak, że nikt, zda się, wcisnąć się już tam nie mógł! Aleksy w swoim ideale więcéj trochę chciał woni ziemskiéj, więcéj słabostek ludzkich, więcéj może tych poetycznych porywów ku nieznanemu, ku niepojętemu. Dla Anny, która nie wątpiła nigdy, nie było nieznanych i niepojętych krain, do którychby westchnąć mogła... Wierzyła głęboko, a wiara oświecała dla niéj każdy zakątek teraźniejszości i przyszłości.
Aleksy umyślnie wynajdywał w niéj strony słabe, według siebie ułomne, ażeby przestać ją kochać, ale z każdym dniem przywiązanie jego wzrastało tylko, ideał się podnosił, olbrzymiał i zachwycał go więcéj. Biedny szalał, a musiał nosić na twarzy obojętność, bojąc się, by go z raju nie wygnano; byłby na największe gotów ofiary, byle u drzwi jéj pozostać, czasem głos posłyszéć, czasem uśmiech zobaczyć, schwycić słowo z ust wybiegłe, podumać o miejscu, które pełne było jeszcze jéj obrazu... Przykuty więc wlókł się daléj, nie skarżąc, choć bolał okrutnie.
Boleść ta powoli zaczynała się piętnować na jego twarzy, odbiła się w postawie, ruchach, w umyśle... Aleksy stracił swą niezależność, dumę, pokój, wesele; wpadły mu oczy, sposępniały rysy, zamknęły się usta. Pracował, ale go nie nęciła praca, nie czuł celu przed sobą — nie mając nadziei w tém, co go obchodziło najwięcéj, nie chciał jéj miéć już w niczém. Ile razy pokazywał się w Żerbach, matka coraz smutniéj potrząsała głową, bo jéj oczy widziały postęp choroby, któréj odgadnąć nie mogły; czuła, że tam jéj dziecku źle i ciężko być musiało; namawiała pocichu do powrotu, ale Aleksy głową potrząsał ze smutnym uśmiechem i nic na to nie odpowiadał. Nie mając innéj rady, udała się wreszcie do hrabiego Junoszy.
— Mój hrabio — odezwała się do niego — mam do jegomości prośbę... pomóżcie mi wyratować mego Aleksego... Daremniem go starała się odwieść od tych panów, nie posłuchał mnie, wpadł w półapkę... Nie mogę odkryć, co mu jest, ale w oczach więdnieje... gdybyście mnie i jego poratowali... a powiedzieli mi, co na to zrobić?... jak go stamtąd wyrwać.
Junosza potrząsł głową.
— Już to ja — rzekł — po tych salonach teraz bywać nie lubię, bo na mnie jak na raroga patrzą... a potrzebaby pójść własnemi oczyma się przekonać, jak on tam jest. Mówi, że mu dobrze; ale ja to znam, jak to bywa! Teraz już pociechy z niego nie będzie, zawsze tęsknić musi za niemi, choćby się i rozstał... Czy się czasem nie pokochał...
— Ale w kimżeby? — podchwyciła matka — jużciż nie w pannie Annie, boby chyba oszalał podnieść na nią oczy! A gdyby w téj drugiéj, toćby nie było czego desperować, bo to ubogie...
— Kto to wie, jaki tam skład rzeczy! — rzekł stary Junosza. — Waćpani nie pojmujesz, co to się tam czasem dzieje pod tą osłoną i pokrywką ich obojętności i przyzwoitości... ja tam byłem i znam to dobrze!
Stara przeżegnała się ze strachu.
— Ale cóż jemu jest?... — dodała — zmizerniał, osowiał, zbladł, zamyślony i wzdychający, a kiedy go zaczepić, żeby do licha porzucił Karlin, jakby go gorącą wodą oparzył, tak się rzuca, i wychwala i wynosi... A po jakiegoż licha schnie i przepada w tym raju?
— Już to ja podobno do śledztwa nie nawiele się pani przydam — odparł stary Junosza — ale poprobujemy!
— Mój dobrodzieju, w nogi cię pocałuję — zawołała pani Drabicka — uspokój mnie tylko...
Stary Junosza długo się wahał, nim się wybrał do Karlina; ciężko mu już było w téj siermiędze, w któréj tak był swobodny, wejść na pokoje, od których uciekał do lasu, zmieniając dobrowolnie żywot ich próżniaczy i sztuczny, na bliższy natury i prościejszy; ale nie mógł odmówić pani Drabickiéj. Znał dawniéj dobrze prezesa, pana Atanazego i całą rodzinę Karlińskich; nie obawiał się szyderskiego wzroku, jaki go tam mógł spotkać, bo miał w sobie dość siły, by go wytrzymać i odeprzéć; ale wolałby był nie przestępować już progu, za którym dla niego nie było tajemnic, a przykre tylko wspomnienia. Musiał się wszakże poświęcić dla nowych przyjaciół i z Żerbów powlókł się do Karlina. Z posępną twarzą, ale z powagą na czole wszedł na podwórzec zamkowy i zapytawszy o Aleksego, wprost się do niego skierował. Prezes z Julianem stali na balkonie, gdy przechodził i poznali go oba.
— To ten szaleniec, stary Junosza — rzekł prezes — czy to do nas w odwiedziny?
— Sądzę, że do Drabickiego — odparł Julian — ale jeśli u niego będzie, wypadałoby go prosić i do nas.
— W tym stroju? — Prezes ruszył ramionami. — Ale prawda, jakiś to nasz daleki kuzyn, jego matka rodzi się z Karlińskiéj. Tém bardziéj, że nie do nas przyszedł, potrzeba go przyjąć... Śmieszny stary, chodźmy na spotkanie!
Znaleźli go u Aleksego, który odwiedzinami był zmieszany i więcéj kłopotał się starym, niż ucieszył jego przybyciem; widok prezesa i Juliana bynajmniéj nie zmieszał hrabiego, rozśmiał się pokazując swoję siermięgę i kurpie, i podał im dłoń szorstką.
— A cóż to się z ciebie zrobiło, kochany hrabio? — zakrzyknął prezes — ktoby cię dziś poznał w tym maskaradowym stroju! Słyszałem i nie dowierzałem, patrzę i sądzę, że oczy mnie zwodzą...
— Nie, kochany prezesie, ja-m to sam, en chair et os, ten co wprzódy, ten co zawsze, tylko na pokucie za stare grzechy i nanowo odrodzony...
— Nazywasz to odrodzeniem?...
— Tak jak wszelką rzecz po nazwisku zowię; nasze dawne życie było nieustannym fałszem i w końcu zbrzydnąć mi musiało; to bałwochwalstwo pieniędzy, to kłanianie się fałszom politurowanym, ta potrzeba zmyślania nieustannego, te przyjaźnie pozorne, cała wreszcie forma waszego życia stanęła mi kością w gardle, musiałem wymódz na sobie i zrzucić starą skórę...
— A w téjże ci lepiéj?
— Czuję, że żyję... i nie nudzę się...
— Dziwactwo, kochany hrabio — odparł prezes — zachorowałeś na to, na co my wszyscy potrosze stękamy; zachciało ci się nowego, i wybrałeś sobie ten rodzaj życia, nie jako lepszy, ale jako inny tylko.
— Ba! ba! — rzekł stanowczo Junosza — nie możesz powiedziéć inaczéj, bobyś siebie potępił; rozumiem i przebaczam!...
Wielkie było zdziwienie Anny, gdy tego siermiężnego gościa zobaczyła w salonie, ale kilka słów wyrzeczonych przez niego uspokoiły ją, okazując, że pomimo ubioru, był to człowiek najlepszego wychowania i towarzystwa. Rozmowa stała się powszechną. Justyn, biedna Pola, którą ciągła trawiła gorączka, prezes, Julian, udział w niéj mieli; stary Junosza nieznacznie postrzegał Aleksego, usiłując odgadnąć jego położenie w tym domu i stosunek do mieszkańców. Uderzyła go nadzwyczajna piękność Anny i jakieś przeczucie wskazało mu, że Aleksy zimno na tę istotę, do któréj los go zbliżył, patrzéć nie mógł; ale mimo największéj baczności dostrzedz nie potrafił w Aleksym śladu zajęcia, w Annie oznaki współczucia. Stary nie pomyślał nawet o Poli, któréj zaprzątnienie Justynem było tak bijące w oczy, że najmniejszéj nie podlegało wątpliwości; znał przytém Aleksego i jego pojęcia o piękności, wiedział, że wesoła blondynka podobać mu się i zająć go nie mogła. Patrzał, domyślał się, szukał, bawił dosyć długo i zdawało mu się, że wpadł na ślady milczącego przywiązania, które niekiedy z oczów Drabickiego wytryskało.
— Byłżeby tak szalony, żeby sobie dobrowolnie dojmującą boleść, poddając się tak szalonéj namiętności, gotował? byłżeby tak śmieszny, żeby o jakiéjś nadziei śmiał marzyć? nie znałżeby ludzi i przesądów kasty, by się na mocy życzliwości i przyjaźni czego więcéj mógł spodziewać! Żal mi biednego chłopca, potrzebaby mu oczy otworzyć.
Z tą myślą Junosza przenocował w Karlinie u Aleksego, a gdy zostali sami, począł umyślnie nastrojoną rozmowę.
— Cieszę się, że ci tu tak dobrze, kochany Aleksy, jesteś jak w domu, umieją cię cenić, kochają, szanują... ale wystarczaż to twojemu sercu?
— Mógłżebym pragnąć więcéj?
— Nie wiész, dlaczego to mówię — rzekł Junosza zapalając fajkę, na którą był wygłodniał, bo swojego tytoniu w salonie palić nie mógł, byłby go zapowietrzył. — Widziałem świata wiele; zawsze prawie, gdy do tak zwanych panów przybliża się nasza szlachta, wychowaniem, umysłem, sercem już na równi z niemi stojąca, popełnia ciężką i płodną w boleści omyłkę... Zdaje się, że grzeczność, którą jéj okazują, jest pewną rękojmią, że sposób obejścia się dowodzi zupełnego porównania, że w ostatku dla niéj zapomniano wyjątkowo położenia swego i uczyniono z niego ofiarę. To złudzenie trwać zwykło póty, póki przypuszczony nie odezwie się o zupełne pobratymstwo uczuć, o jakąś ofiarę lub tym podobnie. Bywały zdarzenia, że się kochano w ładnych chłopcach, że się podobały piękne dziewczęta niewielkiego pochodzenia, że miłość zbliżała na chwilę, ale trzeba pamiętać, że u panów jest to fantazyą, i nigdy nie prowadzi do tego, do czegoby wiodło gdzieindziéj... Są to zabaweczki bez konsekwencyi; myślą, że wszystko się kupuje i płaci.
— Nie pojmuję, na co mi się przydać może twoje ostrzeżenie, kochany hrabio — rzekł Aleksy — znam siebie, Karlińskich, i nie jestem jednym z tych ludzi, co się pną wyżéj, niż powinni...
— Bez ceremonii powiem ci — odwracając się zawołał Junosza — tyś trochę poeta, codzień patrzysz na Annę, gotów-eś pomyśléć, że ci się wolno w niéj zakochać!
Aleksy rozśmiał się smutnie.
— Nie jestem dziecko — rzekł powoli — dla mnie panna Anna nie urodzeniem i imieniem, ale sercem i umysłem jest istotą tak wyższą, tak wielką, tak jasną, że nie śmiałbym podniéść na nią oczu! Byłoby to w istocie niedarowane zuchwalstwo...
Wymówił to z takim zapałem, że stary hrabia, który nań patrzał, wiele wyczerpnął z głosu i oczów jego, i zafrasowany spuścił głowę siwą, brwi nawisie namarszczył...
— A! tak! — rzekł machinalnie — anielska istota w rzeczy saméj; ale powiedz-że mi, jak anioła nie kochać?
— Czcić go potrzeba, nie po ziemsku miłować — rzekł Aleksy.
— Nadto zapału! — zamruczał stary, nielitościwie wpatrując się w Drabickiego — rzecz podejrzana!
— Wszystkie one są aniołami — odparł zadumany — dopóki skrzydła nie opadną i powietrzna istota nie stanie się czarnym robaczkiem.
— Tylko nie Anna! nie panna Anna! zawołał Aleksy — wy jéj nie znacie, nie mówcie o niéj, proszę.
— Nie mam już mówić potrzeby — odparł stary — dajmy temu pokój.
Aleksy zdradził się; hrabia nadto miał wprawne oko, żeby z ognia tego, z jakim mówił o niéj, coś nie wniósł; pokiwał głową i przerwał rozmowę. Nazajutrz wyszedł raniuchno do Żerbów, ale staréj Drabickiéj nic nie powiedział i do odgadnionéj tajemnicy się nie przyznał.
— Dobrze mu tam — rzekł, uspokajając ją — kochają go... nic zresztą nie dopatrzyłem się szczególnego; ta mała Pola zajęta kim innym, a Aleksy po młodemu sobie marzy może, tęskni i to go wychudzą i wymęcza; należałoby za nogi ściągnąć na ziemię i ożenić chłopca... poezya nie posilna rzecz... moja dobrodziejko; wyszukajcie mu żony, a co poczciwego, będziemy swatali, i ja się jeszcze upiję na jego weselu...
— O! już-żebym ja mu miała żony szukać — odpowiedziała Drabicka — z tego to nic nie będzie... całe życie-by mnie to męczyło... to jego rzecz!... Niechaj robi, co chce, ja się w to nie mieszam.

XLIX.

Pola tymczasem odgrywała ciężką rolę swoję; chwilami upadała na siłach, rwała się, chcąc iść i do nóg upaść Julianowi, i prosić go o przebaczenie i utopić się potém; to znowu przychodziły jéj na myśl skutki takiego wybuchu, skandal, i wstrzymywała się i zwracała do Justyna.
Przywiązanie jego do niéj, coraz widoczniejsze, wkładało na nią obowiązki; czuła, że powinna się była poświęcić do końca i dać to szczęście biednemu poecie, którém go łudziła. Spełniała więc ofiarę heroicznie i tuląc bijące serce, zakrywając łzy krwawe, uśmiechała się do tego, który u nóg jéj zapomniał nawet o poezyi, co go dotąd karmiła... Julian patrzał obłąkany i gniewny... z początku śmiał się z goryczą, rozpaczał, nic pojąć nie mógł; w ostatku upadł na siłach. Widzieliśmy, jak w najszczęśliwszych nawet chwilach szału, który ich oboje ogarniał, Karliński cierpiał wiele od téj namiętności, za gorącéj dla niego, zbyt popędliwéj i fantastycznéj. Nieustanne przemiany humoru Poli, jéj zazdrość, wymówki, niedowierzania, przystępy gwałtownego przywiązania i rozpaczy, dręczyły Juliana i w nieustannym trzymały go niepokoju. Kochał, ale wzdychał, by ta miłość inny, spokojniejszy i łagodniejszy charakter przybrać mogła; gdy się ujrzał zdradzonym, jak sądził, boleść pierwszéj chwili, żal, obrażona miłość własna, rozjątrzyły go nanowo: chciał jakimkolwiek kosztem odzyskać stracone. Ale serce jego nie miało siły do długiéj walki, ani do stałego przywiązania; w tych pierwszych bojach zużył się Julian i wyczerpał, nie mógł już pójść daléj; i gdy ujrzał, że Pola wyraźnie stanowczo odstąpiła od niego, kochając ją jeszcze, uczuł przecie, jakby mu wielki ciężar spadł z serca... Mógł spocząć — łagodny smutek, element, w którym żyć najlżéj mu było, zajął wprędce miejsce rozpaczy... rozumował i powiedział sobie, że nic nie był winien, że cierpiał więcéj, że wychodził czysty i swobodny... Tak było dniami. To znowu żal się budził gorętszy, wspomnienie Poli i spędzonych z nią wieczorów, które już nigdy powrócić nie mogły, obłąkiwało go; płakał i narzekał. Cały ten dramat, zaciężki na barki Juliana, przygniatał go do ziemi. Prezes patrzał z daleka i mówił sobie, że przechorować musi; nie obawiał się nic więcéj. Pola zwracała nań oczy i śledziła postępy namiętności, rozpaczy, mierząc nią przywiązanie jego do siebie; nie łudziła się długo! wkrótce zobojętnienie stało się widoczném.
Jednego z tych wieczorów letnich, które tak żywo przypominały Karlińskiemu rozkoszne godziny spędzone w altanie, rozpłakany Julian wbiegł do przyjaciela i ująwszy go za rękę, drżący wyprowadził do ogrodu.
— Kochany Aleksy — rzekł — ja jestem nieszczęśliwy, siebie i położenia swego nie rozumiem, na twoję tylko na świecie przyjaźń rachuję, w głowie mi się zawraca, wytłómacz mi szczerze Polę, mnie samego, nasze położenie i co się z nami dzieje... ja tego nie pojmuję...
Aleksy milczał.
— Na Boga — rzekł — na honor, na przyjaźń cię naszę zaklinam, ratuj mnie, zapomnij, kto jestem, nie myśl, kto ona... mów, cobyś zrobił na mojém miejscu?
— To zależy dziś od tego, czy cię Pola kocha, czy nie, czy miłość jéj dla Justyna jest niezbadaną jakąś komedyą, czy smutną prawdą, któréj się poddać potrzeba...
— Jak sądzisz? — zapytał Julian.
— Nie śmiem ci się wyspowiadać — rzekł Aleksy.
— Przyjaciel jesteś czy nie? mów szczerze! — zawołał Julian.
— Nic taić nie będę przed tobą — odparł Drabicki — całe postępowanie Poli zdaje mi się zagadką... Kto wié, prezes, pułkownikowa wpłynąć na nią mogli, tajemnica wasza źle była strzeżona, wszyscy wiedzieli o niéj... Zdaje mi się... że Pola gra komedyę, żeby ciebie uwolnić...
— A! i ja na tę myśl wpadałem — zimniéj nieco odpowiedział Karliński — lecz być-że-by to mogło? ona?
leksy ruszył ramionami.
— Być może...
— Cóż mi czynić pozostaje? — spytał Julian.
— Nie pytaj! na Boga, nie pytaj mnie, bo-byś siebie krzywdził — rzekł Aleksy — był czas, gdyś uciec był powinien, dziś droga dla ciebie jedna: wszystkiém wzgardzić i odepchnąć, pójść z nią przed ołtarz i zaślubić...
Julian stanął wryty... znać już było, że się wahał; chciał kochać, ale obawiał się żenić.
— Ja ją kocham — odpowiedział — lecz mogliżbyśmy żyć z sobą szczęśliwi?
— Tu nie idzie o to, ale o obowiązki, jakie masz dla niéj; mogłeś ją odepchnąć wprzód — dziś nie masz prawa; była twoją i życie twoje do niéj należy!
Karliński zmieszał się...
— Wiész — rzekł przechodząc bojaźliwie do innego przedmiotu — wiész, jaki mi prezes, nie bez myśli zapewne, zrobił rachunek mojéj przyszłości, w razie gdybym się ubogo ożenił?
Aleksy zżymnął się.
— Nie wiem — rzekł zimno.
Julian powtórzył słowa prezesa, które dobrze zapamiętał.
— Braknie ci więc odwagi do poślubienia ubóstwa! — rzekł Aleksy — mów szczerze, Julianie! Tak jest! żal mi cię serdecznie, przepadłeś... Patrz, na czém dziś opiera się szczęście twoje: na mieniu, na groszu, na najniestalszém z dóbr ziemskich. Zbudowałeś zamek na lodzie i chcesz w nim mieszkać całe życie... Jest-że środek zapewnienia sobie fortuny i dostatku, choć-byś na to rozum wysilił i wszystko dał na ofiarę? Wojna, pożar, niewiara ludzi i tysiące przypadków czyha na tę kruchą podstawę twojego szczęścia! I dla wygód ciała, dla próżności, dla drobnostek poświęciłbyś zasady, przywiązanie, miłość, poczciwość?...
— To za ostro! — rzekł nieco obrażony Julian.
— Chciałeś, bym był szczerym, inaczéj mówić, jak myślę, nie mogę i nie umiem... mów, słucham i pragnę, byś mi się wytłómaczył.
Julian ostygł znacznie i trochę sobie przypomniał, że mimo serdecznéj przyjaźni Aleksy i on nie byli równemi sobie: głos jego zdradzał obrażonego pana...
— To są deklamacye — rzekł powoli. — Kocham Polę, ale nie widzę ani dla niéj, ani dla siebie szczęścia, gdybyśmy się połączyli ubodzy, odepchnieni od rodziny, i z taką miłością burzliwą jak nasza...
— Dlaczegożeś wspomniał o majątku? — spytał Aleksy.
— Bo i to jest jeden z warunków spokoju i szczęścia.
— Nie, kochany Julianie! — odparł Drabicki — nędza tylko zabija, a nędza cię dotknąć nie może, boć przecie i pracować-byś potrafił...
— Ja! co ci się dzieje! wiesz, jak mnie wychowano! Dla mnie niedostatek jest już nędzą!...
Aleksy smutnie się zamyślił patrząc na księżyc...
— A! daleko — rzekł smutnie — daleko nasze przechadzki nocne z uniwersyteckich czasów, kochany Julianie, daleko od nas myśli, któreśmy naówczas dzielili... daleko nawet to, cośmy, pamiętasz, przypominali sobie z takim zapałem, w owéj gospodzie na gościńcu! Ja-m, zdaje mi się, nic się jeszcze nie zmienił, ciebie zwarzyło dotknięcie chłodne waszéj społeczności i wyziewy, któremi ona truje...
— Mój drogi Aleksy... nie sądź tak o mnie...
— A! nie potępiam cię, boś biedny, słaby mój Julianie... lecz pomnij, że szczęście nie jest tam, gdzieś je założył; spokoju nawet nie znajdziesz w bogactwie... gdy je kładziesz na pierwszém miejscu w warunkach życia... Rzecz to stosunkowa i podrzędna, na ostatku dopiéro godzi się ją kłaść w rachunek...
— Mylisz się, bo i ja nie kładę na pierwszém miejscu, co na niém stać nie powinno; nie zrozumiałeś mnie...
— Daj Boże...
— Nie bałbym się ubóstwa sam, ale się go lękam z Polą...
— Z nią! z nią! co cię ubóstwia i życie za ciebie dać gotowa!
— Więc to komedya? udanie? — podchwycił Julian.
— Nie wiem, ale znowu takiéj zmiany nagłéj wytłómaczyćbym sobie nie potrafił...
Julian począł przechadzać się milczący.
— To wszystko — rzekł — przechodzi siły moje; nie jestem stworzony do walki i boju... Znam Polę, nie bylibyśmy z nią szczęśliwi...
— Ale na Boga, pamiętaj, coś jéj winien!
— Ja-m winien — zawołał Julian — powiedz raczéj ona... byłem obłąkany... Nikt inny na mojém miejscu nie byłby się potrafił oprzéć! pociągnęła mnie.
Aleksy załamał ręce.
— Cicho! na Boga! — krzyknął — plamisz usta! słowa te nigdy z twéj piersi wyjść nie były powinny! To dziecię, to nieświadoma niebezpieczeństwa istota, tyś winien jako mężczyzna, stokroć winien, że śmiesz ją obwiniać!
Julian uczuł się obrażony.
— Widzę — rzekł — widzę w istocie, że im daléj w życie, tém mniéj się starzy przyjaciele rozumieją; ciebie nic nie nauczyły wiek i doświadczenie; zawsze po studencku to bierzesz, gorąco i deklamatorsko... ja więcéj dojrzałem...
— Nie chwal-że się tém — odparł Aleksy — sam mnie wyzwałeś, pogardzić-byś mną miał prawo, gdybym ci inną dał radę i nie całe serce otworzył... rób, co ci się podoba... do mnie to już nie należy... Jeślim cię obraził, przepraszam.
— W istocie, tak dla mnie jesteś surowym!
— Jakbym był dla siebie! — zawołał Drabicki. — W moralności niéma ustępstw i dróg pośrednich, jest jeden prosty i wielki gościniec... ci, co się targują z sumieniem, wprędce mogą o niém zupełnie zapomniéć...
— Ale kiedy sama Pola nie chce mnie i odpycha!...
— To rzecz inna, jeśli w to wierzysz... nie mam nic do powiedzenia.
— Sam widzisz... kochany Aleksy...
— Nic nie wiem, nie widzę i widziéć ni wiedziéć nie chcę... Chodź, kochany Julku, i przejdźmy się w milczeniu po ogrodzie; to nam może lepsze, święte młodości czasy przypomni. A! młodość i życie! co za antyteza okropna!

L.

Są chwile, w których najobojętniejszy gość pożądanym bywa; jest to żywioł rozprzęgający, wszyscy dlań wkładają maski. Obawa grożącéj spowiedzi lub scen domowych znika, ludzie przybierają postawy urzędowe, uśmiechy niedzielne, myśli i słowo od gości i bawią się. A! co to za wyśmienita zabawa! niejeden z niéj wraca ledwie mogąc dychać, i pada bezwładny... a jednak bawił się, i nazajutrz powróci z nałogu do téj zabawy. Salon na wsi i salon w mieście, różne od siebie pozornie, równie są czcze obydwa; najgłówniejszym przedmiotem zajęcia są w nim ludzie, nie ze stanowiska miłości chrześcijańskiéj uważani, nie sądzeni jako bracia, ale zabawiający wszystkiém, co robią, począwszy od zbrodni a skończywszy na najniewinniejszéj śmieszności. Nie jest winą ludzi, że się ludźmi zajmują, ale że wszystko lekko, powierzchownie, zasrogo niekiedy, lub zapobłażająco a zawsze niewłaściwie sądzą. Takiém muskaniem życia, które powinno być poważne i surowo uważane, ścieramy w sobie uczucie moralne i przywykamy do lekkości w postępowaniu, zaczynając od płochości sądu. Pocieszne ubranie i niepoczciwy uczynek na jednéj tu ważą się szali i jedno nad drugie większego nie wywołuje oburzenia; głębsze uczucie, myśl silniejsza, coby się z ust wyrwały, skarcone-by były przez gospodynię, ukarane wzruszeniem ramion przez gości i śmiałek, coby się ich dopuścił, zamknąłby sobie drzwi wszystkich domów. Rozmowa toczy się zwykle o drobnostkach i dzieciństwach, i całe dnie upływają na niéj, a kto najlepiéj umié mówić o niczém, nic nie mówiąc, coś powiedziéć uszczypliwego, kto najbogatszy ma zapas drobnostek i ubiorków na myśli najpospolitsze, ten jest najpożądańszy w salonie. Zwyczaj tak chce, a ten jest wszechmogący; któżby się śmiał stawić przeciwko niemu?
Zdaje mi się, że zupełnie obcy światu naszemu człowiek, któryby nagle wszedł w towarzystwo nasze i podsłuchał je rozmawiające, dziwne-by sobie zrobił z tego wyobrażenie o społeczności. Nie mogąc wystarczyć ustami, do zabaw salonowych dodano taniec dla młodych, karty dla starych. Ostatnie są naszéj nędzy moralnéj i nieporozumień, w jakich z sobą zostajemy, najwymowniejszym dowodem. Jedne karty połączyć mogą heterogienialne pierwiastki, z jakich często spaja się towarzystwo; do nich nic już nie potrzeba, tylko ograniczonéj bardzo inteligencyi, i jakiego-takiego uczucia przyzwoitości...
Za lat sto lub dwieście nie zechcą może wierzyć wnuki nasze, żeśmy po dziesięć godzin z rzędu nad malowanemi gałgankami siadywali...
Smutne to lekarstwo na niedołęstwo nasze, pokrywka naszego ubóstwa i choroby!
Zdaje mi się, że wszyscy byli radzi w Karlinie przybyciu gościa, który się nazajutrz zjawił niespodziewanie; był to imiennik i krewny hrabiego Zamszańskiego, pan Albert Zamszański, z Poznańskiego, świeżo z podróży po Europie powracający, który familię w cesarstwie odwiedził, i z nią główniejsze domy sąsiedztwa objeżdżał.
Poznaliśmy już hrabiego, sławnego znawcę cygar i administratora Loli Montes; synowczyk jego choć nieco w innym rodzaju, niewiele nadeń był wyższym. Co się tyczy powierzchowności, nic mu zarzucić nie było można; ubierał się prześlicznie i z największym staraniem i smakiem; Humann robił mu suknie; wszystko na nim było od pierwszych majstrów, z najwytworniejszych pracowni... Średniego wzrostu, szykowny bardzo, bo się i tańca i gimnastyki uczył w Berlinie, ciemno-blond włosów, jasnych wyrazistych oczów, z wąsikami i bródką, jak głowa utrzymywanemi wedle wszystkich mody i higieny prawideł, wymuskany, śliczniutki, na pierwszy rzut oka podobać się musiał. Minę miał pańską trochę, ruch śmiały, mowę łatwą, obejście dobrego towarzystwa; słowem zdaleka wyglądał na młodego człowieka wielkich nadziei.
Zbliska także w pierwszéj chwili upokarzał wszystkich niesłychaną znajomością świata, ludzi, erudycyą, dowcipem, hałasem swych różnostronnych wiadomostek, śmiałością pomysłów i wyższością umysłową... Pierwsze wrażenie, jakie czynił, całe było na korzyść jego; ale dość było parę dni, by dla zimniejszych oczów prysła ułuda, jaka go otaczała. Pan Albert Zamszański, niezawodnie pełen talentów i bystrości pojęcia, cały był nazewnątrz i najlepsza jego część połyskiwała na pokaz światu, ale za tym szyldem — w sklepie pustki. Nie mówię, że musnąwszy katechizmu w domu, filozofii w uniwersytecie, obojętności religijnéj na świecie, nie miał żadnéj stałéj zasady postępowania, ani punktu, z któregoby na świat się zapatrywał niezmiennie; na to dziś wszyscy niemal chorują, ale nic nie umiał gruntownie, nic nie lubił, niczém się nie zajmował, serce w sobie wygasił i stał się prawdziwém dzieckiem XIX wieku, które naprzód myśli o dobrym bycie, potém dopiéro o dobréj sławie, a naostatku lub nigdy o dobrém sumieniu i spokojności wewnętrznéj. Charakter jego nie mógł się nazwać tym wyrazem, służącym do odcechowania czegoś oznaczonego, stałego i pewnego: zewnątrz podobny był do wszystkich, wewnątrz jeszcze się nie zagospodarował.
Byle błysnąć, gotów był utrzymywać, co mu ślina do ust przyniosła, paradoksalny dla popisu, z kolei wychwalał stare czasy, których nie rozumiał i rwał się do postępu, który na bałamuctwach zasadzał; w gruncie sceptyk obojętny, pozwalał na wszystko, co mu dogadzało. Jedyną w nim wyrozumiałą moralności zasadą było, żeby nie popełniać przez dobrze zrozumiany interes własny tego, co na odpowiedzialność wobec prawa lub opinii naraża... Nie był rozwiązły, bo się wcześnie porachował, że zbytek jest ze wszech miar szkodliwy; nie był namiętny, ale gotów był i poezyę i namiętność i religię wybornie i z przejęciem aktora odegrać. Zimny jak lód, wesoły jak ptaszek, grzeczny, układny, błyszczący i umiejący się popisać z sobą na wszelki sposób, nawet na sposób skromny, kogo chciał, przyciągał, oczarowywał wszystkich i stugębna sława poprzedzała go, mieniąc czemś nadzwyczajném, fenomenalném! wcieloną doskonałością! Tajemnicą całą było wiele chłodu, panowanie nad sobą i trochę zręczności.
Dodajmy, że pan Albert był jednym z sześciorga rodzeństwa, na pięknéj wsi osiadłego, sam z siebie ubożutki, ale tak zręcznie grać umiał pozory dostatku i tak się wyrywał ze swemi stosunkami z Sułkowskiemi, Działyńskiemi i t. p., że nikt nie śmiałby go posądzić nawet o mierny majątek. Że za granicą podróże są tanie, a my o tém niewiele wiemy, z opisu peregrynacyi wnosić było téż można, że Albert wiódł życie człowieka, który o przyszłości nie myśli... Tymczasem, istotnym powodem przybycia jego do cesarstwa była potrzeba dowiedzenia się o stanie majątkowym hrabiego stryja... i czyby się czego po nim spodziewać można; a kto wié, czy i projektu ożenienia bogatego nie było za pasem.
Gość zrobił w Karlinie zwycięskie, wielkie, przepotężne wrażenie: mówił po francusku jak Francuz, po niemiecku jak Szwab, po angielsku jak prawdziwy John-Bull, świeżo wracał z kursów w Epsom i Chantilly, słyszał pannę Rachel, panią Viardot, Jenny Lind, Cruvelli, znał osobiście Dumasa i Lamartina, był du dernier mieux z Poniatowskiemi we Florencyi, z Walewskim w Londynie, z arystokracyą całéj Europy, z dziennikarzami i t. d.; po imieniu nazywał wszystkich, tańcował na wieczorach u ks. Matyldy, Bonapartowie kochali go i nie mogli się z nim rozstać; na dworze saskim był najlepiéj, u króla pruskiego kilkakroć się prezentował, i napewno spodziewał szambelaństwa i t. d. i t. d.
Julian i prezes uczuli, jak wielką znakomitość mieli w swoim domu, a że Albert odraza postawił się z niemi na stopie przyjaźni i poufałości, zaszczyceni zbliżeniem do tak dostojnego przybylca, który wiedział, jakiego koloru są loże w operze paryskiéj, i którędy się wchodzi do Jardin d’Hiver, i jak się zowią konie, które ostatnie premia wygrały, nie posiadali się z radości. Prezes nawet powoli przypuszczać zaczął, że hrabiowski tytuł Zamszańskich mógł być na czémś oparty, a zresztą — w Prusach go uznano i wniesiono w urzędowe księgi — co niemało kosztowało. — Słowem, Albert podbił sobie wszystkich. Nicby to jeszcze nie było dziwnego, gdyż nigdzie łatwiéj jak u nas lwem zostać, choćby grzywa widocznie była przyprawiona z konopi — ale Anna, święta Anna, dała się także ująć urokowi pięknego chłopca, który na nią patrzał wzrokiem pełnym najżywszego, melancholijnego uczucia.
Aleksy, który ją zawsze tak widział chłodną, poważną, panią siebie i wyższą nad tych, co ją otaczali, ostygł, gdy drugiego dnia widocznie ją pod urokiem pana Alberta zobaczył, żywo nim zajętą, wystrojoną dla niego, i tak patrzącą nań, jak jeszcze nigdy na nikogo nie patrzała. Wiele-bo było sztuki w tym niebezpiecznym młodzieńcu, kłamał jak powieścio-pisarz, a wiedział, co dać komu... pierwsze chwile zwykle poświęcał zbadaniu ludzi, il sondait le terrain; dopiéro pochwytawszy gusta, sposoby widzenia, charaktery, które niestety tak schwycić łatwo! śpiewał piosnkę, kto jakiéj zapragnął. Umysł giętki, pamięć ogromna, wielkie obycie się z ludźmi, czyniły go niebezpiecznym w istocie, a że przekonania własnego nie miał i brał stronę tych, którzy mu najpotrzebniejsi być mogli, rzadko się komu naraził. W towarzystwie nie było milszego człowieka. Julian i prezes pochwycili go jak zesłańca z niebios: pierwszy wyczytał w nim zaraz wszystkie cnoty i przymioty, jakich pragnął w przyjacielu; drugi cieszył się wonią zagranicy, Paryża, wiejącą od pana Alberta. Ale cóż pociągało Annę?
Tajemnice! tajemnice! co krok rozbijamy się o niepojęte sympatye i wstręty; najznakomitsze umysły zniżają się do najpospolitszych, najświętsze serca czują się pociągnionemi do najzepsutszych — jakieś prawo związku, niezbadane dotąd, kieruje nami, a rozum opiera się napróżno i na nic nie służy, chyba za smutnego świadka upadku.
Panu Albertowi téż tak się wzajem podobało w Karlinie, tak się unosił nad arystokratyczném, feudalne dobre czasy przypominającém zamczyskiem, nad ogrodem, nad rodziną, nad wszystkiém razem i każdém z osobna, że chętnie tu na dni kilka pozostał. Wszystkim to pochlebiło niezmiernie; jeden Aleksy, przypatrując się temu fenomenowi, pozostał chłodnym. Dobry ton i dystynkcya, które czarowały wszystkich, nad nim władzy nie miały żadnéj; w każdym człowieku szukał i dobadywał się gruntu, a tu po błyszczącéj powierzchni ślizgając się, głębiéj zajrzéć nie mógł. Ilekroć usiłował spróbować zawiązać rozmowę seryo, dojść zasady i sposobu widzenia Alberta, Zamszański wyrywał mu się żarcikiem, komunałem lub obrotem rozmowy zręcznym, ale widocznie sprowadzającym z drogi... Dwa czy trzy razy, mimo najwyższéj zręczności, wystrzelił kilka bąków; Aleksy przeczuł w nim istotę powierzchowną i serce zimne, ale odezwać się z tym sądem nie było podobna, okrzyczanoby go jako zazdrosnego parafianina. Zresztą wstręt, jaki poczuł do niego, zdawał się być wzajemnym, gdyż pan Albert choć grzecznie, ale bardzo był z nim zdaleka, i obchodził się jak z kimś podrzędnym.
Gdy w parę dni z obietnicą powrotu odjechał Zamszański, długo jeszcze ściany brzmiały pochwałami jego. Pola tylko, Aleksy i Justyn milczeli; Anna zdawała się niespokojna milczeniem przyjaciela i sama go zagadnęła o pana Alberta.
— No! szczerze mi pan powiedz, jak się panu podobał? co do mnie nie taję, żem jeszcze nikogo mu równego nie widziała!
— Nie śmiałbym się pani sprzeciwić — rzekł Aleksy.
— Mnie się zdaje, że zazdrość nawet nic przeciw niemu znaléźć nie może; jaki układ! jaka słodycz charakteru! jakie wykształcenie umysłowe, ile nauki, a przytém skromności! co za umiejętność życia! jakie połączenie najrzadszych przymiotów!
Aleksy westchnął tylko.
— Szczęśliwy! — szepnął pocichu.
— Dla Juliana szczególniéj — odezwała się Anna zniżając głos także — pragnęłabym go do nas przybliżyć, zdaje mi się, że zbawienny wpływ wywarłby na niego!
— Nie wiem, być może — rzekł Aleksy.
— Widzę, żeś pan przeciw niemu uprzedzony...
— Ja, nie — odparł Drabicki — ale nie podzielam zachwytu, jaki państwa ogarnął; zręczny jest, miły, grzeczny, nic więcéj...
— Tyle nauki i tyle przytém sądu o rzeczy... niezawisłego, postrzeżenia tak nowe i uderzające!
Aleksy zmilczał znowu, gdy Julian, jakby dla wyratowania go z przykrego położenia, zbliżył się i, domyśliwszy się przedmiotu rozmowy, zawołał:
— Pewnie spieracie się państwo o Alberta! Aleksy krzywi się na niego...
— Nie, nie, nie! — rzekł Drabicki — alem się na nim może nie poznał...
— Najrzadszy z ludzi; silnéj woli i charakteru, a zarazem pełen pobłażania i łagodności, umysł poetyczny i praktyczny... wszystko w nim jest.
— Wyznaję — dodał prezes podchodząc — że mam go za tryumf nowego systemu wychowania; fizycznie i moralnie pełny, nie zużyty, serce poczciwe, głowa dobra! wielką ma przyszłość przed sobą.
Na tak jednozgodne pochwały Aleksemu nic nie pozostawało tylko spuścić głowę i zamilknąć; uśmiechnął się i nie rzekł słowa. Annie widoczną to zrobiło przykrość, lecz nie umiejąc sobie wytłómaczyć Aleksego, nazwała to tylko niesłuszném uprzedzeniem.
Gdy dobre staje od Karlina odjechali, stary pan Piotr Zamszański, kochanek Loli, i młody Albert spojrzeli po sobie.
— Podbiłeś ich wszystkich — rzekł znawca cygar — winszuję ci...
— Dom miły, choć na nim znać rdzę wioski — odparł Albert — panna Anna prześliczna...
— I jak anioł dobra i święta! — dodał starszy.
— Jaka ich sytuacya finansowa? — zapytał młody człowiek.
— Nikt lepiéj nade mnie ci tego nie objaśni — rzekł zapalając nowe cygaro pan Piotr.
— Bardzom ciekawy... przyznają...
— Aha! świecą ci oczki panny Anny!
— Wielem widział pięknych, ale tak pięknéj!...
— Posłuchaj-że, coś chciał wiedziéć... Karlińscy co do imienia i stosunków stoją bardzo wysoko; majątek zrujnowany nieco, ale wielki; zawsze z ojczystego wezmą po kilkakroć; w dodatku jest prezes bezdzietny i bezdzietny pan Atanazy; panna w sperandzie ma z górą pół miliona...
— Śliczna partya...
— Dla ciebie byłaby w istocie bardzo dobra... czemubyś się nie starał? — podrzucił pan Piotr, którego dumie pochlebiło spokrewnienie się z Karlińskiemi.
— Starałbym się, gdybym wiedział, że się wystaram...
— Jestem tego pewny po przyjęciu pierwszém; Anna zimna, aleś się i jéj podobał... Trochęby sobie trzeba zadać pracy z prezesem, który prozą patrzy na rzeczy i niełatwo się da otumanić... trochę starać podobać panu Atanazemu, arystokracie w Chrystusie...
— O! znajdziemy na niego sposób!
— Reszta — istoty bierne...
Pan Albert zamyślił się...
— Za parę dni pojedziemy do nich znowu — rzekł po chwili.
— Wszakżeśmy przyrzekli... ale dziś wstąpim jeszcze do Gerajewiczów; tu czystych parę milionów... i panna nieszpetna; choć rodzice śmieszni, ale mają czém za to zapłacić.
Albert się rozśmiał wesoło.
— Trzeba i tych iczów zobaczyć! jedzmy do Sytkowa.

LI.

W przeciągu kilku następujących tygodni, Justyn rozmarzony wędrował pieszo do Szury podwakroć i powracał do Karlina; przyznał się odrazu staremu opiekunowi swemu, że szalenie kocha się w Poli, a starzec nie zdawał się temu ani dziwić, ani być przeciwnym.
— Prędzéj-późniéj — rzekł — spodziewałem się tego; rad jestem, że nie w prostéj wiejskiéj pokochałeś się dziewczynie, bom się tego obawiał... Słuchaj-że, Justynie... wybadaj dobrze serce swoje: jesteś poeta, czujesz żywo, możesz się mylić... jéj i sobie nieszczęście zgotujesz... Nie powiem, żeby ci jako poecie żenić się było potrzeba, owszem zda mi się, że wyrzec-byś się tego powinien.
— Dlaczego? — podchwycił Justyn.
— Dlatego, że jeszcze się musisz kilka razy kochać, biedny szaleńcze, kilka razy przeboléć na chorobę ideału! Wolałbym, żebyś cierpiał sam i wolny... mniéjby ci dolegało.
— Ja! kochać inną! drugi raz w życiu!
Rozśmiał się powolnie starzec z litością.
— Nie kobiety kochacie — rzekł — ale w nich blask doskonałości, który przez nie wam świeci... Dziś cię zachwyca iskierka, jutro może spotkasz gwiazdkę jaśniejszą i przed nią będziesz musiał poklęknąć... Miłość jest przeczuciem niebios i zjednoczenia duchowego z przedwieczną doskonałością, jest to uczucie ułomne, będące przepowiednią potrzeby, jaka nas ciągnie ku Bogu. Wszyscyśmy na obraz i podobieństwo boże stworzeni; ale nie wszystkim dana równa miara bożego podobieństwa; kochając się w sobie, miłujemy obraz boży...
— Cudnieś to powiedział, ojcze — odezwał się Poddubiniec — ale ja ją kocham nad wszystkie objawy piękności i błagam cię, żebyś mi błogosławieństwa nie odmawiał; bez niego nie śmiem się zbliżyć do niéj z ofiarą podziału mojego losu!
Starzec głowę jego w milczeniu przycisnął do piersi.
— Błogosławię ci — rzekł — błogosławię, ale zaklinam, nie szukaj szczęścia, gdzie go niéma, nie spodziewaj się go i nie pożądaj!... Błogosławię ci na cierpienie, bo inaczéj nie umiem... daj ci Boże kroplę słodyczy na brzegu kielicha, a resztę niech ci osłodzi poezya, zachwyty... szał święty tych, co kochają dzieło Stworzyciela i wpatrywać się w nie umieją sercem i okiem!
— Ale, nieopatrzne dziecię — przerwał stary — nim na wieki zawiążesz los swój z kobietą, pomyślałżeś o tém, gdzie ją zaprowadzisz? czém nakarmisz? i jaką dla niéj przyszłość zgotujesz?
Poddubiniec zdawał się naiwnie zdziwiony tém zapytaniem.
— Nigdym się o to nie troskał — rzekł — bo nam niewiele potrzeba; dasz nam, ojcze, kawałek gruntu i chatę, będziemy siali, zbierali i Bóg pobłogosławi pracy... Ja sam wybiorę sobie sadybę u brzegu rzeki, w starych dębach... sam dopilnuję budowania... ty mi pomożesz... trochę...
— Daléj-że, daléj, mów, jak sobie układasz życie? — z ciekawością rozczuloną rzekł pan Atanazy.
— Ja nie wiem — odpowiedział Justyn — czyby nam co więcéj potrzeba? kilkoro bydełka, owiec kilkoro i pastuszka... trochę prostego sprzętu... a szerokiego widoku na świat, a ciszy leśnéj i leśnéj woni, a wody mruczącéj i zieleni coby rozweselała oczy!
— I żyłbyś tak po wieśniaczemu? a ona?
— Wiem, że nie postrzegłaby nawet tego, co ją otacza... jeśli tak kocha jak ja...
— Przerażasz mnie, dziecko moje! — przerwał pan Atanazy — ty nic jeszcze życia nie rozumiesz...
— Życie wielkie pojmuję... drobnostek jego... możem nie zrozumiał jeszcze, ale ich nigdy nie pojmę!
— Łaska boża, że jeszcze nad sobą masz opiekę moję... zginąłbyś! zginął! Tak! potrzeba ci Ewy do twego raju, któraby za was dwoje myślała o powszednim chlebie. Ale nie obawiaj się; od dawna przeznaczyłem ci Hory; jest tam dworek, jest sad i rzeka i nie zabraknie wam chleba!
Justyn nie zrozumiał.
— Ta wieś twoja — dodał pan Atanazy.
— Na cóż mi wieś? — spytał Justyn — i jak mi ją dać możesz?
— Nie pytaj, nie dziękuj, nie sprzeciwiaj się; w Horach przygotowałem ci mieszkanie, tam lepiéj będzie niż w chacie wśród lasu, gdziebyś umarł z głodu, szaleńcze... Bodajby Bóg dla ciebie zrobił resztę, ja spełniłem, co mogłem! A teraz czyń, jak ci powie serce, a błogosławieństwo Przedwiecznego niech będzie z tobą...
Odwrócił się szybko pan Atanazy, wziął słomiany kapelusz, kij i książkę i poszedł w ogród unikając podziękowań zdumionego wkchowańca. Justyn poleciał do Karlina; niedobrze pojmował swój dostatek, ale się nim cieszył dla Poli; świat mu się wydawał tak piękny, życie tak słodkie, przyszłość tak jasna, a młodość tak skrzydlata! Myśl jednym hymnem dziękczynnym lała się z jego piersi; słał gniazdo szczęściu swojemu, kołysał marzenie, płakał i uśmiechał się naprzemiany... Dlaczegoż zamiast radości na twarzy Poli ujrzał tylko przestrach jakiś i bladość, gdy go zobaczyła? czy wzruszenie tak ją przejęło, czy przeczuciem anioł stróż wionął na nią? Justyn pobiegł ścisnąć jéj ręce i chwilę niemy przy niéj pozostał.
— Wiesz pani — rzekł po chwili — z czém ja tu przyszedłem?...
— Nie domyślam się doprawdy... — odpowiedziało biedne dziewczę.
— Z prośbą... nam tu źle, ciasno i smutno, zbyt wiele oczów na nas pogląda, nadto mamy świadków szczęścia... weźmy się za ręce i chodźmy...
— Dokąd?
— A! mamy pójść gdzie, nie obawiaj się — odparł Justyn zwycięsko — naprzód do Szury, żeby nam stary święty nasz ojciec pobłogosławił; potém do Hor; Hory są moje... mamy dom, cień, rzekę, ciszę... wszystko...
Pola uśmiechnęła się smutnie.
— Chciałżebyś — rzekła — podzielić życie zatrute i łzami oblane, jak moje?...
Wstała z jakąś gorączkową odwagą, podała mu rękę i wyprowadziła go do ogrodu umyślnie czy przypadkiem wiodąc na to miejsce, gdzie tak była szczęśliwa z Julianem, aby tu wypić kielich goryczy do dna.
Justyn patrzał na nią niespokojnie; na twarzy jéj malowała się walka, jaką wewnątrz staczała.
— Mówmy — rzekła — mówmy szczerze o przyszłości...
— Nie, ja mówić nie umiem, gdy czuję głęboko — odparł poeta podając jéj rękę — oto dłoń moja i przysięga, że cię nie porzucę do śmierci...
— Posłuchaj wprzódy — drżącym głosem przerwała mu Pola. — Ta, któréj dałeś serce i rękę, nie warta ciebie; znasz ty jéj przeszłość? znasz głębię serca?...
— Przeszłość do mnie nie należy... a serce... mojém... nie prawdaż?...
— A! trzeba nareszcie prawdę ci odsłonić, biedne dziecię! — zawołała sierota oczy łez mając pełne — choć mnie to kosztuje wiele, nic taić przed tobą nie będę... nie chcę, byś był niewinną ofiarą cudzych błędów... Ja kochałam i kocham innego... ja do innego należę; ja ci nic dać nie mogę, prócz zimnéj dłoni i piersi wystygłéj, myśli przykutéj do tych miejsc, zgryzot i łez...
Justyn zbladł i zadrżał.
— Nie rozumiem cię... — zawołał — więc oszukiwałaś mnie?...
— Oszukiwałam ciebie, byłeś ofiarą... jak ja... potrzeba było odepchnąć tego, któregom kochała, zmusić go, by mną pogardził i odszedł tą wzgardą uspokojony... Zmyśliłam miłość ku tobie...
Groźno na nią spojrzał młody człowiek.
— Kobieto! — zawołał — masz-że ty serce?...
Ale gniew rozbił się o wejrzenie pokorne i błagające Poli; łza stanęła mu w oku.
— Cóżem ci zawinił?... — zapytał — a! ciężko mnie ukarałaś za to, żem śmiał oczy podnieść na ciebie...
— Pogardź mną z kolei i odepchnij — zawołała Pola — nie jestem warta czystego serca twojego, świętej miłości, którą obudziłam w tobie... nie przyjmę ofiary, a ty przebaczysz...
— Przebaczyć! — zawołał Justyn — mógłżebym cię winić, gdy boleję nad tobą? ja cię kocham i wszystko podzielę... pójdziemy razem i płakać będziemy wspólnie... Nie chcę znać i wiedziéć przeszłości... nie proszę cię, byś mnie kochała; pozwolisz mi tylko kochać ciebie i patrzéć na ten smutek, który może Bóg, cisza i moje starania uleczą...
I znowu podał jéj rękę, którą Pola uścisnęła w milczeniu.
— Nie gardzisz mną? — spytała pocichu.
— Lituję się i boleję — rzekł poeta — chodź i nie mówmy o tém... jutro oświadczę się pannie Annie i Julianowi, poprowadzę do ołtarza i uciekniem do Hor...
— Tak! uciekniém... — z drżeniem powtórzyła jak obłąkana Pola — tu zatrute powietrze, tu żyć nie można... tu wszystko kłamie... tu nie nasz świat i ludzie... Ale kto mi da odwagę zostać twoją, gdy mi serce mówi, żem ciebie nie warta?
— Niech serce ci powie, żeś do mojego szczęścia potrzebna... A! nie myśl, żeby i w mojéj piersi nie było sadzy, którą wypalają lata... która zostaje po każdém życiu... anioły tylko czyste są przed Bogiem, bo stoją pod okiem bożém i w jego patrzą oblicze...
W milczeniu skierowali się ku domowi... a Pola padła na krzesło z bijącém sercem, ujrzawszy oczy Juliana skierowane na siebie... Wzrok jego zmienił się teraz, zimny był, badający, bojaźliwy więcéj niż płomienny; obawiał się zbliżyć do niéj, nie szukał jéj, unikał raczéj. Pola dopięła celu, ale krwią zachodziło jéj serce; tak go to niewiele kosztowało, tak łatwo przyszło zapomniéć, wyrzec się, pogardzić; miłość jego tak była przelotną i słabą, gdy ona czuła jeszcze, że życia-by jéj na nią nie wystarczyło!
Anna z radością przyjęła oświadczenie Justyna i pobiegła z niém do Poli, jak z najszczęśliwszą nowiną.
— Idziesz za mąż — zawołała — kryłaś się przede mną, niegodziwa! Justyn cię kocha, ty kochasz Justyna... stryj Atanazy błogosławi... pozwól i przybranéj siostrze podzielić się szczęściem swojém.
Spojrzała na twarz biednéj Poli i zdziwiona cofnęła się; blada była jak trup i drżąca, a oczy łez miała pełne.
— Co tobie?... — zapytała.
— Nic mi... taki skutek robi szczęście!... — odpowiedziała sierota z goryczą, i rzuciła się Annie na szyję.

LII.

Pomimo zobojętnienia, Julian zadrżał, gdy mu siostra oznajmiła o oświadczeniu Justyna; śmiertelna bladość powlokła twarz jego, usta się ścięły, a wyraz boleści tak silnie wypiętnował się na nim, że Anna raz pierwszy postrzegła, domyślała się, przeczuła więcéj, niż wiedziała!
— Co ci to, Julku? — zapytała zdziwiona — możnaby myśléć, żeś nie rad szczęściu Poli?
— Ja, owszem... zawsze mnie tylko przeraża, gdy się komu na to, co szczęściem zowiecie, zbiera...
— Ale tu są wszystkie warunki — przerwała Anna wesoło — równość położeń, jedność myśli, skłonność serc... Stryj Atanazy zapewnia im przyszłość... czegoż więcéj żądać mogą?
— Masz słuszność, Anno... będą szczęśliwi i tego z serca im życzę — odparł Julian szybko odchodząc — pomów o tém z prezesem...
Zdziwiona trochę odeszła Anna, a Julian pobiegł skryć się przed oczyma badającemi ludzi i zamknął sam z sobą. Nigdy żywiéj nie czuje się wartości skarbu, jak w chwili straty; teraz odezwała się zagłuszona miłość, uczucie obowiązku, boleść i niewysłowiona tęsknica. Odezwała się téż i próżność może odtrąconego człowieka i z niezbadanych głębin serca wulkanu wszystko, co w niém płonie i goreje... Julian chodził jak obłąkany, łamiąc ręce i wyrzucając sobie, że tak mało miał siły, że tak niepewnemu jutru posiadane już szczęście poświęcili! Namyślał się, wahał, rzucał, to chciał lecieć do Poli, porwać ją i uciekać, to zabić niewdzięczną, to szydzić przynajmniéj i urągać, żeby wylać gorycz serca. Tymczasem miotał się bezsilny i nic począć nie umiał, cierpiał tylko... Wspomnienia przylatywały rojem i przedstawiały mu to Połę w uściskach jego, to przelotne owe chwile wieczornych schadzek, to słowa, które z ust zakochanéj wybiegały płomieniste i wypaliły się w jego pamięci. Pierwsze to było uczucie namiętne, na które się Julian zdobył, a choć cierpiał przez nie wiele, boleść ta dała mu życie nowe; dziś trupem dla niego był świat... pustką dnie długie, a Karlin bez tego wesołego dziewczęcia nieznośnym grobem.
Aleksy, który widział, w jakim stanie wyszedł Julian, nie potrzebował skinienia Anny, by zaraz za nim pośpieszyć; nie szedł mu robić próżnych wymówek, ale go dźwignąć i pocieszyć; zastał go odrętwiałym z boleści.
— Wiem o wszystkiém — rzekł poważnie — nie miałeś siły i odwagi do szczęścia, o które walczyć było potrzeba i trochę się ze światem pokłócić, miejże chłodną krew i męstwo w nieuchronném cierpieniu... Nie unikaj go, staw mu czoło i zahartuj się...
— Dobry jesteś na mentora! — ofuknął się Julian — ty coś zimny jak kamień i życie sobie urządziłeś, aby ci szło jak angielski zegarek... proszę cię zostaw mnie samemu sobie i zapomnij o mnie!
— Julianie! Julianie! nie wyrzucaj mi chłodu, nie wiesz i nigdy wiedziéć nie będziesz, co się dzieje we mnie; ale panuję nad sobą i nie dam czytać na twarzy boleści, jaka mnie trawi; zrób jak ja!...
Julian się rozśmiał.
— Zaprawdę — rzekł — nie masz najmniejszego prawa stawić mi się za przykład, nigdyś nie kochał i nie stracił tego, co ukochałeś!...
Aleksy zamilkł.
Prezes, który zdaleka widział wszystko, wszedł na te słowa, nie chcąc dozwolić ani Julianowi samemu pozostać, ani Aleksemu, którego podejrzewał ciągle, brać nad jego umysłem przewagę; na progu pokazał twarz uśmiechnioną i zawołał do synowca:
— Otóż będziemy mieli wesele! musisz już wiedziéć, że Justyn żeni się z Polą. Nie mogli się dobrać lepiéj! cieszę się niewymownie. Pola trzpiot i gorąca dziewczyna, dobrze, że za ślepego idzie Homera... przynajmniéj nie zobaczy jéj wybryków, za które ręczyć można. Trzebaby, żebyście i wy co dla niéj zrobili, kiedy stryj Atanazy daje im Hory.
— Zapewne — rzekł Julian zmieszany — Anna to obmyśli.
— Anna mi już mówiła o wyprawie, to samo z siebie; możemy do niéj dodać jakie pięćset dukatów na szpilki?
— Jeśli przyjmie...
— O to bądź spokojny! Ale tak to jakoś szparko poszło, że nimeśmy się opatrzyli, zakochali się wzajemnie, dali sobie słowo, urządzili i za parę tygodni ślub i wesele... Gdyby ci się tak udało i z Gerajewiczówną!
— Mnie się nigdy nic nie uda, kochany stryju — rzekł Julian przeprowadzając oczyma wychodzącego Aleksego.
— Skądże ta gorycz i zwątpienie?
— To tylko przeczucie.
— Skądże przeczucie? Daj pokój! Miłość tego rodzaju jak Poli i Justyna nie do zazdrości i tego ci nie życzę; jest to piecyk, w którym się wypala najnieszczęśliwsza przyszłość. Młodości tylko, niedoświadczeniu i ludziom téj klasy wolno być tak prostodusznemi! Dla ciebie chciałbym wygodnéj egzystencyi, grosza, znaczenia, czegoś gruntowniejszego, chłodno obrachowanego i przyzwoitego; a to ci się udać musi, gdy zechcesz... Jeśli pozazdrościsz Poli i Justynowi, zawsze ci wolno będzie zrobić gdzie romansik naprędce i rozwiązać go, gdy cię znuży, choćby z tą samą Polą, która za kilka miesięcy uśmiechnie ci się z ochotą, znudzona swoim poetą...
Spojrzeli sobie w oczy, Julian był rozdrażniony.
— Nie jestem jeszcze tak stary — rzekł — żebym mógł chłodno i prozaicznie mówić o sprawach serca... wierzę w miłość i zazdroszczę jéj wszystkim!
— I ja także — dodał prezes siadając w krześle wygodnie — nie brzydka to zabawka, ale wprowadzić ten żywioł w poważne, surowe życie, jest to chciéć z trzciny stawić fundamenta do murowanego domu. Kochamy się wszyscy do jakiegoś czasu... potém lubimy kobiety... w ostatku dogadzamy tylko sobie... poezyą gaśnie, rzeczywistość zostaje. Ze starym twoim stryjem, którego za ojca powinieneś uważać, potrzeba być szczerym, kochany Julku; zdaje mi się, że miałeś do Poli trochę sympatyi. Nic dziwnego! ładne dziewczę, główka dobra, talent wielki, serce rozgorączkowane, byliście razem... ale wielkie to dla ciebie szczęście, że ją Justyn bierze...
Julian zarumienił się.
— Niéma się czego wstydzić, rad jestem, że ten pierwszy ogień wyszedł z ciebie, il faut que la jeunesse se passe; choć ci dziś może być przykro trochę widziéć ją w objęciach drugiego, aleś nigdy nie mógł ani na chwilę pomyśléć żenić się z Polą; a trzymać sobie kochankę pod bokiem Anny i do tego sierotę wychowaną u was w domu jakby na to, żeby paniczowi służyła do romansów, nie wypadało! Skończyło się więc bardzo szczęśliwie: postękasz, powzdychasz i zapomnisz, a jeślibyście sobie późniéj stare dzieje przypomnieli... ha!...
Rozśmiał się prezes pocierając głowę z ruchem komicznym.
— Mówmy — rzekł — o czém inném; jestem pewny, że ten głupi Aleksy jest przyczyną, iż rzecz tę bierzesz naseryo; widzę to po twojéj chmurnéj i tragicznéj twarzy... Aleksego nie cierpię, sam byłem za przyjęciem go do Karlina, dziś przekonywam się, żem bąka wystrzelił. Ten człowiek nigdy się rozumu i praktyki życia nie nauczy; fałszywe pojęcia w was szczepi, opanował umysł Anny, twój, zjednał sobie Emila, który się bez niego obejść nie może, gdzie stąpić, wszędzie go pełno, nikt nic bez zezwolenia i aprobaty pana Drabickiego zrobić nie śmie... to mi się nie podoba!
— Ale, kochany stryju, to najzacniejszy z ludzi! — rzekł Julian, dobywając z trudnością stłumionego głosu.
— W słowach rodzaj stoika, lecz rozpatrz się tylko, jak was wziął w kluby! Nawet Anna, kochana i święta Anna, przez jego oczy patrzy, ty, już nie mówię, a Emil życieby za niego oddał. Człowiek prawy nie starałby się o taką przewagę w domu, o takie zawładanie wszystkiemi; to dla mnie podejrzane, ma jakieś plany i projekta...
— Cały wylany dla nas... niech stryj spojrzy w jego czynności, co za bezinteresowność!
— Ma rozum, nic więcéj; wszystko to dla mnie dowodzi tylko niebezpieczeństwa... chciałbym się go pozbyć... to intrygant... Jestem pewien, jak dwa a dwa cztery, że gdyby wiedział o twojém przywiązaniu do Poli, z którém przede mną już nie masz się co taić, zamiast wystawiać ci śmieszność twojéj namiętności, byłby cię pędził punktem honoru do ożenienia.
Prezes spojrzał w oczy Julianowi, który się zmieszał widocznie.
— No! to ci daje miarę człowieka — zwycięsko dodał stary. — Demagogiczne jakieś pojęcia, przytém nie lubię, że się stawi ciągle jakby na równi z nami; z tobą chce być za pan brat, zbliża się do Anny w sposób obrażający, dla mnie jest choć z uszanowaniem, ale zawsze nie tak, jakby być powinien oficyalista...
Prezes przeszedł się po pokoju sztywny i wyprostowany.
— Kochany stryju — przerwał Julian — nie zapominaj, że to towarzysz i przyjaciel mój; że nas dawniejsze i poufałe wiążą stosunki...
— Wszystko to dobre, ale ja poufalenia się takiego od tego rodzaju ludzi znieść nie umiem, i powiem ci jedném słowem, że się Drabickiego chcę pozbyć.
— Toby było bardzo trudno, bez powodu — rzekł Julian — nawet Anna...
— Ja o tém pomówię z Anusią; jużciż samo to, że ci się go pozbyć trudno, gdy zechcesz, powinno otworzyć oczy... wkrótce zaprzęże was tak wszystkich, że on tu w istocie będzie panem.
— A Emil?
— Emil się obejdzie bez opiekuna — rzekł prezes — jest dziś na takiéj drodze, że możnaby go zawieźć do Warszawy i postarać się o dalsze jego ukształcenie...
— Zawsze, kochany stryju, odwołuję się do Anny...
— A i ja bez niéj nic nie zrobię... — przerwał Karliński — naradzim się, pomyślimy i grzecznie rozstać się z nim musim; dla mnie to istota antypatyczna... zdaje mi się nawet, że i tobie ciężyć poczyna... choć się do tego nie przyznasz...
— Mnie? ja go kocham! — gorąco rzekł Julian — i tyleśmy mu winni...
— Zawsze pamiętaj — poważnie przerwał stryj — że tego rodzaju ludziom, jeśli się winno, to się płaci... Zapłacim...
— Ale to są długi serca...
— Najprostsza rzecz wszystko obrachowywać na brzęczącą monetę...
Na tém się rozstali; ale prezes, który, czy podsłuchał, czy się domyślił zdania Aleksego, gdy szło o Polę, obrażony także tonem niezawisłości, jaki przybierał Drabicki, postanowiwszy się go pozbyć, z tą myślą poszedł do Anny.
Tu ciężéj nierównie było mu do rzeczy przystąpić; szanując dziewictwo czystéj duszy i to, co nazywał złudzeniami kobiecemi, Karliński nie mógł powiedzieć jéj, jak mówił Julianowi, co miał przeciw Aleksemu i czego się od niego obawiał; potrzeba było wyszukać pozornych powodów i oprzéć się na innych wnioskach. Ale staremu nie brak ich było; życzył jak najlepiéj swoim przybranym dzieciom, szczerze pracował nad ich dobrem, a to dobro, że sobie po swojemu wyobrażał i fałszywie, temu zapewne nie był winien.
Zaczął więc od wychwalania Aleksego.
— Co to za poczciwy i nieinteresowany człowiek — rzekł do Anny — im więcéj się go poznaje, tém więcéj ceni.
— A! prawda, kochany stryju! szorstki jest czasem, nieugięty, ale tak prawy i zacny...
— Niezmiernie mnie boli, że te przymioty nie są wystarczające, aby zeń uczyniły ideał rządcy i plenipotenta...
— Masz mu co do zarzucenia, kochany stryju?
— Ja, nic a nic! owszem podziwiam go, ale w skutkach pragnąłbym czegoś więcéj i coby z łatwością lada kto inny, mniéj skrupulatny, a bardziéj zaglądający w głąb’ rzeczy otrzymał... Poezya z gospodarstwem źle chodzą...
— Ale to człowiek tak praktyczny...
— Zamało, kochana Anno, zamało! właśnieśmy to mówili z Julianem.
— I on to znajduje?...
— I on!... Szkodaby było pozbywać się tak zacnego człowieka, a jednak...
Anna się przestraszyła i powstała z widoczném uczuciem niepokoju.
— Mój drogi ojcze, czy tylko się nie uprzedzasz?... — zawołała — ty nam tak życzysz dobrze!... chciałbyś więcéj, niż podobna uczynić, a szukając lepszego, możemy wpaść w gorsze daleko...
— Widzę, że mu bardzo sprzyjasz! — rozśmiał się stary.
— Całém sercem... i nie zdaje mi się, żeby zbytkiem szlachetności zgrzeszyć można, a on chyba nią zawinił.
Prezes pocałował ją w czoło śmiejąc się, i na ten raz przerwał rozmowę, resztę zostawiając na późniéj i polecając wypadkom.

LIII.

Nadszedł dzień wesela Poli, która odzyskała sił trochę i zmuszając się wróciła do dawnéj wesołości swojéj, ale wybuchy jéj zatrute były jakąś ironią gorzką mimowoli przebijającą się w każdém słowie. Oszczędzała jéj tylko dla Justyna już i tak zamyślonego i smutnego, w którego spodziewane szczęście wgryzł się robak zwątpienia. Zdaleka będąc z Julianem, jemu szczególniéj rzucała te słowa zabijające, których znaczenie on tylko rozumiał; biedne dziewczę śmiało się znowu, płakało, szydziło i nie pojmowało życia poza granicami Karlina, który opuścić chciało i musiało conajprędzéj.
W wilię już, fortepian darowany przez Annę i różne fraszki, któremi chciała wyposażyć przyjaciółkę, pojechały do Hor; Pola rozpłakała się, widząc ujeżdżającą przeszłość i zamknęła się ze swemi łzami. Na wesele nie proszono nikogo, prócz pułkownikowéj z mężem, prezesa i pana Atanazego, który odmówił przybycia; ksiądz Mirejko, na którego indult wyrobiono, miał nowożeńcom błogosławić. Julian im bardziéj zbliżał się ten dzień, przykrzejszego doznawał uczucia, zamykał się sam na sam i dręczył wspomnieniami; kilka razy chciał się przysunąć do Poli, ale ona zręcznie go unikała. Choć nieproszony, przybył przypadkowo pan Albert Zamszański, który dla Karlińskiego znowu był drogim gościem, odwodząc uwagę i robiąc mu dystrakcyę.
Anna równie rada mu była i powitała go z uśmiechem przyjacielskim... jak dawnego i dobrego znajomego.
Przybór do tego wesela, jak dzień, w którym się odbywało, był smutny, na dworze chmurno i chłodno, w pokojach pusto... każdy w swoim kątku myślał lub płakał; jeden Justyn z suchém okiem modlił się przygotowując do wielkiego aktu, którego ważność pojmował. W wielkiéj sali przygotowano ołtarz z rozkazu Anny, która sama przystroiła go w makaty, dywany i wazony... Zajęta temi przybory, zabiegała tylko do Poli kiedyniekiedy, całując ją w czoło i cicho modląc się do Boga o jéj szczęście; łza ukradkiem spadała z jéj powiek na myśl rozstania; lecz co się działo w duszy sieroty, a! tego nikt nie wypowie!
Przyszła nareszcie godzina ubrania; na stołach i krzesłach biały strój dziewiczy rozłożony był cały, z zasłoną, z wieńcem, z bukietem! Pola poglądała nań okiem załzawioném i nie chciała się ubierać...
— Dziecię moje drogie — odezwała się Anna — zbierz męstwo i zacznijmy...
— A! ty nie wiesz — odpowiedziała panna młoda — jakie kajdany włożycie mi z tą suknią! w niéj będę musiała opuścić Karlin nazawsze; a ja nie znam na świecie nic prócz Karlina, w nim przeżyłam młodość i nie pojmuję, jak gdzieindziéj żyć będzie można... przyszłość mnie przestrasza... upadam na siłach...
— Przecież nie sama i nie nazawsze opuścisz nas, droga Polo... Hory o mil parę... Justyn pojedzie z tobą...
— A! czemuż was wszystkich zabrać z sobą nie mogę i całego Karlina i téj mojéj izdebki i ulic ogrodu i drzew, do których nawykłam, szumu i tutejszego powietrza!
— No, ubierajmy się! — przerywając umyślnie, zawołała Anna — przeżegnaj się i zaczynaj.
Pola spojrzała na suknie, wieniec i bukiet.
— Nie! — rzekła — nie zezwolę na to kłamstwo i nie włożę ani téj białéj szaty niewinnéj, ani tych kwiatów... ani zasłony! Sierota uboga pójdę przed ołtarz w codzienném ubraniu z pokorą, bez tych symbolów, do których nie mam prawa... myśl moja zczerniła mnie... nic już niéma we mnie białego! Powinnam wziąć suknię żałobną, czerwony pas męczeństwa, krzyż w dłoń, cierniowy wianek na skronie, i tak stanąć na kobiercu...
Anna załamała ręce.
— A! na Boga! — zawołała — co ci do głowy przyszło, coby to ludzie pomyśleli; jest obcy pan Albert Zamszański... będą Bóg wie co za plotki, wybij sobie z głowy to dziwactwo...
— Ale ja tego włożyć nie mogę...
— Polo! jeśli mnie kochasz...
— To będzie kłamstwo!... to będzie oszukaństwo!
— Polo droga, w głowie ci się pomieszało!
Pola porwała się nareszcie żywo i spojrzała na nią z gorączkowym ogniem.
— Masz słuszność — rzekła śmiejąc się chorobliwie — wszystko było kłamstwem! skończmy, jak-eśmy zaczęli, wyjdę biała i czysta! cha! cha! tak być powinno!
Z tego wszystkiego Anna pojmowała tylko żal i rozdrażnienie Poli; korzystając ze słów ostatnich, poczęła ją ubierać, i martwy ten posążek stał posłuszny przed zwierciadłem, w milczeniu przerywanym tylko konwulsyjném drżeniem. Gdy przyszło wkładać wieniec, który pułkownikowa przypinać miała, pani Delrio weszła do pokoju z powagą, Pola w milczeniu uklękła przed nią i w nogi ją pocałowała.
— Przebacz mi, pani — rzekła — przebacz nieszczęśliwéj, możem nie była tak wam wdzięczną, tak posłuszną, tak dobrą sługą, jak-em była powinna...
Pani Delrio szybko uścisnęła ją i słowa nie wymówiwszy wyszła; widok przyborów ślubnych silnie ją uderzył wspomnieniem własnego życia...
Drużkami była Anna i skromne dziewczę Joasia Zalecka, którą zaproszono z sąsiedztwa; płaczącą pannę młodą musiały gwałtem prawie podnieść z ziemi i powiodły jak ofiarę...
W sali już się byli zgromadzili wszyscy, przypinano bukiety, Julian na swój poglądał z oczyma spuszczonemi... cisza panowała długa i ciężka, prezes tylko mierzył oczyma synowca niespokojnie. Obok, pierwszy raz wyprowadzony na obrzęd publiczny, stał Emil, którego wzruszony pilnował Aleksy; oczy głuchoniemego przelatywały po twarzach i zdawały się niezrozumiałą rozwiązywać zagadkę. Nikt nie śmiał począć rozmowy; Aleksemu na łzy się zbierało; tylko pan Albert Zamszański przybrawszy pobożną i skromną minkę, zdradzał się niekiedy ciekawością, z jaką poglądał po przytomnych. Justyn był poważny i smutny prawie.
Szmer cichy zapowiedział przyjście panny młodéj: rozstąpiły się grupy i ukazała Pola, która na progu odzyskała siłę i przytomność, prawie wesołość... Błogosławieństwo zaczęło się od pułkownikowéj i prezesa... Z kolei obchodzono wszystkich, Pola upadła do nóg Annie i gdy się najmniéj spodziewano, zwróciła się do Juliana, przed którym uklękła drżąca...
— Pobłogosław i pan sierocie — zawołała stłumionym głosem.
Ale Julian podał jéj rękę podnosząc i oblany płomieniem, z bólem w sercu cofnął się unikając jéj wejrzenia. Ten wzrok przecie błogosławił jemu, nie było w nim wymówki, nie było żalu, litość tylko i pragnienie szczęścia.
Ale już ksiądz Mirejko stał przy ołtarzu, do którego przyprowadzono państwa młodych: głos jego, nowożeńców i szmer przytomnych, mieszały się razem... wiązano ręce, zamieniano pierścionki... i w chwili gdy się wszystko nieodwołalną skończyło przysięgą, głuchy stukot dał się słyszéć... Pola upadła martwa na kobierzec... Justyn pierwszy rzucił się ją ratować i cucić, Anna przybiegła z octem. Otrzeźwiono omdlałą, która oczy otworzyła i głuchém westchnieniem powróciła do życia.
Prezes, nie dając Julianowi się nad tém zastanowić, ani okazać, co czuł, trzymał go ciągle przy sobie z panem Albertem, złożył to na wzruszenie zbyt wyegzaltowanego do ich domu przywiązania i pokrył trochą szyderstwa. Tymczasem Polę potrzeba było zaraz odprowadzić do jéj pokoju, a z prawa swego Justyn poszedł za nią. Pierwszy raz po ślubie spojrzeli na siebie i Poddubiniec wyczytał w jéj oczach taką boleść, że radby był dać życie, aby jéj ująć swéj żonie!
— Spocznij — rzekł — wrażenia, myśli, uczucia złamały cię... potrzebujesz ciszy i pokoju...
— Ale nie tu! — odezwała się Pola rozdzierającym głosem prośby — idźmy, jedźmy... uciekajmy... jestem twoją... bierz mnie i prowadź coprędzéj; dłużéj tu pozostać nie mogę, nie chcę, nie powinnam... Jedźmy! jedźmy!
— Jakto, zaraz?... — zapytał Justyn.
— W téj chwili — zdejmując wieniec, zrywając bukiet i zasłonę, zawołała Pola — jedźmy, jestem gotowa...
Anna nadbiegła.
— Moja droga, moja najdroższa — z płaczem odezwała się Pola — pozwól mi jechać z Justynem; im dłużéj przeciągnie się rozstanie, pożegnanie, tém więcéj cierpiéć będę; boję się oczów ludzkich w téj chwili, pieką mnie, pozwól mi jechać!...
Anna odpowiedziéć nie umiała.
— A stryj? a matka? a Julian? co powiedzą?
— Wytłómaczysz mnie chorobą, wzruszeniem, przypadkiem... czém chcesz; ten dzień był dla mnie zabójczym...
Konie były przygotowane i Justyn, spełniając wolę żony, sprowadził ją, a raczéj zniósł ze wschodów do powoziku, który pod małą furtkę podjechał: nikt nie domyślał się ich ucieczki, gdy konie biegły już drogą ku Horom.
Anna weszła do salonu sama.
— A pani młoda?... — spytał prezes.
— Słaba... odjechała z Justynem do domu...
— Jakto? bez pożegnania? bez obiadu? — przerwała pułkownikowa.
— Nie mogłam jéj wstrzymać, nie śmiałam wstrzymywać — odpowiedziała Anna — potrzebowała uciec, aby nie płakać, tak ją bolało rozstanie z Karlinem...
Julian słyszał zdala rozmowę, cierpiał, ale zarazem, kto to wytłómaczy? egoizm jego odzywał się w nim uczuciem wyswobodzenia; rad był może, że Poli nie zobaczy i uśmiechał się do Alberta i mówił ze stryjem swobodnie, usiłując pokryć przedślubny swój smutek i mimowolnie zdradzające się rozdrażnienie.
Bez państwa młodych więc odbyła się uczta weselna i zdrowie ich wypili goście dla ceremoni tylko; Julian przykładając kielich do ust spojrzał na Aleksego i spotkał wejrzenie jego poważne, smutne, pełne wyrzutów i skrytéj boleści. Aleksy czytał, co się działo w duszy Juliana, i stara przyjaźń dla niego ostygła wśród dowodów niepojętéj płochości i egoizmu tego człowieka.
— Byłożby to prawdą? — mówił w duszy Drabicki — że ci ludzie skutkiem życia swego, tajemniczych krwi swéj własności, wychowania, nałogów, głębokiego uczucia doznać nigdy nie potrafią? że są drażliwi jak polipy i jak one bez serca? Nam-że to zostawiono tylko czuć silnie, długo i w sprawach uczucia za nich i za siebie pokutować? Mogęż rachować na jego przyjaźń, kiedy najgorętsza miłość rozbiła się o obawę ubóstwa, o strach walki, o potrzebę gnuśnego spokoju? Ta płochość jest-li skutkiem usposobienia osobistego, czy spuścizną żywotów poświęconych używaniu, nie ogrzanych myślą żadną, nie związanych powinnością, nie pokierowanych celem? Jest-li skutkiem mimowolnego przekonania o wyższości, któréj wszystko służyć powinno, jak dzieciom chrząszcze wbite na szpilkę do zabawy? nasze boleści, miotania, łzy krwawe, miałyżby dla nich być rozrywką? Mieliżby ludźmi być tylko w młodości, dopóki z nich przykład i tradycya nie wymaga szlachetniejszego popędu i starsi nie nauczą, że co dla świata jest prawem, do nich się nie stosuje, ich nie wiąże? A! byłoby coś przerażającego dla ludzkości w tym widoku istot spodlonych do takiéj dumy, ogłupionych takiém szaleństwem i grzech szatana powstającego przeciw Bogu, odnowiłby się w tych istotach obłąkanych, aż do postawienia na jakimś szczeblu oddzielnym, wzniesionym nad głowami społeczności.

I pomyślał Aleksy o boleści, z jaką sierota uciekała z tego domu odtrącona zimno, w chwili, gdy Julian wesoło prawie połykał wino za szczęście i pomyślność wczorajszéj kochanki... Smutno mu się zrobiło, ciężko na sercu, patrząc na twarz dawnego przyjaciela, coraz się wyjaśniającą i obojętniejszą... Gdzie była ta miłość gwałtowna, gdzie choć jéj wspomnienie? W dniu wesela czcza rozmowa już ślad ich zatarła...

LIV.

W milczeniu przebyli państwo młodzi tych mil parę, które ich od Hor dzieliły. Pola zasuniona w głąb’ powozu płakała; Justyn trzymał jéj rękę w dłoni i zadumany milczał. Dla obojga przybycie do nieznajomego domu, który miał zamknąć w sobie ich przyszłość, straszném było i jak wszystko nowe przerażającém. Poeta uczuł także, że swobodne jego życie wędrówek, kontemplacyi i dumania zawarło się na wieki; nie był panem siebie; zwodnicza nadzieja przykuwała go do drugiéj istoty, od któréj nie mógł wziąć szczęścia, ani go jéj udzielić. Raj zmienił się na progu w Golgotę; pieśń zamierała na ustach, serce bolało i krwawiło się, życie chwytało w szpony swoje dotąd jak ptak wolnego Justyna. Wzdrygnęli się oboje, gdy powóz zatrzymał się nagle i wysiąść było potrzeba; ujrzeli przed sobą stary dom drewniany, ogromnemi otoczony lipami, pusty, samotny i cichy.
Drzewa opasywały tak dokoła podwórze, że świata za niemi widać nie było; w jedném tylko miejscu z poza pni świeciło kawał łączki z rzeczułką, któréj się domyśléć było można po rosnących w jéj łożysku ziołach i łozie; a na drugim brzegu las opasywał niewielki pola kawałek. Powietrze było przesiąkłe tą wilgocią, którą czujemy w lasach i cieniu; stary dom drewniany okrywały mchy i pleśnie. Oddawna nikt go nie zajmował; wyporządzono tylko naprędce dla Justyna, oczyszczono trochę z rozkazu pana Atanazego, i pozbijano chwasty, które go otaczały.
Gałęzie drzew zwieszone u okien, obejmujące domostwo i pokrywające dach jego, pięknie je ale smutno stroiły; wchodząc wewnątrz, poczuli oboje coś grobowego, woń podziemia i oczy ich nieprędko oswoiły się z mrokiem, jaki tu cały dzień panował.
Nikogo nie zastali w ganku, nikogo we dworze, który stał otworem; weszli milczący i oczy Poli, w milczeniu posępném przebiegły po szarych ścianach... Nic tu nie brakło, był pewien porządek i myśl upięknienia nawet, ale smutek wiał po pustce, nie było w niéj śladów życia. Jedynemi dla niéj były może sprzęty z Karlina przywiezione, ku którym rzuciła się z wybuchem żalu; fortepian, u którego tyle godzin spędziła, krzesło, stolik jéj dziewczęcy, koszyk z robotą, szklanka od bukietów, kilka książek i święte obrazki, które nad jéj łóżeczkiem wisiały. Ręka Anny dodała do nich, co tylko mogła, by wspomnieniem Karlina ożywić Hory i przenieść tu trochę przeszłości... Pola poznała w swoim pokoiku wszystko, co dla niéj miało cenę przypomnień, do czego się wiązała serdeczna jakaś pamiątka... ale ten sprzęt przywieziony przez obojętnych, leżał rzucony jak sama przeszłość, potłuczony i bezładny.
Justyn prowadził żonę powoli i patrzał z równą ciekawością, ale w nim, jak dom, tak to, co w nim było, nie obudziło żadnego wrażenia; uczucie smutku pochwyciło go na progu i wiodło po nowém dziedzictwie. W czwartym pokoju otwierając drzwi, gdy oczy podniósł poeta, krzyknął postrzegłszy siedzącego w krześle pana Atanazego, który czytał z wielkiéj księgi, głęboko zamyślony. Pola mimowolnie przytuliła się do męża. Mało znała stryja Anny, widywała go rzadko, a poważna ta, surowa postać zatopiona w jakiémś religijném rozmyślaniu, przestraszyła ją zrazu.
Pan Atanazy czytał i nie postrzegł przybywających, aż gdy się do krzesła jego zbliżyli: podniósł oczy i nad klęczącemi wyciągnął ręce w milczeniu. Książka spadła mu z kolan. Wzrok jego badający zatonął w Poli...
— Otóż wasze ziemskie dziedzictwo — rzekł powolnie — błogosławiłem je modlitwą... ja lubię to miejsce, a zresztą, niejednoż człowiekowi tu czy tam cierpiéć i narzekać?... Smutno ci będzie, moje dziecko, po Karlinie — dodał — ale na ziemi myśmy wciąż wygnańcy! Tęsknim sami nie wiedząc za czém, za niebem i starą ducha ojczyzną... tęsknim za Bogiem, szukając go w ludziach, i nie mamy spoczynku, aż błąd poznamy i zwrócimy się ku Temu, co nas pociąga, w którego łonie jest spokój i szczęście! Oto wasz szałas na pustyni, w którym macie przeżyć chwilę, co się wam wyda długą niekiedy, a ujdzie błyskawicą... Justyn wyświęcił się na kapłana poezyi i wieszcza, wziął ciężar na ramiona... inaczéj kółko jego obowiązków byłoby skromném i małém... Tobie, kobieto, pozostaje podzielić z nim wszystko... zjednoczyć się z nim, jak w niebiesiech wszyscy zjednoczymy się z Bogiem... Tu wszystko jest symbolem i skazówką, każde uczucie prowadzi manowcami często, ale do wielkiego celu... Każdy krok życia przepowiada przyszłość, tak i połączenie dwojga ludzi jest proroctwem zjednoczenia naszego z Chrystusem... małżeństwo jest postacią i symbolem... Ma ono i to wielkie godło na sobie, że jest całe poświęceniem...
Pola nie pojęła słów starca, myśl jéj błąkała się gdzieindziéj i biegła ze łzami do Karlina... pan Atanazy złożył księgę.
— Stary, nudzić was nie będę, przyszedłem tu spojrzéć tylko i wracam do Szury; jeśli wam czego będzie potrzeba, przyślijcie do mnie...
To mówiąc, szybko zerwał się z krzesła, wziął kij i kapelusz, i rzuciwszy okiem na sierotę, na Justyna, oddalił się szybkim krokiem, zostawiając ich samych...

LV.

W Karlinie dnia tego daleko było weseléj, a choć Annie przypominała się towarzyszka lat dziecinnych na każdym kroku, ludzie, co ją otaczali, goście, gwar, rodzina wreszcie, nie dali nawet po cichu zapłakać. Może téż i Albert Zamszański przyłożył się do rozweselenia jéj, gdyż od tych drugich odwiedzin, z widoczném staraniem przypodobania się, na chwilę nie opuszczał Anny. Jego łatwa rozmowa, dowcip i giętka umiejętność zastosowywania się do tych, do których się zbliżał, coraz go milszym czyniły. Z Aleksym, jakkolwiek go ceniła, nigdy nie była tak swobodną, ani tak dobrze zrozumianą, on nie wahał się sprzeciwiać, sprostować, i nie uginał do wyobrażeń Anny. Często różnili się w zdaniach, a ogromna dzieląca ich przestrzeń wszędzie się uczuć dawała. Jakkolwiek święta, Anna miała niektóre pojęcia tego kółka społeczności, w jakiém zrosła, i ciężko jéj było rozstać się z niemi. Dla niéj Aleksy często wydawał się zbyt śmiałym, zuchwałym prawie, gdy z wielkich prawd wiary snuł przędzę wniosków, nigdy myślą dziewczęcą niedosięgnionych — szanowała go i obawiała się razem... Surowość jego odstręczała i zastraszała; miłym był wreszcie, ale zawsze w nim czuła jakby przybylca z innéj sfery, noszącego piętno pochodzenia na sercu i myślach.
W Albercie, który miał nadewszystko wielką zręczność przedstawiania się, jak chciał, nic nie było rażącego; a że jak gąbka rozsądna nabrał w siebie wszelkiego rodzaju zapasów, które wiedział, gdzie wylewać, że wybór myśli cudzych umiał uczynić dobry, że myśl każdą przystrajał i dowcipem ożywiał, może się wyższym wydał Annie pod tym względem od Aleksego. Szczęśliwa powierzchowność, ładna twarzyczka, szykowny ruch i zręczność postaci, nic tu także nie przeszkadzały... Są ludzie tak szczęśliwie obdarzeni, że fałsz dla nich nie istnieje, nie pojmują go, bo nie mają w sobie, potrzeba, by im ktoś oczy otworzył, sami zawsze będą ślepi. Anna dobrocią swą i czystością była taką właśnie istotą, dla któréj wszystko było prawdą, co się nie chciała i nie mogła nigdzie sama domyślić fałszu. Dlatego i Albert, wyrób sztuczny, świecący blaskiem pożyczanym, nic z siebie dobyć nie umiejący, dla niéj był cudném zjawiskiem pełném uroku. Może i serce, co kochać pragnęło, chwyciło się tego widma, cienia ideału i przylgnęło do niego.
Aleksy z boleścią w sercu ujrzał ją pierwszy raz mieszającą się od wzroku młodego gościa, zarumienioną, wesołą, zalotną prawie, i te symptomata rodzącego się uczucia nie uszły jego oka. A! gdyby był mógł choć powiedziéć sobie, że ten, który je obudził, był ich godnym? Niewypowiedziany ucisk i boleść przejęły mu serce, widział ideał swój rzucony na pastwę najpospolitszemu z ludzi, i drżał odgadując całą jego przyszłość. On, co nie śmiał na nią podnieść oczu, co byłby na klęczkach przepędził życie, patrząc tylko zdaleka na zjawisko niebieskie, ujrzał je spływające na ziemię ku stworzeniu, którego nicość wzbudziła w nim pogardę.
Patrzał i patrzał zdziwiony, rozbierał w sobie ten fenomen moralny i pojąć go nie mógł. Rzecz jednak była nietylko do wytłómaczenia łatwą, ale bardzo pospolitą; w sferze, w któréj forma jest prawie wszystkiém, gdzie się tak przywiązują do niéj, że jéj poświęcają głąb’ i treść człowieka, co chwila spotykamy oszukaństwa tego rodzaju. Ludzie uczą się prędko odgrywać pewną rolę i najpoziomsza zdatność małpiarska na wydołanie temu zadaniu wystarcza. Instynkt wiedzie do wyboru wzorów, do ich użycia, a najmierniejsze z istot mogą przybrać kształt najwytworniejszych. Społeczność, wśród któréj się obracają, czyni tę komedyę długotrwałą; tu nigdy nie wolno zajrzeć w głąb’ i śledzić istoty; wszyscy są równi wobec form pewnych, poza które wyjść nie wolno; trzymając się w nich, niéma się co obawiać zdemaskowania.
Albert nie wart był Aleksego, ale umiał się popisać z tém, czego mu brakło, gdy tamten krył się prawie z tém, co posiadał; pierwszy wszystko miał pożyczane, zrobione, gotowe i w nim praca myśli, usiłowanie nigdy nie było widoczne; pamięć przynosiła, co kazał; Aleksy zastanawiał się, myślał, dobywał z serca i duszy, i często nie miał czasu nadać postaci wdzięcznéj temu, co tworzył. Wielka znajomość świata i zagadnień czasowych wyższość nadawała Albertowi; rozwiązywał je wszystkiemi kluczami, jakich mu dostarczało doświadczenie... Zawsze był gotów z odpowiedzią, z zarzutem i odbiciem jego, gdy Aleksy myśléć musiał i mozolić się nad wszelkiém nowém dla siebie zadaniem. Stąd jeden zdawał się ociężałym i ograniczonym prawie, gdy drugi lotny jak myśl, przyswoiwszy cudze, szafował niém z rozrzutnością bogacza.
Zniósłby był może Drabicki mężnie, gdyby się widział poświęconym równemu sobie; zabolało go, gdy ujrzał taką mierność zuchwale posuwającą się tam, gdzie on myślą nawet zajść nie śmiał.
Prezes i Julian zobaczyli wprędce zmianę w Annie, dostrzegła jéj pułkownikowa i jak tylko przypuścić mogła rodzące się przywiązanie, widząc w niém już szczęście córki, postanowiła, pamiętna zawodów całego życia, dać jéj to, czego pragnęła, gdyby najsroższą walkę o dziecię stoczyć przyszło. Julian wcale się nie zdziwił; obojętném mu to było; zresztą Alberta ocenił jak Anna, łudząc się jego powierzchownością; prezes tylko chmurno to przyjął i z pewnym niepokojem. Kochał Annę jak dziecię własne, obawiał się o nią, a zawsze na pierwszém miejscu i jako pierwszy warunek kładąc dostatek, zląkł się o przyszłość, nie znając Zamszańskich tylko z pana Piotra...
Patrzał prezes dni kilka, wreszcie widząc, że Anna codzień jest lepiéj i bliżéj z Albertem, który nie tai uczucia, jakie dla niéj powziął, uczuł potrzebę wybadania trochę starego kuzyna. Dotąd łapiąc z mowy młodego człowieka, co tylko było można, nic jednak nie schwytał objaśniającego; wiedział, że podróżował, że miał rodziców w Poznańskiém i dosyć liczne rodzeństwo, że ich poufałe stosunki łączyły z pierwszemi domami w księstwie, ale nic więcéj. Resztę, domyślając się, potrzeba było odgadnąć jak najkorzystniéj dla młodego człowieka, który te drobne rysy puszczał umyślnie tak ułożone, by z nich pewne wnioski same się wywiązywały, i obraz stworzył, jak go osnuł artysta.
Zapalili cygaro po obiedzie, i pan Piotr miał już coś mówić o Loli, gdy nagle prezes odwrócił się do niego i zapytał:
— Miły to człowiek Albert... w jakim to stopniu pański krewny?...
— Stryjeczny! stryjeczny! — rzekł pan Piotr zmieszany trochę natarczywością — otóż nieporównana Lola...
— Mieszka w Poznańskiém? — spytał, nie dając się zbić prezes.
— W Poznańskiém, koło Kościana...
— Bogaci być muszą ludzie?
— Majętni — odparł przyciśniony pan Piotr — ale liczne rodzeństwo, a tam majątki nie tak dają, jak u nas...
— A! — mruknął prezes — bardzo miły chłopiec, co za wychowanie! Pan powinienbyś go tu wstrzymać; szkoda nam go będzie stracić...
— Chybabyśmy go tu ożenili — rzekł pan Piotr, mrugając okiem jedném — ja nawet mam projekcik!
— Doprawdy? — spytał prezes, bojąc się, by nie wpadł w nastawioną łapkę.
— Zeni Gerajewiczówna! — szepnął Zamszański.
Karliński porwał się jak oparzony, nie poznał się nawet, że to był tylko manewr pana Piotra, który dobrze wiedział, że prezes czatuje na Gerajewiczów dla Juliana i że strach może ułatwić staranie o pannę Annę. Byłby wprawdzie wolał Zeni i jéj miliony od Karlińskich, ich imienia i skromnego posagu Anusi; ale wiedział dobrze pan Piotr, że Gerajewicze za przybysza lekko córki jedynaczki nie dadzą. Puścił więc tę racę tylko dla prezesa na wszelki wypadek. Jakkolwiek zręczny i domyślny, Karliński nie postrzegł wybiegu i przeląkł się zrazu.
— Doprawdy? — zawołał — a! śliczna téż to partya, i możnaby jéj powinszować; przyznam się nawet panu hrabiemu, że dla Juliana snuło mi się to po głowie.
— A! nic-em o tém nie wiedział — rzekł pan Piotr — ale jak pan tak ja nie jesteśmy wcale intryganci; siłą i chytrością brać panny nie myślimy, a zatém komu Pan Bóg da szczęście!...
Prezes usiadł uspokajając się potrosze dla oka, ale zawsze widno było, że go to nastraszyło.
— Ba! — rzekł — Gerajewicz jak nudny tak rachmistrz wielki! Będzie, zdaje mi się, za córkę rachował, i nie da się jéj pokochać, póki nie obliczy narzeczonego!
— Byliśmy u Gerajewiczów — przerwał pan Piotr — i naturalnie oglądaliśmy wszystkie osobliwości, słuchaliśmy muzyki, a ten łotr Albert chwalił, że nigdy nic za granicą podobnego nie widział i nie kosztował. Gerajewiczowi nadzwyczaj to pochlebiało, że jego bric-à-brac porównywał z gabinetem ks. de Ligne w Belgii... a grę jego do Vieuxtempsa... Filut chłopiec!... o! filut!
— Filut? — pomyślał prezes — dobrze to wiedziéć — a głośno się odezwał: — I myśmy niedawno mieli to szczęście być na koncercie i ekspozycyi w Sytkowie...
— Ale powiem ci, mój prezesie — dodał poprawiając się pan Piotr — że mój Albertek niebardzo zasmakował w pannie, nie lubi blondynek, przytém to wypieszczenie i bałwochwalstwo rodziców dla niéj przestraszyło go...
— I nas to zraża — rzekł prezes — to pewna, że za te miliony Gerajewiczów przypłacić będzie dobrze potrzeba, a w dodatku czekać na nie, bo starzy nic nie dadzą prócz córki, a sami pożyć mogą minimum lat trzydzieści; uprawa sztuk pięknych konserwuje...
Rozśmieli się, ale Karliński nie przerwał wątku myśli, i dorzucił:
— Taki młody człowiek, jak pan Albert łatwo sobie znajdzie partyę... niezmiernie dystyngowany...
— A co za takt! — dodał pan Piotr — a co za smak! nawet w drobnostkach... wystaw sobie, że cygara ma takie... prosto z Hamburga! I przywiózł mi machinkę do suszenia ich, wynalazek, na jaki chyba wiek XIX mógł się zdobyć; cuda dokazuje! Ja to wyżéj kładę machin parowych i elektrycznych telegrafów.. na to może większego potrzeba było wysiłku nauki i rozumu niż na zastosowanie pary!
Prezes się rozśmiał; a wtém zawołano ich na herbatę.
Anna wyręczając matkę, zajmowała się gospodarstwem około stolika, Albert jéj pomagał, i łatwo było dojrzéć między niemi téj poufałości, która jest pierwszym szczeblem ściślejszych serdecznych stosunków.
— Co za śliczna para! — rzekł po cichu pan Piotr do prezesa, wskazując Alberta i Annę.
Karliński trochę się skrzywił i pod nosem odpowiedział słowami Fredry:
— Gdzie dwoje, tam para!
W salonie tylko ich dwoje śmiało się i bawiło wesoło; pani Delrio patrzała na nich przechodząc swoje życie zwiędłe i zmarnowane, Julian wielkiemi krokami przebiegał milcząc salon pusty dla niego i obudzający wspomnienia niezatarte, Aleksy patrzał oknem, nie mogąc znieść widoku spoufalenia ze swoim ideałem tego zręcznego komedyanta, w którym serca ani duszy dotąd się nie dopytał.
— Dobry to staropolski nasz zwyczaj — mówił Albert — że u nas same panie robią herbatę... to jéj ceny i smaku dodaje... W Paryżu...
— Dlaczego pan tak często Paryż wspominasz? — spytała Anna.
— Bo jakkolwiek nań u nas modą dzisiaj hałasować i dziwne rzucać potwarze, jest to może jedyne miejsce, gdzie wyższe towarzystwo żyć umié i gdzie życie jest najmilszém.
— Milsze niż u nas? wszakżeś pan chwalił nasz stary zwyczaj?
— I cenię wysoko wszystkie stare zwyczaje, ale raz przypuściwszy życie dla życia, życie samo sobie będące celem, nigdzie go tak nie rozumieją jak w Paryżu... Nie widać sprężyn, które poruszają tę sztuczną machinkę: wszystko idzie czarownym sposobem łatwo, lekko w swojéj porze przychodzi, mienia się... mija... sensacye tak są obrachowane, przyjemności taką idą koleją misterną, że ani się człowiek postrzega, że gdzieindziéj życie być może ciężarem... O! życie jest wielką sztuką, umiejętnością prawie.
— Ale pan mówisz o życiu, którego nie rozumiemy; takie jest anomalią wśród świata... żyć, by się zabawić i użyć?...
— Naturalnie ze stanowiska moralnego — rzekł Albert — to co innego.
— Ale nawet dla serca! dla duszy!
— Przepraszam panią, w téj umiejętności życia, jak te tam pojęto, wszystko wchodzi w rachunek: jest trochę dla serca, jest dla duszy, dla uczucia piękna, dla ideału, dla wszystkich potrzeb człowieka, dusznych, cielesnych...
— Ja sądzę, że najwięcéj dla egoizmu...
— Ale dobrze zrozumiany egoizm nie jest bo tak straszny — podchwycił Albert lubiący paradoksa — nie jest tak ohydny, jak się wydaje. Dobrze pojęty mieści w sobie filantropię rozumowaną i nie przeszkadza nikomu...
— To całkiem dla mnie nowe — odpowiedziała Anna.
— Wstręt do egoizmu jest przesądem — rzekł śmiejąc się młody człowiek — jest to przecie siła spójna, bez któréj świat-by się nie utrzymał, ale tą siłą rozum musi kierować jak innemi. W stanie barbarzyńskim egoizm burzy i wywraca, bo nie ma jutra, w cywilizowanym staje się konserwatorem.
Aleksy słuchając zdaleka ruszył ramionami, ale nie śmiał się odezwać; Anna w duszy nie podzielając sposobu widzenia Alberta, wzięła to za pomysł bardzo głęboki.
— Co to za dowcip! — mówiła w duchu. I oczy jéj spotkały się ze wyrokiem Alberta, szukającym już wieńca za ten wysiłek.
Rozmowa w tym sposobie trwała między Anną i Zamszańskim swobodna i nikt jéj nie przerywał. Aleksy smutny, patrzał i słuchał upokorzony niemal tém, co zwał upadkiem Anny.
— Biedne kobiety! — mówił sobie — zawsze być muszą pastwą ludzi, którzy nie są ich warci; najdziwniejszym losem najpoetyczniejsza z niewiast musi paść ofiarą szyderskiego jakiegoś sceptyka, który przed nią błyśnie dowcipem, lub westchnieniem w niéj litość obudzi, najświętsza da się złudzić najzepsutszemu, najłagodniejszą opanuje ten, co jéj da uczuć swą siłę. Prawo sprzeczności wzajem się pociągających i dopełniających tu wyraźniejsze niż gdzieindziéj: obok niego, przemoc prawie zawsze kojarzy serca, gwałt je porywa, a miłość cicha i do poświęceń gotowa usycha niepostrzeżona; nikt jéj się nie domyśli, nikt tego kwiatu nie zerwie wśród chwastów!
Ból, którego doznawał Aleksy, przeczucie losu, jaki miał spotkać biedną Annę, zajął go tak mocno, że nie postrzegł prezesa, który grzecznie zbliżył się do niego, i z cicha mu szepnął, że jutro chce mieć sobie przedstawionym ogólny stan interesów i rachunki.
— Jestem zawsze w gotowości — odpowiedział Aleksy — i w każdéj chwili mogę wskazać, co się panu podoba...
— Bardzo dobrze, zobaczymy — rzekł prezes obojętnie — potrzebuję wejrzéć wedle mego zwyczaju w ogół i obmyśléć środki na przyszłość; naradzim się wspólnie z Julianem...

Aleksy nic nie odpowiedział, ale go uderzył ten nagły pomysł wejrzenia w to, co prezes znał doskonale i rozpatrywał co kilka tygodni; w istocie zamiarem było starego opiekuna tak nakierować rzeczy, żeby się w zdaniu poróżnić z Aleksym i zmusić go do porzucenia ich domu. Nie chciał tego sam uczynić, postanowił dla Anny i Juliana skłonić Drabickiego zręcznie, żeby on z własnéj chęci ich opuścił.

LVI.

Nazajutrz wzięto się do wielkiéj owéj narady, do któréj Julian, obojętny zupełnie, tylko dla formy był wezwany; prezes tu grał pierwszą rolę. Aleksy przedstawił mu rachunki, plany, bilanse, i wskazał, jakie środki obmyślił na uspokojenie głównych wierzycieli. Prezes szukał tylko pozoru i zatrzymał się zaraz przy likwidacyi długu żydowskiego, oddawna ciężącego na Karlinie; był to interes zawikłany, wreszcie skończył się ugodą i pozostawało tylko zapłacić spadkobiercom starozakonnego; ale Aleksy, który zawierał układ, postąpił sobie szlachetnie i wszystko, co było podpisane przez chorążyca, przyjął za stanowczą należność.
Prezes przeglądając papiery uśmiechnął się.
— Na tych żydach — rzekł — więcéj, zdaje mi się, utargować było można.
— Być może — odparł Aleksy — ale chodziło o podpis pana chorążyca, a żydzi i tak kilkunastoletnie tracą procenta.
— Żydzi nigdy na nas nie tracą — zawołał Karliński.
— Tu, panie prezesie, straty ich są widoczne...
— Aż do zbytku pan jesteś skrupulatny i sumienny! — zawołał Karliński.
— Zwłaszcza w cudzych interesach — rzekł Drabicki.
— Ale z cudzéj kieszeni! — szepnął prezes.
Aleksy zaczerwienił się i zadrżał; prezes na wszystko przygotowany zachował krew zimną; spodziewał się burzy.
— Gotów jestem dołożyć i ze swojéj, gdzie mi przekonanie każe — zawołał popędliwie Drabicki.
— Niech się pan tak żywo nie oburza — rzekł prezes — w interesach powinno się traktować chłodno i z namysłem...
— Starałem się o to — zawołał Aleksy — zresztą, jeśli to, com uczynił, zdaje się państwu niedogodném, wszakżeśmy wiecznym ślubem nie związani...
Julian, znacznie ostygły dla Aleksego, który miał dlań i tę wadę, że jego zachceniom i popędowi do rozrzutności nie dogadzał, milczał; spojrzał na niego napróżno Drabicki, a widząc obojętnym, z ukłonem złożył przed prezesem papiery i wyszedł.
Dopiéro jak ze snu ocknął się Julian.
— Co to się stało, kochany stryju?
— Nic, zdaje mi się, że pan Drabicki, który najlżejszéj uwagi od nikogo nie znosi, obraził się tą, którą mu w najdelikatniejszy sposób uczyniłem; sądzi zapewne, że go przepraszać i zapraszać będziemy, ale się mocno omylił.
— Jakto! miałby się z nami rozstać? — zapytał Julian niespokojny.
— Tak mi się zdaje — wyszedł cały zaperzony. — Proszę cię tylko żadnej słabości, nie idź do niego, nie posyłaj, tym sposobem grzecznie się uwolnim od niego; wina spadnie na mnie i po wszystkiém.
— Ale ja dobrze nie słyszałem; o cóż to poszło?
— Dzieciństwo; powiedziałem mu w żarcie, że nadto szafuje z cudzéj kieszeni; coś mi odburknął hardo, położył papiery i wyszedł.
Powróciwszy do swego pokoju, Aleksy bez zastanowienia, cały zburzony, natychmiast pakować się kazał służącemu i konie zaprzęgać; podziękował za obiad, na który go proszono, ułożył resztę papierów i dotknięty tém, że Julian słowa nie powiedział w jego obronie, nie przyszedł nawet po przyjacielsku się z nim rozmówić, postanowił opuścić dom ten nazawsze. Może i miłość jego, która dochodziła do tego stopnia szału, że widok Anny i Alberta był dla niego nieznośną męczarnią, przyczyniła się do tego. W pierwszéj chwili wyjechać z Karlina, zdawało mu się niezmiernie łatweém, ale gdy zebrał pamiątki i poczuł gorycz w sercu, przekonał się, że go to wiele kosztować będzie. Nigdzie człowiek dłużéj bezkarnie przebyć nie może, przyrasta do miejsca i ludzi; tu jeden widok obojętnéj, chłodnéj ale codzień uśmiechającéj mu się przyjaźnie Anny, osładzał wszystko; jedna z nią wieczorna rozmowa starczyła za wątek na tygodnie marzeń niewyczerpanych. Wszystko potrzeba było stracić zarazem! Biednemu Aleksemu pomieszało się w głowie, zdrętwiał na miejscu, jak siedział, i resztę dnia przebył nie wiedząc, co się z nim działo; pakunki były gotowe, on nie wyjeżdżał, oderwać się nie mógł od tego miejsca...
Nikt ani zajrzał do niego; nie postrzeżono niebytności u obiadu, która się często trafiała; stryj Juliana wstrzymywał, reszta towarzystwa o niczém nie wiedziała, niczego się domyślać nie mogła. Pozostał więc osamotniony, opuszczony, a w takiéj chwili boleśnie go to zraniło... Czuł potrzebę zerwania stosunków, które nic prócz przykrych wspomnień przynieść mu nie mogły, i siły na to brakło; myśli plątały się po głowie, dziwaczne, bezładne a smutne; cały dzień upłynął w takiém gorączkowém osłupieniu. Ile razy zerwał się z miejsca, Anna przychodziła mu na myśl; zdawało mu się, że czuwać nad nią był obowiązany, że niebezpieczeństwo, w jakiém zostawała, zmuszało go pozostać, ale po chwili rozmysłu opadły ręce. Czémże tu był? mógłże choć słowo wyrzec?
Tak walcząc z sobą, dosiedział Aleksy do wieczora; chciał się podnieść z siedzenia i jechać, ale nagle poczuł w głowie szum jakiś, w ustach gorycz i spaleniznę, w całym sobie jakąś gorączkę dreszczem i żarem przechodzącą po nim gwałtownie; oczy mu się zasłoniły, wzrok przyćmił i zwlókłszy się z siedzenia upadł na łóżko, na którém już nic prócz trochy słomy nie było... a ledwie się położył, zupełnie stracił przytomność; choroba opanowała go nagle i gwałtownie...
Czuł, że żył, ale ani sobą władnąć, ani zawołać, ani podnieść się nie mógł; mary jakieś przesuwały mu się przed oczyma duszy, to szydersko się uśmiechające, to pogrzebowe i żałobne...
Oprócz wielkiego ciężaru na głowie, który był połączony z głuchą boleścią, stan Aleksego nie miał w sobie nic przykrego; był dlań nowym i w pewien sposób miłym. Mózg rozdrażniony z wielką siłą przedstawiał mu spotęgowane i skupione obrazy, które zwykle pamięć pojedyńczo i słabo malowała. W tym gorączkowym dramacie ruch był potężny i życie podbudzone, szybko przesuwały się postacie jedne po drugich, zachowując swoje znamiona i charaktery; a jednak dziwnie jakoś podniesione do niezwykłéj im działalności. Wszyscy, których znał, kochał lub nienawidził w życiu, wrócili wżyciu chorobliwém: Anna, Julian, Emil, matka, stary Junosza, sąsiedzi z Żerbow, pan Atanazy, Justyn i Pola, a obok nich pełno nieznajomych figur wydobytych z komórek zamkniętych wspomnień, i żywo powstających z mogiły...
Cały ten świat zdawał się być przeciwko niemu; wszyscy przechodząc miotali nań wyrzutami gorzkiemi, każdy zdawał się osobiście dotknięty, każdy miał jakąś winę i rzucał nią nań jak kamieniem, a Aleksy związany, niemy, bezsilny, próżno starał się coś odpowiedziéć, niemoc związała mu usta... pęta opasywały ręce i nogi, kamień zwalił się na głowę i piersi.
W tym chaosie na jakiémś tle chmurném, wijącém się bez przestanku, w gwarze, który co chwila się zwiększał, Aleksy postrzegał coraz nowe zjawiska... ale obłok jakiś przyćmiewał je powoli, ludzie zmienili się w poczwarne jakieś dymów kłęby i znikli... czarna cisza grobowa nastąpiła po szalonym zamęcie.
Po niéj latały tylko iskry i płomienie, to znowu rozlewała się jasność nieznośna, a po niéj jeszcze ciemniejsza noc spadała na oczy...
Aleksy nie czuł już i nie wiedział, co się z nim działo...
Słudzy odeszli, nie było przy nim nikogo, pozostał więc rozmarzony gorączką na łóżku do nocy; bo po rozejściu z salonu dopiéro prezes namyślił się razem z Julianem odwiedzić Aleksego.
Znaleźli go bez światła na łóżku nieposłaném, dyszącego straszliwą gorączką, z oczyma osłupiałemi, ze spalonemi ustami, ze wszelkiemi oznakami niebezpiecznéj choroby... Spytany, nie dał im odpowiedzi, nie poznał ich nawet... Prezes zląkł się niezmiernie, Julian uczuł wyrzut sumienia, natychmiast posłano po Grebera i Karliński sam zająć się chciał pilnowaniem chorego; ale stryj przewidujący, że choroba tego rodzaju może być zaraźliwą, nie pozwolił, odciągnął go i posłał po Bornowskiego, który tak dalece był do wszystkiego, że i przy słabych czasem lekarza zastępował. Nie powiedziano téż nic Annie, nie dano znać do Żerbów, aby matki nie przestraszać; Julian ze spuszczoną głową poszedł ze stryjem do pokoju.
— Nie przypisuję wcale wzruszeniu rannemu téj choroby — odezwał się niespokojny prezes po chwili — nie powiedziałem mu nic ostrego!...
— Jednakże źle się stało, żem choć ja wcześniéj do niego nie poszedł — odezwał się Julian — mam na sumieniu to wszystko... Wyrwaliśmy go z bytu spokojnego, z którym się obył i w którymby mógł być szczęśliwym, wezwaliśmy w imię przyjaźni do pomocy w interesach, poświęcił się nam całą duszą, wyratował brata, zapomniał o sobie, i za to wszystko w końcu odpłacamy mu gorzéj niż obojętnością, bo niewdzięcznością prawie...
Był to ostatni odbłysk szlachetniejszego uczucia w Julianie, które prezes zniszczył kilku słowy zimnemi.
— Słuchaj — rzekł — wszystko zależy od sposobu, w jaki się rzecz przedstawia... daliśmy mu dobre miejsce, na którém więcéj zarabiał niż na lichéj dzierżawie, wprowadziliśmy go w nasze towarzystwo, robił, co mógł, ale nie zrobił nic osobliwego. Emil prędzéj czy późniéj byłby dojrzał i bez niego... Przecież nie wyrzuciliśmy go na ulicę? Nie zapominaj, kto my... a kto on... reszta mu się dopłaci!...
— A... stryju!
— Dajże mi pokój ze swoją filantropią i ideałami! Nic mu się nie stanie, duma obrażona, duma nieznośna zrobiła mu chorobę i gorączkę, puszczą mu krew, dadzą kalomelu i licho go nie weźmie, nie widzę powodu rozpaczania... Dobranoc!
To mówiąc prezes wyszedł, udając daleko gorszego i zimniejszego, niż był w istocie, gdyż w głębi uczuł boleśnie chorobę Aleksego, któréj się uważał pierwszą przyczyną. Zamiast pójść spać, cicho skierował się do mieszkania chorego i wywołał Bornowskiego.
— A co?
— I cóż, jwpanie, majaczy! gorączka! straszna gorączka! postawiłem mu synapizma... głowa jak w ogniu! od rzeczy plecie...
Prezes wiedziony niepokojem wszedł do środka i stanął we drzwiach drugiéj izdebki.
Tuż za nim wsunął się niespokojny Julian.
Aleksy leżał z oczyma otwartemi, kiedyniekiedy niewyraźnemi, szybko z ust lecącemi wyrazy przerywając ciszę, która go otaczała. Zrazu nikt ich chwycić i znaczenia domyśléć się nie mógł, ale po chwili prezes zbladł i zatrząsł się jakby z gniewu, chory pokilkakroć wymówił imię Anny.
— Cóżem winien — mówił — musiałem cię kochać? wszakżem nie zdradził cię nigdy, słowem, wzrokiem, ruchem, niczém! Nikt tego nie wie! Nikt! Ja i Bóg! O Anno! gdybyś wiedziała, jak ciężko mi będzie porzucić was, ciebie i nigdy a nigdy nie widziéć cię więcéj, nie słyszéć i myśléć, że po mnie jak po śniegu zimowym nawet wspomnienia nie zostaną... Wszakżeś to ty była Beatrycą Danta? Laurą Petrarki, natchnieniem wszystkich poetów, marzeniem artystów? Cóżem winiem, żem upadł przed obrazem, przed którym klęczeli wszyscy?... Bóg mi dał trochę tego ognia, przy którego jasności widać serca i dusze... Widzę je całe... i ciebie... tyś anioł, Anno!
Prezes odpędził Bornowskiego, sługi, zobaczył Juliana i biorąc go pod rękę wyszedł z nim do pierwszego pokoju rozgniewany, nieprzytomny prawie, trzęsący się z rozjątrzenia.
— Słyszałeś — rzekł — słyszałeś! kocha Annę! śmiał na nią spojrzéć, śmiał ją widziéć, śnić o niéj, marzyć, to zuchwalec, to niegodziwiec, to szaleniec! Ludzie posłyszą jéj imię, jéj imię w jego ustach! Nie! ja go zamknę i nie wpuszczę tu ani Grebera, ani ich... nikogo, niech tak skona! niech umiera! Wolę miéć grzech na sumieniu, niż żeby cień cienia padł na Annę!...
— Ojcze! stryju! to gorączka! — rzekł Julian.
— Tak! gorączka co myśl tajemną wyrzuciła, jak burza z morza wyrzuca męty i brudy leżące gdzieś na dnie!... Napróżnobyś starał się go uniewinnić... to zuchwalec! to szaleniec! — powtarzał prezes w ostatnim stopniu niecierpliwości. — Idź stąd i zostaw mnie!
Julian zadrżał, widząc pierwszy raz stryja w stanie takiego gniewu, w którym sobą nie władał.
— Gdyby i tak było — rzekł zimno — że pokochał Annę, ani dziwno, ani to grzech z jego strony, wszakże tak dobrze ukrywał, że nikt się dotąd tego nie domyślił. Zresztą, część téj winy nie spadaż na nas, na ciebie, stryju, na mnie, cośmy go prawie gwałtem do Karlina ściągnęli... Cóż winien biedny chłopiec?
— Nie mów mi tego... nie mów! — zawołał Karliński — Anna! śmiéć na Annę podnieść oczy istocie tak niskiéj i ledwie z prochu dźwigniętéj!
— Ręczę ci, stryju, że nie robiąc z tego dramatu niepotrzebnego, nikt się ani domyśli, ani zrozumié, co on mówi; po naszych twarzach mogliby wyczytać chyba, że się coś dzieje niezwykłego i strasznego... Chodźmy stąd i zostawmy ich, jak byli, udawajmy, że nic nie wiemy... Jużciż ani go opuścić, ani zamknąć niepodobna; byłoby to jedno, co go zabić... Chodźmy!
Prezes zamyślił się i zmiarkował, że inaczéj być nie może i choć wzruszony, przybrawszy obojętną postawę, wyszedł powoli, polecając chorego Bornowskiemu, którego mijając, rzekł tylko do Juliana tak, żeby był słyszanym:
— To ta głupia miłość dla Anny Polkowskiéj z Zameczka wszystkiemu temu przyczyną... dowiedział się pewnie, że idzie za mąż za Marszyńskiego.
I w ten sposób odwróciwszy, jak mu się zdawało, podejrzenie, ustąpił do swojego mieszkania, ale niepokój oka mu zmrużyć nie dał.
Anna dopóźna nie wiedziała o niczém; dopiéro któraś ze sług przyszła do niéj z nowiną, gdy się już spać kładła i przeraziła ją opisem od Bornowskiego przejętym, straszliwéj gorączki Drabickiego, ubarwionéj jeszcze rozlicznemi dodatkami, które już po dworze biegały, że zrana pokłócili się z prezesem, że miał wyjeżdżać, że cały dzień był zamknięty u siebie, a w nocy znaleziono go bezprzytomnym na łóżku... Anna mocno to uczuła i natychmiast pobiegła sama do Juliana, żeby się lepiéj dowiedziéć; zdawało się jéj przesadzoném to opowiadanie, a jednak domyślała się, że w niém coś prawdy być musiało.
Julian chodził zasmucony i zamyślony po pokoju, gdy weszła Anna; przeczuł, czego się dowiedziéć chciała i badająco spojrzał na nią.
— Julku, prawda to? — zawołała — że Aleksy śmiertelnie chory? co mu się stało?
— Chory, chory istotnie... nie wiem, prezes zrana trochę się ostro z nim przemówił, miał wyjeżdżać z Karlina; musiał uczuć zbyt mocno... posłaliśmy po Grebera...
Widać było chmurkę na czole Anny.
— Mój Boże! — rzekła — jak to ciężko na tym świecie wszystkim się pogodzić z sobą... domyślałam się, że prezes go nie lubi, ale za co?... dlaczego chce go się pozbyć?... znajdziemyż drugiego, coby był zarazem, jak on, pomocnikiem, doradcą i przyjacielem? kto go zastąpi przy biednym Emilu?
— A jednak rozstać się musim — rzekł Julian ciszéj, zbliżając się do niéj — prezes lepiéj widział od nas wszystkich...
I szepnął kilka słów na ucho Annie; ona cofnęła się żywo, zarumieniła i zdziwiona oczy zwróciła na brata; na twarzy widać było obrażoną dumę, niepokój jakiś, gniew prawie... Pomimo świętości swojéj, uczuła na tém, co brat jéj powiedział i potrzęsła głową.
— To być nie może — rzekła — roi się wam...
— Słyszeliśmy oba... niéma najmniejszéj wątpliwości; prezes jest w największym gniewie, nigdym go takim nie widział!
— Biedny człowiek! — zawołała Anna — ale mógłże do tego stopnia się obłąkać?...
— Nie pojmuję — odpowiedział Julian — wszystko to drażni mnie, męczy, trapi i zdaje mi się, że jak on, zachoruję... Wróć do siebie, Anno; widzisz, że nawet zbytku troskliwości okazywać mu nie możesz; ludzie i on sam fałszywieby to sobie wytłómaczyli. Będzie, co będzie.
Anna odeszła zmieszana; słowo, które jéj pocichu szepnął Julian, bojąc się, by go ściany nie usłyszały, dziwne na niéj zrobiło wrażenie; zamiast wdzięczności i politowania, uczuła w sercu żal i pierwszy raz obudzoną dumę; gniewała się na nieszczęśliwego, dla którego przed chwilą czuła ten rodzaj chłodnéj i protekcyonalnéj przyjaźni, jaką obdarzamy wierne sługi i ludzi od nas niższych; czuła się obrażoną i upokorzoną, łzy prawie miała na oczach... Miłość ta wydawała jéj się śmieszną; zdawało się, że część śmieszności spłynie na nią, a przywykła była uważać ją za największe nieszczęście; gniew na chwilę przytłumił w sercu jéj wrodzoną litość.
W nocy nadjechał Greber wezwany i sam poszedł do Aleksego, koło którego znalazł tylko uśpionego i trochę podpiłego Bornowskiego, zapewniającego słowem honoru, że nie było pięciu minut, jak się troszeczkę zdrzemnął. Jedno spojrzenie na chorego przekonało lekarza o niebezpiecznym jego stanie; gorączka tyfoidalna z zapaleniem mózgu szaloném rozwinęła się w sposób najgwałtowniejszy; niewiele zrobić było można, wszystkiego wyglądać od sił natury, mających kwestyę życia lub śmierci rozstrzygnąć. Dla Grebera biedny ten człowiek opuszczony przez przyjaciół, leżący sam jeden pod opieką napiłego oficyalisty, nie bardzo téż był zajmującym pacyentem: podyktował chłodno, co robić należało, ziewnął, kazał sobie przygotować pokój i posłanie i poszedł spać z tą zimną krwią, jaką daje oswojenie się z chorobami i groźbą śmierci...
Bornowski pozostał wykonawcą rozkazów, a po wyjściu Grebera, naprzód dla nabrania siły zajrzał do butelki, a dopiéro potém do chorego; nie zdało mu się, żeby go warto męczyć przededniem i złożywszy na naturę i młodość staranie o Aleksego, sam tylko westchnął nad ciężkim obowiązkiem swoim, zapalił fajeczkę i zdrzemnął się w najlepsze.
Aleksy leżał bezprzytomny...

LVII.

Nazajutrz czynniéj trochę wzięto się do Drabickiego. Greber po herbacie sam poszedł go zobaczyć, zastąpiono Bornowskiego, obawiającego się, by się nie zaraził, cyrulikiem z miasteczka, niewiele od niego lepszym i czekano, co powie stanowcza przesilenia chwila. Tymczasem Julian nie śmiał dać znać matce, obawiał się jéj trochę, posłał tylko po hrabiego Junoszę, a ten natychmiast przybył do chorego. Z chmurną brwią zbliżył się do łóżka, na którém leżał Aleksy i łza zakręciła mu się w oku na widok straszliwie zmienionéj twarzy i symptomatów groźnych, jakie w niéj wyczytał; Aleksy zdawał się go poznawać... Stary zasiadł przy nim i już go nie odstąpił; ani prezes, ani Julian nie pokazali się obawiając się zaraźliwości choroby; co większa, część zamku, w któréj leżał Aleksy, rodzajem kwarantanny oddzielono od reszty, i ludzi, co tam chodzić musieli, unikano. Prezes nawet pokilkakroć zapytywał Grebera, czyby Aleksego nie można w karecie odwieźć do Żerbów, ale to jakkolwiek ulegającemu lekarzowi zdało się niepodobieństwem. Ze wszystkich jeden Emil, kilka dni nie widząc swego przyjaciela, cierpiał najwięcéj, dopytywał, niepokoił się i gdy mu Anna znakami oznajmiła chorobę, koniecznie się począł wyrywać do niego, na co nie pozwolono z początku. Ale gdy biedny głuchoniemy coraz bardziéj rozdrażniony, koniecznie się tego domagał, prezes nareszcie po namyśle, ruszył ramionami i zgodził się na puszczenie Emila do Aleksego, z tém tylko, aby Anna przestała na jakiś czas widywać brata.
Stary Antoni sprowadził swego panicza do izdebki, w któréj u łoża Aleksego siedział chmurny stary Junosza. Pierwszy to raz w życiu podobny obraz przedstawił się oczom Emila; Anna jednak przygotowała go do niego; zapuszczone okna, przykra ciemność, powietrze ciężkie, dziwaczna postać starego przyjaciela w sukmanie, na delikatnym Emilu zrobiły duszące, bolesne wrażenie. Usiadł przelękły w nogach łóżka, złożył ręce i zadumał się; oko Aleksego przeczuło go, znalazło i zdawało się poznawać, bo się niespokojnie poruszył na łóżku.
Napróżno późniéj usiłowano odprowadzić głuchoniemego; uparł się z właściwą sobie mocą charakteru, pozostać tu koniecznie, i znakami Antoniemu kazał siostrze i bratu powiedziéć, że nie odstąpi tego, który przy nim tyle ciężkich godzin przepędził. Tak więc u łoża Drabickiego stary Junosza i Emil tylko czuwali; Greber, który z prezesem i panem Albertem grał w preferansa dzień cały, pokazywał się kiedyniekiedy z humorem, jaki u kart zaczerpnął i prędko odchodził, za każdym razem zlewając się wódką kolońską i okadzając saletrą.
Nadszedł nareszcie dzień stanowczy i kryzys wskazała, że chory wyżyje; po niéj polepszył się stan jego, wróciła powoli przytomność, ale z nią razem gwałtowne pragnienie powrotu do Żerbów, którego się domagał co chwila.
Pani Drabicka nic dotąd nie wiedziała o chorobie syna. Junosza dwa razy był u niéj i pobożnie skłamał, że Aleksy w dalszą podróż, w któréj go interes wstrzymywał, odjechał. Byłaby przybiegła do łoża chorego, o którego instynktowo niepokoiła się, sama nie wiedząc przyczyny... Emil płakał i siedział przy nim nieodstępny, co prezesa niecierpliwiło niezmiernie.
Nareszcie na nalegania jego, Greber posłuszny dozwolił, wybrawszy dzień ciepły, w karecie noga za nogą przewieźć do Żerbów. Junosza poprzedził ten kondukt smutny i niespodziewany, chcąc przygotować panią Drabicką.
Ujrzawszy go po raz trzeci, wyszła naprzeciwko niego stara.
— A co Aleksy? — zawołała — czyż jeszcze nie powrócił?...
— Jeszcze pozawczoraj — odpowiedział Junosza — ale chory trochę!...
— Chory! a czemuż mi o tém nie mówisz? — zawołała porywając się matka — cóż to ja dziecko, żebyście mi się lękali powiedziéć, co się z nim dzieje? Ja wiem, jak to tam po panach o chorego dbają: nie zabraknie mu pewnie ani doktora, ani lekarstwa, ani jadła i napoju, ale kto tam pilnować, kto go tam podtrzymywać będzie i cieszyć?
— Aleksy jedzie już tu — rzekł Junosza — za godzinę będziesz go pani miała, pokój tylko wyporządzić potrzeba, niech się Jaś wyniesie...
— Alboż tak bardzo chory?... — badającym wzrokiem i usty drżącemi zapytała matka.
— Był mocno i niebezpiecznie słaby, nie będę taił — odpowiedział stary — dziś jest lepiéj.
— A! Chryste mój Jezu! i mnieście! mnie! matce nic nie mówili! — krzyknęła Drabicka. — Ja czułam, że się coś stało... śnił mi się co nocy, blady, straszny, jakby wzywał pomocy mojéj!...
Chwilę zdawała się przygnieciona i bezsilna, ale nigdy w niéj czułość nie zabijała uczucia obowiązku i sił do czynu nie odbierała; rzuciła się zaraz do wyporządzenia pokoju, do słania łóżka, płacząc oczyma a usty dając rozkazy.
— Tylko mi się pani tak nie obawiaj i nie niepokój — rzekł Junosza po chwili — byłem przy nim w ciągu całéj choroby, nie odstąpiłem go ani na krok, był Emil Karliński, był doktór...
— A reszta? a reszta? zapewne ani się dowiedzieli?... — zawołała Drabicka — domyślam się!... Teraz go się pozbywają radzi, gdy się dla nich pracą, a może ich niewdzięcznością zamęczył...
Junosza, który wszystko wiedział, nie otworzył ust, ale instynkt matki zgadywał dzieje téj choroby.
Zaledwie w ulicy pokazał się powóz, Drabicka wybiegła przeciwko niemu, nic jéj wstrzymać nie mogło; inni sąsiedzi przychodzili także z ciekawością patrzéć na powolnie wlokącą się karetę.
— Patrz no! patrz! — rzekł puszczając dym z cygara, pan Pryscyan Prus-Pierzchowski — odwożą nam pana Aleksego w karecie... To słyszę cała historya! zamęczył się, zagryzł... dobrze mu tak, niechby się z panami nie wdawał!...
— Tere fere — podchwycił pan Jacek Ultajski z za płotu — a dlaczego to asińdziejowi także chciało się bywać w Karlinie i sam mówiłeś, żeś się tam miał prezentować?
— Ja! — rozśmiał się pan Pryscyan — gdybym chciał, tobym był to zrobił! Co waćpan myślisz, przecież takim dobry, jak pan Drabicki, ale ja znam panów!...
— Cztery konie, foryś, żółta landara, dwóch ludzi do przytrzymywania... żebym wszystko zapamiętał i żonie powiedział! bo się pytać będzie — szepnął do siebie Józafat Butkiewicz.
— Dobrze mu tak! — mruczał pan Mamert stojąc w ganku z fajką i poglądając na wolno posuwającą się karetę — ha! a nie chciał sąsiadowi wygodzić i drzewa sprzedać! Otóż to tobie serdeńko przyjaźń z panami!
— A to co? — przecierając oczy i wylatując ze śpichlerza, w którym był trochę usnął po śniadaniu pan Teodor — co to jest? czego oni tak powoli jadą? kto to? nikt nie wie?
I poleciał w kamizelce do Pryscyana.
— Nie wiesz co to?...
— To Drabickiego tak tryumfalnie odwożą — odparł Pryscyan — zachorował, a chorych tam nie potrzebują...
— Aleksego, mówisz? karetą! Cóż to jemu? przepił się czy co? — spytał Teodor nie pojmując, by na świecie inny nad butelkę mógł być powód słabości. — Pewnie się przepił! — mówił daléj do siebie — miał klucze od starki, to niebezpieczna rzecz! ale wygodna! pił, pił i zapił się... Ale głupiby był, żeby do Żerbów choć baryłki z sobą nie wziął... jak pozdrowieje, dowiem się... Paradna starka!
Wyleciała i pani Celestynowa z Madzią na ulicę.
— Panie Pryscyanie! — zawołała — co to jest? kto to pojechał?
Pryscyan skłonił się, ale trzymał zdaleka.
— To Drabickiego powieźli!... — rzekł krótko.
— Jak to powieźli!... umarł?...
— Tyle, że żywy! ale bardzo chory!...
— A! jaka szkoda, tak był wyładniał, tak dobrze wyglądał! co to się stało?
— Słyszę — rzekł zbliżając się do wdowy Ultajski — zwyczajnie jak z temi panami: prezes go zbeształ, ten to wziął do serca; na co takie rzeczy brać do serca! at! młokos... i jak padł tak dostał ptyfusa! Ot co! A ja go przestrzegałem, co Karlińcy, gadają słodziutko, ale pazurki mają!
Gdy tak sąsiedzi gwarzyli, Drabicka szła przy powozie z okiem suchém i piersią wzdętą wzruszeniem, słowa nie rzekła; łzy jéj się spiekły na oku... rada była coprędzéj ujrzeć syna i nie śmiała...
Cofnęła się, gdy go ujrzała... matka tylko poznać go mogła!... Całą młodość i siłę zabrała jedna choroba; wypełzła głowa, wpadły policzki, zgasły oczy, skóra stała się żółtą, wyraz twarzy zmienił się zupełnie; inny to był człowiek, cień Aleksego, o lat dwadzieścia od niego starszy.
— O mój Boże! — krzyknęła Drabicka łamiąc ręce — co oni mi z niego zrobili! Aleksy mój, Aleksy! A ja nic nie wiedziałam, kiedyś ty walczył ze śmiercią!
I stara wpadła w gniew okrutny.
— A! to pańska litość nie dać znać matce, kiedy dziecko jéj kona? co to oni mnie mieli za taką słabą istotę jak sami? To niegodziwość! to zbrodnia! ja-ć przecie mam siłę spełnić, co Bóg przykazał! a tam nie było przy nim jednéj twarzy przyjaznéj, jednéj dłoni serdecznéj!
— Mylisz się, matko kochana — rzekł Aleksy — był Junosza, był poczciwy Emil nieodstępnym...
— Tak i zastąpili ci matkę!
— Na Boga, moja jéjmość, waćpani swoją gwałtownością syna zabijasz! cicho! — przerwał Junosza — spokojności mu potrzeba, nie przypomnień bolesnych...
— Bóg zapłać! dobrze mówisz stary — wstrzymując się szepnęła matka — ale żeście głupio zrobili to głupio... bo ja nie dziecko... i takich ceremonij nie rozumiem i to tajenie mnie oburza... Gdzie moje miejsce, tam ja być powinnam!
Zniesiono powoli chorego na przygotowane łóżko, a gdy się Aleksy obejrzał i znalazł się znowu samotny w tym pokoiku, w którym tęskny, ale spokojny przebył pierwsze lata pracy, łzy puściły mu się strumieniem; ścisnął rękę matki i brata... wzrokiem podziękował Junoszy.
— Lepiej mi tu... — rzekł — czuję, żem pod moim dachem, że mi tu i jęknąć i zaboleć i odezwać się wolno z każdą myślą moją... dzięki wam... Wyzdrowieję.
Przy staraniu jednak i największéj opiece, Aleksy nierychło i powoli przychodził do dawnego stanu; choroba, mimo młodości, zostawiła ślad na całe życie; znać było, że się ze śmiercią pasował i objęcia jéj wypiętnowały się na nim. Młodość, świeżość, siłę pozostawił za wrotami; wstał starcem prawie drżącym, z obnażoną czaszką, z wpadłemi oczyma i, co gorzéj, zabity na duszy... Tylko miłość ku Annie, jak sen gorączkowy, długi, z za mgły występowała przed niego z żałobną twarzą i krzyżem na piersi. Kochał jeszcze, ale to uczucie zmieniło się w idealne jakieś rozmarzenie, gorzkiém strute wspomnieniem... widział ciągle Annę, anielską Annę, uśmiechającą się do Alberta i podającą mu rękę... Wszyscy ci ludzie, do których tak był przywiązany, z ułomnościami ludzkiemi i lekkością swoją, w nagiéj prawdzie stali przed nim... znał ich lepiéj i litował się raczéj, niż nienawidził. Julian i Pola, prezes, obejście ich z Aleksym, do reszty odkryło ułudne osłony, jakiemi ich ubierał z początku; wiedział, że na te słabe istoty rachować, że się na nich oprzéć nie można, że one przedewszystkiém szukają zabawy, roztargnienia i siebie mając za ognisko, resztę braci w stosunku tylko do swoich potrzeb garną do siebie lub odpychają. Świat ten lepszy, piękniejszy, pozorniejszy, teraz mu się malował w tém samém świetle co Żerby i sąsiedzi starego dworu; tu tylko egoizm był otwartszy, słabość widoczniejsza; Adam obnażony, tam chodził w szacie pożyczanéj, szacie wiotkiéj, która zakrywała ułomność, ale nie wytrzymywała gwałtowniejszéj próby i pękała pod ręką namiętności, interesu i cierpienia.

Wstał z łoża wytrzeźwiony, dojrzalszy, chłodniejszy, skończywszy chorobą tę pierwszą część żywota, w któréj jeszcze wierzym w anioły, w wyjątki, w doskonałość; szczęściem nie wpadł w drugą ostateczność i rozum zatrzymał go na granicy, z któréj świat wydawał mu się, jakim był, dziwną mieszaniną popędów ku dobremu i słabości, marzeń i prawdy gorzkiéj, cnót i upadków, poezyi i prozy... kału i złota, ciała i ducha... dramatem i walką dwóch pierwiastków z kolei strącających i podnoszących nieszczęśliwego człowieka, który jest ich igrzyskiem.

LVIII.

Nierychło przyjechał do Żerbów Julian, który się długo i niechętnie, czując do winy, wybierał i wybrał nareszcie zimny, grzeczny, ale nie ten już, co go Aleksy spotkał w gospodzie przed niedawnym czasem... Spodziewał się on znaléźć Drabickiego upokorzonym, obawiał się, by nie zażądał powrotu do Karlina, lękał wymówek od staréj matki, ale pojęcie i domysły, z jakiemi jechał, zupełnie go zawiodły.
Aleksy przyjął go chłodno, grzecznie także, słowa nie mówiąc o przeszłości z pewną dumą uczciwą; sam zaraz zapowiedział mu, że zdrowie nie pozwala dłużéj zająć się interesami Karlina, które inny zapewne lepiéj pojmie i poprowadzi. Stara Drabicka ani słowa nie rzekła do Juliana, przywitała go z godnością i obojętna odeszła; nie odkryła ani żalu, jaki miała, ani urazy, którą serce wzbierało. Przyszło do rachunków, Julian przywiózł pieniądze z porady prezesa... gdy o nich wspomniał, Aleksy zarumienił się, ale żywo mu przerwał.
— Nie zgodziliśmy się z panem prezesem na sposób, w jaki poprowadzić było potrzeba interes z sukcesorami Szai: prezes mi powiedział, byłeś świadkiem, żem nadto hojny był z cudzéj kieszeni, pieniądze te przeznaczyłem na zapełnienie zrobionego wam uszczerbku, i nie przyjmę ich...
Julian zakrzyknął, Drabicki go wstrzymał.
— Ani słowa — rzekł — znasz mnie, pieniędzy nie wezmę. Prezes nie zaprzeczy temu, co powiedział, a ja nie odstąpię od tego, com postanowił. Zróbcie z tém, co się wam podoba, ja grosza nie wezmę, jak mnie żywego widzisz, uczciwém słowem zaręczam.
Julian był zakłopotany mocno, ale nie wiedząc co począć, gdy nadszedł Junosza, wyrwał się do pani Drabickiéj, sądząc, że z nią łatwiéj to potrafi zrobić. Stara spojrzawszy mu w oczy poznała, że w tém coś być musi.
— Ja tych pieniędzy wziąć nie mogę — zawołała — to do Aleksego należy.
— Aleksy przez zbytek jakiéjś delikatności...
— Ludzie ubodzy powinni być delikatni aż do zbytku — przerwała Drabicka. — Kiedy Aleksy to zrobił, widać czuł, że był powinien... I my mamy coś droższego od pieniędzy — dodała — to uczucie godności naszéj.
Julian uczuł się prawie upokorzonym i wymknął się znowu do Aleksego; chciał koniecznie z rozkazu prezesa, obawiającego się, by mu ta historya u szlachty do marszałkowstwa gubernialnego nie szkodziła, skończyć rachunek z Drabickim; spróbował jeszcze użyć za pośrednika Junoszę, ale przed tym potrzeba było wyspowiadać się całkowicie.
— Widzisz waćpan — rzekł ów hrabia w sukmanie — macie sobie wiele do wyrzucenia względem obejścia waszego z Drabickim: takie rzeczy pieniędzmi się nie płacą. Wiekuista to wasza jedna i taż sama omyłka, że wszystko chcecie za grosz kupić; pamiętacie jeszcze podaniowo tę szlachtę, którąście przez lat dwieście robili, wy i my, zniżając na płatne i zależne sługi do spraw politycznych. Od wojny Kokoszéj, w któréj raz ostatni niezależność szlachecka odezwała się oburzeniem i groźbą, do pijanych i szalonych sejmików Stanisławowskich płatnemi szablami rozwiązywanych, wciąż pracowaliśmy na ujarzmienie braci, jak ci sami bracia od dawniejszych jeszcze czasów jarzmili kmiecia... Ale i szlachcic dziś, i jutro kmieć poczuć muszą godność swoję i człowieka nam równego w piersi swojéj. Obraziliście Drabickiego, a chcecie zapłacić mu grzywny; pogardził głupstwem waszém i przebaczył je, ale ani on, ani nikt z tych, co go kochają, zasmolonego grosza się nie tknie.
— Panie hrabio! — przerwał Julian — boli mnie, że nas tak rozumiecie... zresztą prezes...
— Bardzo go szacuję, tego waszego prezesa — rzekł Junosza — ale nie widzę sposobu zmienienia słowa obelżywego na pieniądze... Drabicki ich nie weźmie i chwalę go w tém; z głodu nie umrze, ubóstwo zna, a dalipan nie tak z niém ciężko, jak się wam paniczykom wydaje.
Z tém odjechał Julian; stryj czekał go niecierpliwie w ganku, gdzie podaną herbatę piękna Anna nalewała dla gości, dwóch panów Zamszańskich i Gerajewiczów rodziny. Odeszli trochę na bok.
— A co? — zapytał prezes uśmiechając się — zapłaciłeś?
— Nie...
— Jakto nie? dlaczego?
— Drabicki powiedział mi wprost, że te pieniądze przeznacza na interes z Szają, który niekorzystnie ukończył.
Stary Karliński zapłonął.
— Trzeba było...
— Robiłem, co tylko mogłem, ale z tą ich dumą szlachecką niéma sposobu, a stary Junosza prawie mnie wyłajał.
— Cała rzecz — uśmiechając się dorzucił prezes — że dwa razy tyle zapłacić będzie potrzeba.
— Nie — rzekł Julian — za to mogę ręczyć, że nic nie wezmą; Drabicki ma wiele charakteru...
— Ludzie prości czasem widzą najprościéj i najlepiéj — rzekł pan Atanazy — zwłaszcza jeśli ich złe uczucie niechęci nie obłąka; cóż tedy? Wiész, jak kocham Annę? Kto to taki? jak wygląda?
— Krewniak pana Piotra Zamszańskiego, elegant z zagranicy!
— To być nie może! Zamszański! — zawołał pan Atanazy — prezes-by na to pozwolił! Ale Anna...
— Właśnie gadają, że panna go takiém okiem widzi jak nikogo dotąd i bardzo...
Załamał ręce Karliński.
— Anna! Anna! święta i anielska istota... i ta! i ta! oddadzą ją jakiemuś zwierzęciu, co swą namiętnością ją skala... ofiara! Nikt jéj oczów nie otworzył. Jéj życie inny cel miało... Ona jedna mogła się podnieść wyżéj, aż do ofiary, aż do świętości, aż do przebłagania Boga za grzechy dziadów... Nie mów mi nic już, nie chcę słyszéć, to istotnie kredensowe są plotki, to być nie może.
— A na cóżeś mnie pan za język ciągnął? — odparł ksiądz Mirejko — ja tego z palcam nie wyssał, ale zgóry uprzedzałem, że bałamuctwa pleść będę...
Pan Atanazy słowa nie rzekł, wstał, począł się przechadzać, i posłał natychmiast do prezesa. Zwyczajem jego było nigdy nie pisywać listów, ustne dawał polecenie tylko, i tym razem wezwał brata, żeby jak najprędzéj przybywał do niego. Prezesa szukali w jego domu, potem w Karlinie, i nazajutrz przyjechał do Szury, domyślając się po części, o co chodzi.
Dwóch ludzi, dziwniéj z sobą sposobem widzenia nie zgadzających się, na świecie podobno znaleźć było trudno; prezes zwał Atanazego arystokratą w Chrystusie, Atanazy prezesa niekiedy — starym wiatrakiem...
Widywali się rzadko bardzo, byli z sobą nazimno i jeden z drugiego żartował po cichu między swemi.
Pan Atanazy, który prosto zwykł był iść do celu najkrótszą drogą, pochwycił zaraz brata pod rękę i wyprowadził do ogrodu.
— Co to ja słyszę? — zapytał — co się tam u was dzieje? czy ja już nawet do porady, i choćby dla ceremonii nie przydałem się wam na nic?
— Ale bo, kochany bracie — odparł prezes — zbyt podobno zajęty jesteś swojém zbawieniem i sprawami duszy, żeby cię ziemskie nasze kłopoty obchodzić miały.
— Modlę się i pracuję za was wszystkich — rzekł pan Atanazy — wyście po szyję w sprawie lichéj, ja za was w pługu... wy patrzycie z ziemi, na któréj leżycie, ja...
— Ale dajmy pokój deklamacyom, panie bracie — odpowiedział prezes — ja to już wszystko słyszałem.
— Szkoda, że o tém myśléć nie chcesz... Raczcież mi choć powiedziéć, co tam za nowe projekta macie, o których się od obcych dowiaduję?
— Żadnych... zdaje mi się... prócz ożenienia Juliana...
— Ożenienie Juliana! Już myślicie o tém? A cóż zrobił? do czegoście go przeznaczyli? jaki cel wskazaliście dla niego? Przecież Karliński darmoby żyć nie powinien, i nie dość było wychować go, wypieścić, zepsuć, ożenić i nauczyć, by używał nie myśląc?...
— Julian może być użytecznym społeczeństwu tak, jak jest, nie porywając się do rzeczy niedostępnych dla siebie, to dziecię słabe... My się, bracie kochany, nigdy podobno nie zrozumiemy dobrze; ja muszę rzeczy widziéć, jak są, i twojego duchownego elementu do nich nie mieszam.
— To źle.
— Ale za to rachuję ściśle...
— Rachunki mylą, gdy w nich rzeczy duchownych nie ma...
— Inaczéj nie umiem, a robię, co mogę; Julian ma mało, żenię go z milionową Gerajewiczówną...
— Julian ma mało! ale niech zrobi wiele! niech pracuje! ubóstwo nie kala; z bogactwem nie każdy się obejść, nie każdy go użyć potrafi... Zrób z niego człowieka i nie troszcz się o grosz... grosz Bóg daje, gdy widzi w czyjém ręku jest potrzebny...
Prezes się rozśmiał.
— Kochany bracie, niéma sposobu, byśmy się porozumieli; zniż się do mnie, zstąp trochę na ziemię.
— Lepiéj-że się ty podnieś, zyszczesz na tém, panie bracie. A Anna! któż się tam stara o Annę?
— Jeden z najznakomitszych młodych ludzi, jakich mi się w życiu spotkać zdarzyło... Albert Zamszański.
— Boję się, że go waćpan tak chwalisz...
— Dziś tu będzie, to go poznasz... przyjadą po południu.
— Bardzo mu rad będę.. bo dla Anny! dla Anny wymagać będę wiele...
— I ja nie zadowolę się małém, ale ten młody człowiek...
— No! zobaczymy go przecie.
Kilka razy jeszcze próbowali z sobą mówić dwaj bracia, ale zejść się nie mogli; prezes przywykł był nigdy się nie dźwigać wyżéj nad ziemską i materyalną rachubę, pan Atanazy jéj nie rozumiał; jeden się uśmiechał, drugi oburzał i niecierpliwił. Przemęczyli się tak do poobiedzia, gdy pan Piotr z synowcem nadjechał. Pośpiesznie na ich spotkanie wyszedł gospodarz i oczy wlepił w pretendenta Anny tak badawcze, tak nielitościwie przenikające, że mimo pewności siebie, Albert zmieszać się musiał pod tém jasnowidzenia wzrokiem...
— I to ta doskonałość! i to mąż dla Anny! — intuicyjnie przejąwszy go do głębi, odezwał się Atanazy do prezesa — to lalka doskonale wyuczona, w któréj ducha i serca nie pytaj, gęba stanie za wszystko!...
Prezes nic nie odpowiedział; Albert ochłonąwszy, po swojemu usiłował się, zastosowując zręcznie do znanych mu pojęć pana Atanazego, przypodobać starcowi. Ale tu nie tak szło łatwo: człowiek ten wiek cały strawił, bijąc się z myślami, ułudzić go paradoksem, obałamucić hipotezą, zabłysnąć mu dowcipem nie było podobna; rzuconą ideę chwytał i rozbierał, wciągał w analizę, zmuszał do tłómaczenia, zadawał pytania i nie dozwalał z nich lekką wykręcać się odpowiedzią.
Pan Albert, zwykle tak śmiały i bogaty w zasoby, tu wkrótce zmieniając strategię, z koryfeusza stał się admiratorem pana Atanazego, usiłując go wziąć pochlebstwem, potakiwaniem, podnoszeniem jego myśli... Jak tylko go do tego doprowadził, starzec jakby już dna dostał, zamilkł i daléj nie badał; znał człowieka, pierwszy rzut oka go nie zawiódł...
— Słuchaj waćpan — rzekł do odjeżdżającego prezesa — to papuga, pióra ładne, gada dobrze, ale wolałbym prostaka, u którego-bym coś dobył z pod serca; tu w piersi pusto... lalka, mospanie! lalka!
— Anna go kocha! — rzekł zwycięsko prezes.
Pan Atanazy zbladł, załamał ręce, i nic nie mówiąc dał im odjechać.

LIX.

Powoli wracało zdrowie Aleksemu, a z niém tęsknota za Karlinem; czas, który tam przebył, nadto głęboko wyrył się w jego sercu, by żal miał zatrzéć przywiązanie. Aleksy uniewinniał wszystkich, obwiniał siebie tylko, a gdyby nie wstyd, byłby powrócił do Emila, do Anny, na sługę, na poniewierkę, byleby mógł żyć znowu w téj atmosferze, do któréj piersi jego przywykły.
Napróżno Junosza gderząc po cichu, matka z czułością, wywołaną cierpieniem syna, chcieli go zwrócić do pracy, do zajęcia gospodarstwem, do pierwszego życia, nic mu tu nie smakowało, a boleść była tak głęboka i tak żywa, że o niczém prócz o sobie myśléć nie dozwalała.
Aleksy całe dnie przepędzał nieruchomy, podparty na rękach, w ogródku, skąd drzewa Karlina widać było i część starego zamku, myślą gonił za Anną, zgadywał, co robią, wiedział godziny, domyślał się zajęć, tęsknił za Emilem, za Julianem, za prezesem nawet, a tu mówić o nich nie miał z kim, bo Junosza milczał, a matka się oburzała... Jednego dnia przyszła mu na myśl Pola, Justyn, i nagle zrobił projekt pojechania do Hor; nie wiedział, co się z niemi działo, a oni go obchodzili, bo naléżeli do Karlina i jakimś węzłem łączyli się z ukochanemi.
Matka, obawiając się, by nie pojechał do Juliana, nie wprzód zgodziła się na to, aż jéj Aleksy dał słowo, że nie wstąpi nigdzie więcéj, i Parfenowi zakazała, by panicza, choćby mu i kazał, do Karlina nie wiózł. Dla tém większego bezpieczeństwa wybrano drogę naprost przez lasy do Hor wiodącą, gorszą, niby krótszą, ale miasteczko i zamek omijającą zdaleka. Pomimo tych wszystkich ostrożności, jeszcze pani Drabicka nierada wyprawiła syna, i całując go w głowę na odjezdném, szepnęła mu:
— Jak mnie kochasz, serce, nie będziesz w Karlinie?
— Nie będę, matko, nie będę, proszę cię uwierz mi i bądź spokojna.
— No! tak dobrze! niechże cię Bóg prowadzi i powracaj mi prędko.
Aleksy pojechał. Parfen, stary nasz znajomy, zawsze wesół i gadatliwy, chciał go przez drogę bawić opowiadaniem, ale napróżno się wysilał z różnych stron zagadując, Aleksy mu tylko półsłowy i westchnieniem dawał znaki życia.
— Jakto jego z nóg zwaliło! — mówił w duchu chłopak — inny człowiek! bywało i śmieje się, i pożartuje, a teraz jak z kamienia nic nie dobyć!
Może skutkiem téj dobréj chęci ubawienia pana, Parfen, choć dosyć dobrze znał okolicę, w lesie zabłądził; przez punkt honoru chciał koniecznie sam trafić na drogę i tak się uplątał, że wieczorem dopiéro zobaczyli Hory. Słońce już było zaszło, mrok z rosą padał na okolicę lesistą, głębokiém okrytą milczeniem; coś smutnego, żałobnego wiało od tego obrazu nadchodzącéj nocy, ciemności i uśpienia... Aleksy przyglądał się ciekawie ustroniu zaszytemu w puszczę i przypominającemu mu Szurę, gdy wózek zatrzymał się przed gankiem; ale żywa dusza nie wyszła ze dworu, znać nieprzywykłego do gości, psa nawet nie było w dziedzińcu, coby szczekaniem obudził ludzi.
Obejrzawszy się po starych drzewach, Aleksy powoli wszedł do pokojów, w których nikogo nie znalazł; w trzecim dopiéro przed niemym fortepianem siedziała biedna Pola, ze zwieszonemi rękoma, i podniósłszy głowę krzyknęła na widok Aleksego, którego poznała, ale sądziła widmem z grobu powstałém, tak się zmienił i postarzał.
Przez drzwi otwarte ku ogródkowi i stawowi widać było siedzącego Justyna, zamyślonego tęsknie i przypatrującego się lasom w dali, czy brzaskom zachodzącego słońca... jeszcze gdzieniegdzie po niebie rozpryśniętém złotemi bryzgami.
Na krzyk Poli, Justyn się odwrócił, wstał, wszedł żywo, jakby się kogoś innego spodziewał, i zbliżył się z czułością do Aleksego.
— To ty! — zawołał — co ci się stało?... tak jesteś zmieniony!
Poli łzy się w oczach kręciły; zgadywała, co tak biednego zmienić musiało; ale i ona, i ona cieniem już była wesołéj dzieweczki pełnéj życia i uśmiechu, która skakała po ogrodzie Karlina. Wychudła, z oczyma zapadłemi i gorączkowym świecącemi blaskiem, była jak kwiat uwiędły od skwaru, na którym są jeszcze barwy życia i siła poranku, nagle zwarzone i obumierające nie brakiem wewnętrznych zasobów, ale od tego, co żywić go i utrzymywać miało. Smutna, zobojętniała wpatrywała się w Aleksego, czytając na jego twarzy własne dzieje.
— Biedny — zawołała po chwili — i ty! i ty! musiałeś być z kolei zabitym, jak wszyscy, co się do nich zbliżyli.
— Ja chorowałem — rzekł Aleksy — nie wiem, jakim cudem powróciło mi życie... i... porzuciłem Karlin...
Łza zakręciła mu się w oku.
— Nic nie wiemy, ale-m to przeczuwała myśląc o tobie, przyjacielu — odezwała się Pola — tak się wszystko kończy, tak się i twoje szczęście skończyć musiało.
Aleksy spojrzał na Justyna; i ten już nie był wczorajszym poetą, co wierzył w pieśń swoję i przyszłość, cierpienie przygięło go i przybiło; blady uśmiech miał na ustach, a powiekę mokrą, a wzrok błędny...
— Tyś o nas nie zapomniał, niech ci Bóg zapłaci — rzekł — siadaj i mów naprzód, coś przecierpiał; choroby tak nie przychodzą w życiu ludzkiém... wielkich wstrząśnień zawsze przyczyną jest dusza... Gdy ona silna, ciało posłuszne jéj nie może cierpiéć i wytrzymuje wszystko, dopiéro z upadkiem ducha obala się jego siedziba...
— Nic nie wiem i nic o sobie mówić nie będę — rzekł Aleksy — przyjechałem was zobaczyć, a nie swój smutek wam przywieźć... jednego wieczora straciłem przytomność, nie rychłom ją odzyskał, i wstałem, jak mnie widzicie, starcem złamanym chorobą...
— Co się dzieje w Karlinie? — spytała Pola niespokojnie.
— Ja dawno, dawno już tam nie byłem — odpowiedział Drabicki. — Rozdzieliliśmy się — dodał smutnie — nie widujemy się więcéj...
Justyn odszedł powoli, nie chcąc przeszkadzać rozmowie żony, któréj oczy badały Aleksego, a usta otworzyć się nie śmiały; poczuł, że przy nim biedna Pola krępować się będzie, i chciał jéj oszczędzić téj walki — poczciwy...
— Mów szczerze, mów otwarcie, mów — dodała sierota. — Justyn wié wszystko, nie robiłam przed nim tajemnicy, wié, kogo kocham i lituje się nade mną... Mów o Julianie...
— Cóż chcesz, żebym ci o nim powiedział, chyba że się bawi i żeni — odparł Aleksy smutnie.
Pola rozśmiała się gorączkowo, ale spytała zimno:
— Z kim? wszak bogato?
— Z Zeni Gerajewiczówną!
— Mówią, że wielka muzyczka?
— Nie wiem, nie znam...
— A Anna? — wpatrując się pilnie w Aleksego zapytała Pola — Anna?
— Anna — usiłując pokryć wzruszenie, rzekł młody człowiek — Anna idzie za mąż za...
— Alberta? nieprawdaż? przeczuwałam to! — dorzuciła Pola — serce jéj uderzyło nareszcie, kocha! szczęśliwa!... — Wzięła za rękę Drabickiego i dodała wzruszona: — Przyjacielu! przyjacielu! któż z nas odgadnie, dlaczego Bóg dał niezasłużone szczęście jednym, a niepojęte próby na drugich zsyła?... Pan Atanazy mówi, że wszystko jest sprawiedliwém... Tajemnica naszych losów na innym się świecie odkryje... Bez tego żywota, dopełniającego mizerną dolę naszę, nicby pojąć nie można i z rozpaczy potrzebaby się obłąkać... oszaléć... Widzę, że cierpisz jak my, że wleczesz za sobą kajdany... radabym ci ich ulżyć... spojrzyj w niebo... na téj biednéj ziemi, gdy zagasną mary młodości, nic niéma! nic... wielki cmentarz wszystkiego, co święte, piękne, co było ukochane... Ręka niewidzialna odsłania przed nami kryjące się w nim kości i popioły, i w trumnach widzimy z kolei: miłość naszę w białym całunie i zielonym wianku, wiarę w ludzi, nadzieje w życie, przyjaciół... pomarłych, zgniłych, zczerniałych i niemających nawet już powstać w dzień wielkiego zmartwychwstania. Na każdym z tych grobów kwitną lilie dla młodych pokoleń, dla nas niewidzialne; na każdym czytamy straszliwe: Na wieki! a zamiast Dies irae śmiech szyderski wieje nad czarném cmentarzyskiem...
To powiedziawszy, Pola odwróciła się nagle, by ukryć łzy swoje i rzuciła się do fortepianu otwartego; ręce jéj z gorączkową niecierpliwością dotknęły niemych klawiszów i z szałem zagrały... Co? a! tego walca Strauss’a, któremu ktoś na szyderstwo dał napis: — Tańcem życie, życiem taniec...
— Nie graj! na Boga! nie graj tego! — zawołał Justyn powracając z ganku — wiész, jak to ci szkodzi: Polu, droga Polu... ja cię proszę...
I umilkła muzyka, a w téj chwili wniesiono światło i Justyn siadł z niemi, usiłując odwrócić rozmowę na mniéj smutne przedmioty.
Pola milczała, wszystko już, co miała, wylała z duszy; słuchała tylko opowiadania Aleksego i przybierała pozór spokojny i obojętny, bo oko męża nie schodziło z niéj na chwilę; a gdy Drabicki zamilkł, szeptała z cicha...
— Mów jeszcze... mów o nich jeszcze...
Tak długo w noc, oswoiwszy się z sobą i wylawszy pierwszą boleść, dzielili się słowy smutnemi; Aleksy chciał od Justyna pieśni, dopytywał go o dawne pomysły i plany, ale próżno było w piersi śpiewaka, całą ją zajął ból jeden, doznany zawód i litość wielka. Nic go już nie obchodziło jak dawniéj, świat, lud, natura, dzieje, zapomniał ich dla biednéj Poli, gasnącej w oczach jego.

LX.

W Sytkowie panował wielki niepokój z powodu starania się Karlińskiego o Zeni; jego nadskakiwanie rodzicom i pannie codzień było widoczniejsze, a los jedynego dziecięcia mocno obchodził państwa Gerajewiczów, którzy dlań marzyli świetną przyszłość. Imię Karlińskich, ich stosunki, majątek nawet na oko wielki jeszcze, i te szczątki świetności tak bijące w oczy, wszystko pociągało ku nim: wszakże pan hrabia Gerajewicz nie był bez obawy, słyszał o długach, wiedział, że od kilku pokoleń tracili Karlińscy powoli, że prezes był w dość ciężkich interesach, pan Atanazy w gorszych jeszcze, i lękał się, by Julian nie poszedł za ich przykładem. Żona była otwarcie za Karlińskiemi, chociaż jak utrzymywała, Zeni nadto jeszcze była młodą, Julian także, i chciała z jego strony więcéj dowodów czułości; ale te rodziców narady rozbijały się o wolę dziecięcia rozpieszczonego, samowolnego i już zajętego pięknym chłopakiem. Bytność w Karlinie, powaga tego starego dworu, pańskość przyjęcia, ślady magnactwa i starożytności domu silne wrażenie zrobiły na umyśle Zeni; podobało się jéj w duchu być panią tego grodu i mieszkać na zamku, Julian jéj był miły i nie wahała się okazać mu, że go ochoczo przyjmuje. Karliński całkiem zapominając o Poli, dał się ująć wejrzeniu, wdziękowi młodości i uprzedzającemu uśmiechowi Zeni, zapragnął i zdawało mu się, że kocha. Od téj chwili surowy sędzia, co się tak zgrabnie wyśmiewał z Gerajewicza, z jego pretensyj, z muzykalnéj manii i popisów, wszystko to począł na dobre i piękne tłómaczyć. Nic tak giętkiego, jak przekonanie ludzkie: w potrzebie miłość własna kieruje niém dowolnie i umie się z odmiany zdania tysiącznemi sposoby uniewinnić. Julian poczynał teraz widziéć w domu Gerajewiczów wiele pięknych i miłych rzeczy, istotne talenta muzykalne, amatorstwo, choć cokolwiek przesadne, ale usprawiedliwione namiętnością i podparte stałą pracą, szlachetny popęd naukowy; znajdował, że w zbiorach osobliwości choć są rzeczy podejrzane, ale mnóstwo trafia się istotnie ciekawych i rzadkich; słowem, starał się Gerajewiczów wystawić w świetle nowém i pochlebném. Nawet ich oszczędność i powiększanie majątku było teraz pełną zasługi dla kraju i społeczności pracą wytrwałą i poczciwą.
Ściślejsze coraz stosunki z tym domem, przebywanie prezesa i Juliana, wreszcie otwarte przemówienie stryja o zamiarach synowca, przyjęte dość mile, a bardzo grzecznie, nie dozwalały wątpić, że to się skończy na kobiercu. Wahano się, chciano czasu, rozmysłu, odwoływano się zawsze do niezmiernéj młodości panienki, o którą obawiała się matka; ale Zeni, któréj się główka zawróciła, pewną już była, że zrobi, co zechce, i wymoże zezwolenie rodzicielskie.
Julian zdawał się szczęśliwy, osnował projekta na przyszłość, mieli zaraz wyjechać za granicę; Zeni chciała jeszcze brać lekcye od Thalberga, Liszta i Prudent’a, mając się seryo za wielką fortepianistkę; on marzył o Paryżu, Neapolu, Szwajcaryi i wodach, u których tak dobrze się bawią. Ale schodząc w głąb’ serca czasami, gdy się spotkał niespodzianie ze wspomnieniem Poli i porównał swe uczucia teraźniejsze z temi, których doznawał przy biedném dziewczęciu... Julian nie mógł się omylić na charakterze swego przywiązania. Chłodne ono było, sztuczne i potrzebowało tysiąca dodatków, żeby żyć mogło.
Zeni bez milionów, bez nadziei tych podróży, prawie mu była obojętną: całym jéj wdziękiem była świeżość młodości, a serca i umysłu nie znał wcale. Któż pozna młodą panienkę siedzącą przy matce w salonie, lub kilką urywkowemi słowy rozmawiając z nią sam na sam? jeśli nie ma jasnowidzenia przeczuć, z czego tu wnosić i odgadnąć, jakie nasiona drzemią w duszy nierozwinięte i uśpione? A jeśli jeszcze uśmiech cię pociąga, jeśli jest trochę uczucia, trochę pragnienia, trochę wdzięczności, jakże one oślepiają do ostatka!...
Julian, pomimo to wszystko, przekonany był o przyszłém szczęściu swojém... Krótki czas zmienił go bardzo! Wpływ jednego uczciwego, ale zimnego człowieka szkodliwie nań podziałał i zrobił zeń istotę pospolitą, bez porywu ku lepszemu, bez chęci do pracy, zobojętniałą, rachującą na przyjemnostki, odrzucającą surowsze obowiązki. Jeszcze w gospodzie między Uściługiem i Włodzimierzem, gdyśmy go spotkali rozmawiającego z Aleksym, znaleźliśmy go z myślami i pragnieniem wyniesioném z towarzystwa uboższéj młodzieży; krótki przeciąg wygasił je zupełnie, Julian kierował się na prawdziwego pana dzisiejszego, którego zadaniem wszystkich i wszystkiego używać, a w sferze myśli pojmować wszystko, ale nie kierować się niczém namiętnie i z poświęceniem, a dla spokoju zaprzéć się przekonania...
Słabość charakteru czyniła go pochopniejszym od innych do téj przemiany, któréj ulegają, choć późniéj i po niejakiéj walce, daleko od niego silniejsi; uśmiechał się w duchu sam do siebie z niepraktyczności swych pojęć i młodzieńczych szałów. Prezes zdawał mu się wzorem ludzi w życiu powszedniém, a Albert ideałem, na który rad był się przerobić.
Prezes oddychał swobodniéj, widząc tę szczęśliwą zmianę w synowcu, ściskał go coraz serdeczniéj, kochał mocniéj jeszcze i ujęty łatwością, z jaką szedł za jego radami, wielką mu obiecywał przyszłość.
Zdaleka na staranie Alberta o Annę i Juliana o Zeni patrząc pułkownikowa, gotowała się ciągle choćby do boju za swe dzieci, jeśliby prezes ich szczęściu stawał na przeszkodzie. Postrzegła prędko skłonność Anusi dla Zamszańskiego, ale Gerajewiczówna rozpieszczona, wychwalona, ze swém wirtuostwem na fortepianie, milionami i panowaniem nad rodzicami, nie bardzo się jéj podobała.
Prezes ją stręczył i to już samo zniechęcało matkę, która nie bez przyczyny przewidywała, że Zeni, przywykła królować, i w Karlinie nikomu ulegać nie zechce, a wszystkim służyć sobie każe. Ale dla pani Delrio uczucie stało na pierwszém miejscu i gotowa była poświęcić wszystkie swe obawy najmniejszemu Juliana słowu, oznajmującemu rodzące się przywiązanie dla Zeni. Zbadawszy go zamilkła, nie śmiała już straszyć nadaremnie syna, wiedząc, że jéj uwagi na nic się nie przydadzą. Julian pocichu poszeptawszy ze swą przyszłą, która udając, że jéj nie pilno porzucić dom rodzicielski, pragnęła jednak trochę swobody i zmiany, nareszcie z prezesem pojechał i rodzicom się oświadczył.
Lament w Sytkowie był wielki, przerażenie ogromne, gdy odwoławszy się do córki, Gerajewicze dowiedzieli się, że ona zgadza się i pragnie tego zamęścia. Zeni była duszą domu, rodzice nią żyli tylko, nie pojmowali, co poczną, gdy jedynaczka ich porzuci... Gerajewicz osłabł prawie, sama pani na dobre dostała spazmów, Zeni oczy miała czerwone, zdaje się, że dla przyzwoitości tylko, bo niemi na Juliana spoglądała z zalotnością dziecinną...
— Ale cóż my poczniemy! w co się obrócim! — wołał hrabia — my bez niéj żyć nie potrafimy!...
— Przecież Karlin nie tak daleko od Sytkowa — odparł prezes — będziemy składać jednę rodzinę, mieszkać razem tu i tam naprzemiany...
— Ani ja, ani żona moja, nie wytrwamy bez niéj! nie! — łamiąc ręce rzekł Gerajewicz...
— Kochany hrabio, prędzéj-późniéj, musielibyście przecie wydać córkę...
Zażądano mieszkania w Sytkowie, pokładziono rozmaite warunki tego rodzaju, ale o każdą rzecz pytając się Zeni, z wszystkiego potém ustępowano powoli i zaręczyny odbyły się natychmiast wobec Vira-Bhadra-Mahadevy... ze strony Karlińskich pierścieniem, po pradziadzie, od Gerajewiczów obrączką starą z soliterem, która wedle podania należéć miała do Maryi Stuart (zła wróżba!), na co były świadectwa z pieczęciami! — dodawał Gerajewicz — z pieczęciami!!
W kątku salonu cichy pocałunek zerwany na ustach Zeni, największą był tego dnia pamiętnego pieczęcią; a gdy wieczorem stosowny koncert zamknął uroczystość, wirtuozka żywą, wesołą, natchnioną grą swoją przypomniała Julianowi nieszczęśliwą Polę... Gerajewicz był cały w uniesieniu, w zachwycie, przysięgał, że Zeni nigdy tak jeszcze nie grała, ściskał ją, płakał, wołał matkę, która płacząc, całowała ją w głowę i ręce... a choć Julian także był przejęty, rozkochanemu nawet trudno było podnieść się do wysokości téj admiracyi rodzicielskiéj. Prezes, wcale niemuzykalny, robił, co mógł, był trochę śmieszny, ale pocichu, pomimo to, uznano go zimnym, bo nie pokląkł przed bożyszczem.
Ślub naznaczono za półroku, musiano bowiem zrobić wyprawę, pyszną a tanią, co niemałego wymagało czasu. Julian nazajutrz dopiéro po zaręczynach, coraz goręcéj zajęty, zwłaszcza zaocznie, przypomniał sobie, że opuścił stryja Atanazego i nie prosił o jego błogosławieństwo... potrzeba było zaraz jechać do Szury i prezes naglił także; chciano z nim razem wyprawić Annę, ale matka ją wstrzymała.
Ze strachem prawie zbliżył się młody Karliński do mieszkania stryja, którego dziś mniéj, niż kiedykolwiek pojmował; Atanazy był mu dawniéj niezrozumiałym, ale wielkim, dziś tylko niepojętym dziwakiem. W długiéj ulicy, wiodącéj do dworu, spotkali się z sobą; starzec o kiju powracał z Hor, i witając synowca, powiedział mu o tém, nie domyślając się, jak przykro zrani go wspomnieniem...
— Idę z Hor od Justynostwa — rzekł powoli — jakoś im szczęście nie idzie; robak wkradł się w ten owoc świeży i piękny; nie pojmuję ich... przyjechali płacząc i siedzą naprzeciw siebie zadumani, cierpiący, rozczarowani. Takie to szczęście ludzkie! Nawet go nie skosztowali, a już im zgorzklo w ustach!
Julian zarumienił się i pomieszał.
— Nie mówmy o tém w téj chwili — rzekł pośpiesznie — boję się dziś więcéj, niż kiedy, złéj wróżby dla mojéj przyszłości.
— Myślisz więc o niéj? dzięki Bogu! — przerwał Atanazy — a mnie tu prezes nagadał o jakichś projektach ożenienia, z kim? z Gerajewiczówną! Ty zbyt młody, zresztą, nie masz celu w życiu, a powinieneś czuć obowiązki! Nic nie zrobiłeś dla społeczeństwa, nic dla siebie i dla nas, mógłżebyś już się zakopać w małżeństwie, które, jakkolwiekbądź, człowieka robi zimnym i egoistą potrosze?
— Kochany stryju — coraz bardziéj mieszając się przerwał Julian — cóż dziś zrobić można?...
— Wszystko... Usposobić się na pożytecznego krajowi obywatela, wyznaczyć przed sobą drogę, wytknąć cel, a naprzód dusznego w sobie wykształcić człowieka... Ty wahasz się jeszcze, ty nie jesteś nikim i niczém... dobre kochane dziecię moje... dziecięciem pozostałeś, jak byłeś w kolebce, a nie chcę, byś niém był nazawsze...
— Niestety! nie mam sił na nic większego! — westchnął Julian — muszę się w domu zagrzebać...
— I w domu pracować i myśléć możesz... zwróć tylko oczy na życie przyszłe i do niego zastosuj teraźniejsze... Nie możemy na ziemi być bez celu jakiegoś, czujemy to w sobie, że życie nasze przedłużyć się musi poza nasze drobne zaprzątnienia doczesne i granice ziemskie... Czemuż nie pracować dla dłuższéj przyszłości i tak jak się powinno pracować dla niéj, z uroczystością z powagą?...
— Wszyscy żyją inaczéj, trudno nam...
— Wszyscy źle żyją — zawołał starzec — wszyscy są w fałszu... ale to nie zmusza nas iść za niemi... Tyś Karliński! Bez łzy, z radością duszną widziałbym cię umierającego dziś dla wielkiéj idei, męczennikiem, apostołem, wyznawcą, szaleńcem, ale bez smutku nie ujrzę cię zamykającego się w zimnéj skorupce ślimaka... lub robakiem przylepionym do zeschłego liścia...
Julian nie wiedział już od czego począć, ale postanowił przerwać utrudzającą rozmowę szczerém wyznaniem tego, co się stało; schylił głowę.
— Stryju, przebacz mi! — rzekł — źle czy dobrze, zrobiłem krok stanowczy; kocham i jestem zaręczony, za pół roku się żenię.
— Źle, bardzo źle! — odstępując zawołał pan Atanazy — jesteś więc zgubiony, a z tobą my wszyscy; nowego pokolenia czekać potrzeba, by nową dało nadzieję... Prezes winien wszystkiemu! Z kim? z Gerajewiczówną! przeklęty interes pieniężny! grosz u nich przedewszystkiém... Tak, ja wam się muszę wydawać szaleńcem — rzekł po chwili — moje rady nie zasługują nawet na uwagę waszę, przez resztkę grzeczności i względu przychodzicie mi tylko oznajmić rzecz spełnioną! Darmo! darmo! upaść było potrzeba... Upadniecie! Alem się czego innego po tobie spodziewał, kochany Julianie, i boleścią zachodzi serce moje! Od dziś do jutra staniesz się taką lalką bezużyteczną i zimną, jakiemi są wszyscy panicze nasi; Annę oddajecie drugiemu takiemu chłopcu bez serca, który pięknie gadać umie i przegada życie, bo na czyn nie ma ani energii, ani wiary! Emilowi odebraliście przyjaciela... nie radźcie się więc o nic u mnie, nie przyjeżdżajcie do starego szaleńca... niéma po co. Ja po was w sercu mojém, pełném miłości jeszcze, odśpiewam Requiem aeternam... Ani bogactwo, ani stosunki, ani dowcip, nie wybawią was od zagłady... upadniecie! upadniecie! A moje oczy się zamkną i opłakać was nawet nie będzie komu...
Julian nie spodziewał się takiéj gwałtowności uczucia w starcu, stanął przelękły prawie, nie wiedząc, co począć, gdy uczuł uścisk drżący obejmujący go i łzę gorącą spadającą na czoło...
— Stało się — ciszéj znużony rzekł starzec — stało się! więcéj wymówek czynić ci nie będę... niech Bóg błogosławi! pragnę, ale nie wierzę, by Bóg mógł pobłogosławić moralnéj śmierci i dobrowolnemu samobójstwu!... Przeznaczenie! fatalność! Nie! zgrzeszyłem, niéma ich, ale kara opatrzna za grzechy ojców... Odwróć ją, Panie!
Otarł oczy pan Atanazy i począł mówić jakby do siebie:
— Daremnie! inny czas, inne potrzeby, inny charakter wieku! wyrzeczmy się dawnych przeznaczeń; dziś Opatrzność inaczéj powołuje pracowników do winnicy, prawica jéj zstępuje, jak w pierwszych wiekach chrześcijaństwa, na ubogich rybaków, na celników, na szary lud... myśmy się stali niegodni wyboru i odepchnięto nas od męczeństwa, skazując na los zwierząt nażerających się u żłobu... A piękna, a wielka, a święta była przeszłość nasza!... Umarła przeszłość, któréj nikt nie wskrzesi... dziś wszystkie tarcze herbowne na stos złóżmy, pokryjmy całunem i zrzeczmy się ich pamiątki... nikt z nas nie dźwignie tych godeł, które nas gniotą do ziemi... Szlachty niéma, bo niéma szlachetności... jest lud... i ludzkość... Amen!...

Zakończył stary i łzy połykając zamilkł.

LXI.

Aleksy dni kilka w Horach przebawił, Pola przypominała mu Karlin, a stan jéj obudzał w nim taką litość, że uczucie to niespodzianą obdarzyło go siłą. Nie mógł patrzéć na dobrowolnie umierającą z boleści i zabijającą nią Justyna, nie probując coś zaradzić na to. Sam dla siebie nie szukał ratunku, chciał go znaléźć dla Poli i Justyna; pierwszy raz po swéj chorobie poczuł w sobie pragnienie i wolę czynu. Poeta jakby w nim domyślił się przyjaciela i lekarza, często sam na sam zostawiał go z Polą, a biedna sierota wylewała się naówczas z przypomnieniami bolesnemi Juliana i Anny. Odgadła ona serce przyjaciela... Trzeciego dnia wyszli we dwoje pod stare lipy horeckie, dom otaczające; zdala widać było pod niemi siedzącego Justyna jak posąg z oczyma w wodę wlepionemi, dumającego nie o wielkim poemacie, którego wątek się zerwał w zranionéj duszy, ale o wielkiém swojém nieszczęściu... Aleksy wskazał Poli zamyślonego poetę.
— Patrz — rzekł — to dzieło twoje, życie z niego uciekło... źródło szczęścia wyschło; poświęciłaś go dla Juliana... a nie masz dziś siły zapłacić mu jego ofiary...
— Czém?... — zapytała Pola — mamże co prócz łez?...
— Trzeba łzy ukryć, trzeba poprzestać płaczu, trzeba żyć dla niego, uzdrowić, podnieść, pogodzić z życiem.
— Spójrz na mnie, gdzie siły? gdzie odwaga! Umrzeć chcę tylko!
— I jego pociągnąć z sobą do grobu! — zawołał Aleksy. — Polu, to egoizm! to ciebie i twego wielkiego serca niegodne, pracuj, módl się, dźwignij i podnieście się razem... Nie mówię ci, że będziesz szczęśliwą, wiem, że są uczucia, co całą zatruwają przyszłość, ale będziesz spokojną uratowawszy go... Uczyń jeszcze jednę ofiarę, wróć do życia dla niego... zamknij boleść w sobie... Bóg ci da siły!
Pola skłonna do łez, rozpłakała się chwytając Aleksego za rękę i cisnąc ją z zapałem.
— Dziękuję ci, sądzisz mnie lepszą, silniejszą, większą, niż jestem; ale mnie nie znasz... ta miłość poniosła z sobą wszystko!
— Nie mówmy o niéj; człowiek, co ją natchnął, nie był jéj godnym, miał tylko chwilę młodości, ale nie wiekuistą serca młodość daną wybranym... zestarzał i uwiądł zawczasu...
— Zwarzyła go atmosfera zabójcza! a! gdzieindziéj innymby był może!
— Więcéj winnaś Justynowi, niż jemu! Justyn mógłby narzekać i przeklinać, został zwiedziony i poświęcony dla niego; zwichnęłaś jego przyszłość całą, spójrz jednak czy skarga wyjdzie z ust jego, czy narzeka, czy przeklina zabójcę, milczy i płacze, myśli o tobie, bo cię kocha; powinnaś mu za to zapłacić!
Pola zamyśliła się.
— Nie! nie mogę! kłamstwo to wyczerpało mnie, upodliło; nie potrafię skłamać raz drugi... choćby dla szczęścia jego...
— Miéj litość nad nim... — pocichu szepnął Aleksy.
Szli tak ku miejscu, w którém siedział Justyn, ale gdy się zbliżyli, Pola powolnie odeszła na bok, zostawiając ich samych; Aleksy spostrzegł jednak na jéj twarzy, obok zwykłego smutku, poważne zamyślenie, zwiastujące walkę wewnętrzną... nasienie było rzucone, nie wątpił, że wzrosnąć powinno.
Potrzeba ich było zostawić samych z sobą, i po kilku godzinach Drabicki bez pożegnania odjechał do domu, spokojniejszy na duszy, przeczuwając, że bytność jego na coś przydać się może.
W Żerbach zastał matkę niespokojną, szukającą na jego twarzy śladów wycieczki, wiadomości o sercu syna; spokój wypogodzonych rysów nieco ją udobruchał; spytała tylko wejrzeniem Parfena, czy gdzie nie zajeżdżali, a chłopiec odpowiedział jéj wstrząśnieniem głowy... Dla Aleksego ta przejażdżka była istotnie lekarstwem zbawienném; myślał teraz o Justynostwie i spodziewał się dla nich szczęścia, którego sam nie kosztował. Ale to, co im uczynił, Junosza silił się zrobić dla niego... poczciwy starzec przychodził teraz niemal codzień do Żerbów lub Aleksego do siebie wyciągał; zatrważała go apatya młodego człowieka, w początku mogąca się przypisać osłabieniu chorobliwemu, późniéj już serca stanem tylko dająca się tłómaczyć.
Aleksy nie zajmował się niczém, cały dzień siedział zamknięty; czasem brał książkę w rękę, tęsknił, wzdychał, ale ani matka, ani brat nie potrafili wymódz na nim, by się jął czegoś, wrócił do ruchu, do gospodarstwa, lub obrał sobie inną jakąś drogę... Odpowiadał im znużeniem lub milczeniem, unikał wreszcie i wysłuchawszy serdecznych rad, przyjąć ich nie chciał i nie myślał.
Tak upłynął dość długi przeciąg czasu i biedna matka widząc, że surowość jéj na nic się przydać nie może a drażni syna, pieścić go już poczynała, jakby jeszcze był chorym, naostatek udała się po radę i posiłek do Junoszy, jak zawsze; był to jedyny przyjaciel domu, któremu zwierzyć się mogła.
— A co ja tu pocznę?... — odparł hrabia — na to czas jedyny lekarz... albom to mu mało mówił, ale wszystko jak groch na ścianę...
— Sprobuj-że innego środka! zrób, co chcesz, a oddaj mi syna.
Stary pokiwał głową i zamilkł. Myślał on długo co począć, ale sposobu nie widział; są głębokie uczucia nieuleczone, których ręka przyjaźni tknąć nie śmie, bo widzi je niepokonanemi, a szanuje ich szczerość i siłę.
Taką była miłość cicha Aleksego, która nie wyszedłszy przez usta, cała w sercu zamknięta, ani rozczarowaniem, ani rozpaczą uleczoną być nie mogła. Było to coś, jak choroba chroniczna upartego, nie mogącego przejść w stan silniejszy, coby powolnego potém zapomnienia dawał nadzieję. Zrodzona pierwszego dnia tak silną, jak była do końca, trwała i trwać musiała, opierając się czasowi nawet. Ugodzony w serce wyborem Alberta Zamszańskiego, Aleksy i ten sobie wytłómaczyć potrafił i zań uniewinnił Annę; a ona zawsze pozostała dlań ideałem...
Napróżno hrabia starał się, okrywając śmiesznością poznańczyka i z miłości Anny dla niego wnioski czyniąc o niéj, poniżyć ją w oczach Drabickiego; ta słabość zdawała mu się tém naturalniejszą, że pochodziła w Annie ze szlachetnych instynktów, zwiedzionych tylko dobrze odgrywaną komedyą.
Karlin milczał; napróżno Emil się niespokojnie wyrywał do tego, którego zwał przyjacielem, ojcem, dobroczyńcą. Prezes jak mógł go wstrzymywał, Anna, a dla jéj miłości Albert, usiłowali zastąpić przy Emilu Aleksego, ale ku ostatniemu odezwał się niechętny ów instynkt w głuchoniemym... mniéj gwałtownie jak dawniéj, hamowanym, wszakże widocznym wstrętem.
Codzień domagał się Emil, znakami mówiąc do siostry i brata, by mu pozwolili dojechać do Żerbów, wskazując je uparcie, bo wiedział, że tam mieszkał Aleksy. Prezes, który tego języka znaków nauczyć się nie mógł, czy nie chciał, kazał wreszcie powiedzieć Emilowi, że się Aleksy na nich gniewa, że ich widziéć nie może, ale to wzmogło tylko niecierpliwość głuchoniemego, który koniecznie chciał go przeprosić i do Karlina znów przyprowadzić. Anna rumieniąca się na wspomnienie Drabickiego, daremnie pracowała nad bratem, by mu wytłómaczyć, jak dziwnych rzeczy pożąda.
Emil potrząsał głową i zrozumiéć tego nie mógł.
A gdy brat i siostra, stryj i matka zaprzeczali mu przyjemności, któréj tak gorąco pragnął, biedny Emil począł się udawać do swego codziennego dozorcy i usiłował mu wmówić, żeby go do Żerbów tajemnie poprowadził.
Stary Antoni płakał, nawpół obiecywał, ale sam odważyć się na to nie śmiał.
Znużony prezes, Anna i Julian nieustanném naleganiem, które dla nich było wyrzutem prawie, dnia jednego nakoniec pozwolili Emilowi pojechać do Żerbów. Głuchoniemy o mało nie oszalał z radości i wpadł w tak gwałtowny paroksyzm niecierpliwości, że mu wystarczyć nie było podobna pośpiechem przygotowania. Pozabierawszy co tylko miał, książki z obrazkami, zabawki niemal dziecinne, narwawszy w ogrodzie i oranżeryi kwiatów, które wiedział, że Aleksy lubił, chcąc niemal wszystko, co miał zawieźć dla niego, wyleciał czekając powozu, nim w stajni ubierać konie poczęto. Stary Antoni ledwie go mógł powstrzymać, żeby nie pobiegł piechotą, gdyż głuchoniemy zabrawszy, co miał, wskazywał Żerby i chciał biedz do nich, nie czekając na konie. Wsiadł do powozu zamyślony, uśmiechnięty i całą drogę ruchami swemi wskazywał tylko, jak mu pilno było dojechać do wioski i uściskać Aleksego.
Tęsknił za nim Drabicki, ale się go nie spodziewał wcale i gdy posłyszawszy turkot, wyszedł zbudzony na ganek; gdy Emil gwałtownie rzucił mu się na szyję, płacząc z radości i okrywając go pocałunkami, Aleksy pierwszy raz od dawna poczuł się rozczulonym, przejętym czystą i świętą rozkoszą... Ledwie przywitawszy się Emil pochwycił kwiaty, pozbierał książki swoje i sam wszystko zaniósł Aleksemu... Widać było na jego twarzy zdziwienie, gdy ujrzał, przywykły do zamku i pięknego ogrodu Karlina, ubogi dwór słomianą pokryty strzechą i ciasną izdebkę przyjaciela... Oglądał ją ciekawie i jakoś zrozumiéć nie mógł; siadł nareszcie i poczęły się pytania:
— Dlaczego nie masz pałacu i pięknych pokojów?...
— Bom ubogi! — odpowiedział Aleksy.
Ubóstwa nie mógł dobrze pojąć Emil i trzeba było długiego wywodu, by mu je wytłómaczyć.
Spytał potém Aleksego: czy on sam bogatym jest czy ubogim?
— Jesteście bogaci... — odparł Drabicki.
— To mógłbym się z tobą podzielić tém, co mam — rzekł Karliński.
— Myślisz, że mi to potrzebne? bogactwo nie daje szczęścia; mnie tu tak dobrze w domku, w którym się urodziłem, jak tobie w Karlinie...
Chciał się potém dowiedziéć Emil, dlaczego Aleksy ich opuścił, dlaczego do nich nie przyjeżdżał. Trudno mu było powiedziéć wszystko lub kogokolwiek obwinić; Drabicki zbył ogólną odpowiedzią.
Stara matka przyszła gościa tego zobaczyć i rozpłakała się choć nie była do płaczu skorą, pierwszy raz widząc człowieka, któremu Bóg odjął słuch i mowę, odcinając go od zewnętrznego świata. Emil zdawał się na widok jéj w początku przestraszony, wpatrywał się w nią bojaźliwie, ale późniéj począł się uśmiechać i kazał jéj powiedziéć, że ją kocha.
Bawił go Aleksy jak dziecię i wielką czuł w sercu radość z tych odwiedzin nieszczęśliwego, który sam jeden wiernym mu pozostał.
— Miałyżby świat i społeczność być tak zepsutemi — pytał się w duchu — żeby to tylko, co z pod ich wpływu kalectwem się wyłamało, pozostawało czystém, serdeczném i poczciwém? miałożby działanie ludzi na ludzi być tak zabójczém i trującém? Dlaczegóż z nich wszystkich istota najsłabsza i najułomniejsza pozostała wdzięczną i jedna kochać umiała?
Myśl przywiodła mu Annę, równie świętą, równie czystą i Aleksy nie dokończył pytania.
Zmierzchało już, a Emil odjeżdżać nie chciał, wskazywał sofę, na któréj mógł się spać położyć i odprawiał Antoniego do Karlina, prosząc go, całując, by mu zostać pozwolił. Rozkazy wszelkie były stanowcze, prezes czekał, potrzeba było jechać koniecznie... Emil wymagał po Aleksym, aby do niego przybył i wskazywał mu miejsce schadzki w ogrodzie, gdyby z innemi mieszkańcami spotkania się unikał: przykro było odjąć tę nadzieję biednemu, ale jak ją było zostawić?
— Przyjdziesz do mnie! ja tam już być nie mogę!... — rzekł Drabicki — zobaczymy się znowu...
Emil jak dziecię się rozpłakał i musiano go prawie gwałtem wsadzić do powozu; stara Drabicka nawet widokiem tym była rozczuloną... i trochę ją Emil z Karlinem pogodził.

LXII.

Niewiele nam już pozostaje do skończenia téj powieści, która, jak widzicie, nie miała węzła, niéma początku i urwać się musi tak, jak w życiu naszém urywają się wypadki mgłą osłonione i w dal uciekające... Wszystko to odrazu powiedziéć mogliście i ja téż wcale nie ubiegałem się za niespodzianém i nowém; dałem wam urywek powszednich dziejów, któremiśmy otoczeni dokoła; historyę kilku serc ludzkich ułomnych, słabych i biednych, więcéj litości wzbudzających, niż niechęci... jeszcze słów kilka i zamkniemy tę książkę, która po sobie, jak spojrzenie w świat, smutne zostawić musi wrażenie.
W kilka tygodni po bytności Aleksego w Horach, naglony do wyrwania się z tego stanu zdrętwienia i nieruchomości, który tak matkę i przyjaciół przestraszał, Drabicki znowu pojechał do Justynostwa. Wiodła go tam ciekawość i przeczucie jakieś niedaremnéj pracy. W istocie zmiany zastał wielkie: Justyn wybiegł ku niemu z twarzą prawie dawniejszą, pogodną i pełną nadziei, Polę zastał u fortepianu zajętą muzyką, która teraz stała się jéj jedyną rozrywką. Justyn szepnął mu pocichu, że ma nadzieję uzdrowienia żony, że się wzięła do pracy, że życie w nią wróciło.
Tak było w istocie, ale na twarzy téj ofiary nie postrzegł jeszcze żadnéj zmiany przyjaciel; pragnienie szczęścia zwodziło Justyna. Pola miała rumieńce, blask w oczach, uśmiech na ustach, a gorzéj się mu wydała, niż pierwszym razem: wysiłek był widoczny, trawiąca choroba widoczniejszą jeszcze...
— Widzisz — zawołała prawie wesoło podchodząc ku niemu i podając mu rękę z uśmiechem — posłuchałam cię, pracuję, bawię Justyna, pilnuję go, krzątam się koło domu i doprawdy coś mi lżéj, lżéj daleko! Jestem spokojna... A ty?
— A ja — rzekł Aleksy — jak widzisz, kochana pani, trzymam się... żyję...
— Nie widzę w tobie poprawy!
— Przyjdzie z czasem... — boleśnie odparł Aleksy.
Ze wszystkiego stan Justyna i jego powrót do ulubionych zatrudnień, najwięcéj pocieszył Drabickiego; poeta znowu wybiegał zbierać pieśni i podania, znowu marzył o wielkiéj epopei homerycznéj z dziejów słowiańskich, znowu mówił o przyszłości i kołysał się na obłokach poezyi; zdawało mu się, że Pola go kochała, że mieli przyszłość przed sobą, że wczoraj pogrzebali na wieki.
Ale tak nie było w istocie! Pola znowu z poświęceniem zupełném zaparła się łez i cierpienia i przywołała uśmiech, wesołość, spokój dla osłodzenia kilku chwil życia temu, któremu narzuciła się za smutną towarzyszkę. Aleksy widział to jaśniéj i lepiéj, ale uwodził się tém, że często wielki wysiłek woli sprawia cuda, bo jest niepokonaną dźwignią, gdy się łączy z wytrwaniem; myślał, że stan ten Poli jest przejściem męczącém tylko, nie poznał się na jéj chorobie i wyniszczeniu. Tymczasem walka ciągła, wewnętrzna boleść i gwałtowna praca w nieustannéj trzymając ją gorączce, wyrodziły już nasionko śmierci... Poli dni były policzone, przeczuwała zgon bliski chwilami, ale milczała zobojętniała i znużona, potrzebowała spoczynku choćby w mogile.
Smutny odjechał Aleksy i znowu upłynęło kilka miesięcy w przeczuciach tylko i domysłach; list Justyna przerwał milczenie; prosił on Drabickiego o przywiezienie Grebera do żony, która była osłabiona nieco i położyć się musiała... Z pisma poety widać było, że miał to za przemijającą chorobę małéj wagi.
Aleksy natychmiast pobiegł do miasteczka i namówił niełatwo lekarza, aby z nim do Hor pojechał.
Greber coraz teraz więcéj miał praktyk między panami i prawie wyłącznie się im oddawał, utrzymując, że dobry doktór powinien specyalnie pewnéj klasie tylko się poświęcić, gdyż każda warstwa społeczności ma swoje choroby, patologię i medycynę oddzielną. Na usilne jednak naleganie Drabickiego i dla stosunków Poddubińca z Karlińskiemi, dał się nakłonić, zawarowawszy powóz na resorach i różne drobne wygódki, do których był przywykł, a więcéj jeszcze przywyknienie udawał, pewien będąc, że wypieszczenie nada mu ton dobry i dystynkcyę.
Późno wieczorem przybyli do Hor; spotkał ich Justyn w ganku z twarzą spokojną i czołem wypogodzoném, co Aleksego nieco téż ubezpieczało...
— Jak się ma Pola?
— Nic, to tylko jakieś osłabienie...
Gdy Greber wyszedł od choréj, upominając się o herbatę, Drabicki nastraszył się chmurnego wyrazu jego zwykle obojętnéj i uśmiechniętéj fizyognomii; Justyn wyszedł.
— Co to jest? — zapytał pocichu Drabicki.
Lekarz ruszył ramionami.
— Ostatni stopień suchot! za parę dni skona! niéma ratunku; zapiszę lekarstwo, ale wiem, że ono nie pomoże... nie było mnie poco przywozić...
Aleksy pobladł i załamał ręce; szczęściem wchodzący napowrót Justyn ruchu tego nie postrzegł, a Pola kazała prosić przyjaciela do siebie.
Wszedł do niéj wzruszony Aleksy, nie wiedząc co począć z sobą; wyrok lekarza gniótł go kamieniem...
Pola ubrana siedziała w łóżku sparta na poduszkach, piękną była jak nigdy może; w twarzy cierpienie nie pozostawiło śladów zniszczenia, bo je uświęcała ofiara wielka; wyidealizowało tylko rysy, głębszém uczyniło wejrzenie, niewinniejszym uśmiech pełen uroku...
Położyła palec na ustach, gdy się zbliżył:
— Cicho! cicho! nic Justynowi nie mówcie, dobrze mu i dzień ciężki oszczędzić, a dni ludzkie policzone... śmierć moja spadnie jak piorun... przeboli i przeżyje... Pozostanie mu blizna w sercu... Ale z nią żyć można... Biedny, poczciwy Justyn! Ja wiem, że umrę; nie rozumiem, co mi jest, ale czuję brak taki życia, siły, tak coś szybko we mnie lecącego do końca, takie podbudzenie, taki pośpiech...
Zakaszlała się i mówić przestała.
— Jutro sprowadźcie mi księdza! a! gdyby! gdyby i on chciał przyjechać, żebym mu mogła powiedziéć, że mu przebaczam.
— Po co!... — zawołał Aleksy.
— Prawda! nie! nie! nie potrzeba go! widziéć go nie mogę i nie chcę! to-by zabolało Justyna; ale powiesz mu kiedyś!... nie! i mówić nie należy!...
Pola się rozpłakała.
— Jutro księdza... proszę cię, przyjacielu... to może przyjść prędko, płomyk dogorywa... i zgaśnie... A ty? — dodała — jakże się masz?... źle! źle! jak ja! nie? Powiedz mi, ja wiem wszystko!...
— O wszystkiém trzeba zapomniéć!...
— Jacy to szczęśliwi ci, co zapominać umieją... ja! nie mogę! każde tchnienie przywodzi mi przeszłość, każdy dźwięk... A! gdybym go zobaczyć tylko mogła i posłyszéć, że on mi przebaczył; gdybyś ty to zrobił?...
Aleksy milczał.
— Prawda! to niepodobieństwo — dodała po chwilce — śmieszna jestem z takiém żądaniem!...
Zamilkła i podnosząc się powoli poczęła ciszéj:
— Polecam ci Justyna... w pierwszéj chwili nie daj mu zżyć się z boleścią; jak ukąszenie psa wściekłego, trzeba ją na razie wypalić, bo się wpije i oszali jak mnie... Dlaczego los padł na niego? A! on przeżyje, on wytrzyma! on ma wiarę, ma młodość i poezyę, trzy piersi macierzyńskie, co go nanowo podsycą...
— Mówienie ci szkodzi, męczy, ja pójdę — rzekł Aleksy, widząc coraz żywiéj występujące na twarz jéj rumieńce.
— Chwila dłużéj lub krócéj, żyć nie będę — odparła chora — co mi tam; a! gdybym wiedziała, że go zobaczę... szanowałabym życie! Ale nie! prawda, że nie? — spytała Aleksego — ty mi go nie przywieziesz!...
— Nie mogę... nie potrafię — odparł Drabicki — na cóż ci ten widok...
— Tak! to niepodobieństwo! a jednak, a! takbym pragnęła go widziéć jeszcze i zamknąć potém oczy i na nic już nie patrzéć, pójść na sen wieczny z jego obrazem...
— Polu!...
— Nic! nic! wszak milczę! nie powiem już nic więcéj! ty nie pozwalasz, tyś okrutny... dla siebie i dla mnie... Tyś jéj nie widział?...
— Kogo?...
— Anny! nie? a! tyś silny! ja ci zazdroszczę! jabym z téj odrobiny dni moich dała połowę, więcéj, byle mnie tam zanieśli, byłem tam umrzéć mogła... pod lipami... Anna nie ma serca!
Tych słów domawiała płacząc Pola, gdy wielki zamęt zrobił się w domu; zaturkotał powóz, Justyn pobiegł, słychać było chodzenie; Pola zawołała z jasnowidzeniem chorych:
— A! to ona!... to ona!...
Aleksy zerwał się przerażony, zbladł i spojrzał, którędyby mógł uciekać; wszedł Justyn i zbliżył się do łóżka żony.
— Masz gościa, Polu!... — rzekł z uśmiechem — panna Anna była w Szurze, dowiedziała się tam o twojém niezdrowiu i przyjechała do nas... pozwolisz jéj przyjść?...
Pola zadrgała... przypomniał się Karlin, ale oddechu jéj i mowy zabrakło, wyciągnęła tylko ręce ku drzwiom...
Aleksy już był zniknął...
Bocznemi drzwiami wymknął się na ogród, kazał zaprządz i wyjechał na całą noc do Żerbów.
Anna, która się z nim spotkać obawiała, nie znalazła go już w pokoju Poli; niespokojna powiodła wzrokiem i pośpieszyła do przyjaciółki z uściskiem, do którego dawno wzdychała, a którego tylko matka i prezes jéj bronili. Szczęściem w Szurze pan Atanazy, inaczéj pojmujący rzeczy, na pierwszą wzmiankę o Poli, za obowiązek jéj poczytał, by do niéj jechała; upoważniona przez niego, wieczorem zaraz do Hor pobiegła.
Po długiém niewidzeniu przeraziła Annę zmiana straszliwa, jaką w Poli znalazła, ale już łzy otarłszy wdzięczna sierota uśmiechem witała towarzyszkę lat dziecinnych. Długo milczały obie: Justynowa zbierała resztę mocy, jaką miała, by nie zasmucić Anny i nie zatruć chwili ostatniéj.
Pytania i odpowiedzi posypały się żywo, a przybyła pierwsza zaczęła mówić o Julianie, nie wiedząc, jaką boleść nową przywiozła umierającéj.
— To już wiesz zapewne — rzekła — że Julian szalenie zakochany...
— My tu nic nie wiemy... Hory jak Szura... śpią w lasach milczących... nikt u nas nie bywa — śpiesznie podchwyciła Pola.
— I już po zaręczynach... — dodała siostra — siedzi tam prawie ciągle u Gerajewiczów, Zeni zajęta nim; wesele za kilka miesięcy...
Pola uśmiechnęła się, choć ją ten uśmiech kosztował... i wargi krwią zaszły.
— Nie można było stosowniejszego, piękniejszego, szczęśliwszego obmyślić związku — dodała Anna — oboje młodzi, urodzenie, majątek, gusta.. tak się wybornie zgadzają! Prezes to pierwszy osnuł... ja-m się obawiała, żeby Julian nie grymasił, ale z początku tylko był obojętny, a dziś kocha... nie mówi tylko o niéj, nie myśli tylko o tém, wesół jak nigdy, nie poznałabyś go...
— Tak dawno nie widziałam!...
— Prawda! mogłabyś się na nas gniewać, żeśmy cię nie odwiedzili, ale mama, stryj prezes... a potém nieustanni goście... Wiesz może, że i dla mnie są jakieś projekta?...
Anna się zarumieniła.
— Słyszałam trochę... żal mi, że go znam tak mało...
— Poznasz go lepiéj, przyjedzie do was! wstyd mi przyznać ci się, ale to człowiek, jakiego nie spotkałam w życiu, prawdziwie wyższy!...
— Ty kochasz, biedna Anno! — zawołała Pola nie mogąc dłużéj się wstrzymać — a! daj ci Boże szczęście!..
— O! jeszcze nic nie wiem — dodała Karlińska — na czém się to skończy; mama jest bardzo za nim, pytała mnie, przyznałam się przed nią, że mi się podobał, prezes waży się jeszcze... Julian już go kocha jak brata... Tylko stryj Atanazy, nie wiem czemu, nie bardzo go lubi... ale on tak dobry, sprzeciwiać się nie będzie...
Rozmowa była niewyczerpaną, bo dla Poli najdrobniejszy szczegół, który ją do Karlina przenosił, był drogim i miłym; rozpytywała o wszystko, o swoję izdebkę, o kwiatki, o sprzęty, o życie w Karlinie, o to co się stało po jéj wyjeździe... Nie mówiła o Julianie, ale ku niemu każda się jéj myśl ściągała; nareszcie gdy późno w noc rozstać się było potrzeba, Pola ze wzruszenia zemdlała prawie po wyjściu Anny, dostała ziębienia i gorączki i stan jéj mocno się pogorszył.
Nazajutrz przyjechał ksiądz Mirejko, do którego Aleksy z karczmy długi list napisał; przybył niby w odwiedziny tylko, a po drodze w kapliczce zostawiwszy sakramenta, sam poszedł do choréj z wesołą twarzą człowieka, co nawykł spotykać się ze śmiercią.
Bawiąc się paskiem, żartując, zapytał Justynowéj: czyby nie chciała się wyspowiadać.
— I owszem, pragnę tego — podchwyciła szybko — ale mi jegomość męża przygotuj, żeby się nie nastraszył, ja-m gotowa...
Z Justynem nie było trudno.
— Asińdzieja żona chora — rzekł do niego — a mnie tu pan Atanazy przysłał z dyspozycyą, żeby się spowiadała...
— Ale ona nie jest tak słabą, żeby myśléć nawet o niebezpieczeństwie...
— A! czy to tylko w niebezpieczeństwie spowiedź potrzebna? — zawołał ksiądz Mirejko.
— To ją może przestraszyć...
— Nie bój się asińdziéj, to ją uspokoi, ja z nią mówiłem.
Justyn nie sprzeciwiał się więcéj i chora tegoż dnia przy Annie odbyła spowiedź i zażądała sama wiatyku. Przeraziło to męża, ale go jeszcze uspokojono; Greber tylko pannie Annie powiedział, że Pola dni kilka żyć nie będzie. Naturalnie Anna została przy niéj.
W nagrodę ofiar tylu, pan Bóg chciał jéj ostatnie na ziemi osłodzić godziny. Anna przypominała kochany Karlin, dzieciństwo, Juliana... przyniosła z sobą tę woń wspomnień, która tak słodko upaja. Pola zdawała się odżywać, przywołała Justyna, pocichu rozporządziła niektóremi fraszkami.
Poeta jeszcze w śmierć nie wierzył; jakby na dłuższe utrzymanie go w tém przekonaniu, chora zaczęła się miéć lepiéj, bo zwykle zgon ostatnie wytężenie sił żywotnych poprzedza... Cały dzień oddychała swobodniéj, zmniejszyła się gorączka, rumieniec pobladł, ale na noc z taką mocą wróciły groźne symptomata, że jéj już mowę odjęło.
Justyn osłupiał uderzony nagle wyrokiem śmierci: nie przypuszczał jéj, nie wierzył w nią, aż gdy nad chorą modlitwy przy konających Anna czytać poczęła... gdy twarz jéj znużoną oświetliła zapalona gromnica...
O saméj północy kilka westchnień ciężkich wyrwało się z jéj piersi.. biedna Pola nie żyła...
Długo u skostniałéj jéj białéj ręki klęczał Justyn nieprzytomny, bez łzy i jęku, aż go odciągnął ksiądz Mirejko i Greber, którzy wprzód jeszcze Annę wyprawili i po Aleksego posłali. Chciano i Justyna wywieźć do Szury, ale na to nie pozwolił.
— Dłużéj z nią będę — rzekł stanowczo — mam prawo oddać jéj ostatnią posługę; nie frasujcie się o mnie, życie nie tak mi drogie, ja-m nikomu już niepotrzebny.
Naówczas odzyskując na chwilę straconą pamięć, Justyn ruszył się z miejsca dźwigając wolą silną, zwołał ludzi i począł myśléć o najdrobniejszych szczegółach pogrzebu... ubraniu, o trumience... o grobowcu... Sam wybrał jéj suknię białą, podnosił, gdy ją na wieczny spoczynek stroiły kobiety, dał krzyżyk w ręce i na białém, marmurowem czole złożył pocałunek ostatni; sam drogie zwłoki przeniósł do pokoju od ogrodu, gdzie trumny czekać miały, a to łoże ostawił kwiatami, ubrał zielenią...
Sam jeszcze złożył ją w trumience, którą wysłał ziołami pachnącemi i nie mogąc zapłakać, nie mogąc spocząć, nieustannie przechadzał się na straży... Nareszcie przyszła chwila pogrzebu; Justyn wprzód jeszcze pobiegł na cmentarz wiejski i wyszukał na nim miejsca, cichego kątka na spoczynek między dwiema brzozami, wśród których wymurowano izdebkę tak, aby nie jedna, ale dwie trumny stanąć w niéj mogły i poniósł ją na ramionach do nowego mieszkania. Boleść i rozpacz jego tém sroższe były, że ich okazać nie mógł, że się ani łzą, ani jękiem nie wylewały; ukląkł gdy grób zamurowywano, pomodlił się długo i wprost od niego, nie wracając do pustego domu, jak stał, poszedł do Szury...
Pan Atanazy wiedział już o śmierci Poli i czekał Justyna... Gdy go zobaczył, otworzył ramiona i nie mówiąc słowa uścisnął wychowańca, który zmożony cierpieniem upadł omdlały na ziemię...
Anna płacząc zajechała do Karlina, a Julian, który z wesołą twarzą i cygarem w ustach wyszedł na jéj spotkanie z Albertem, przeląkł się zmienionéj twarzy.
— Co to jest?... — zawołał — miałożby jakie nieszczęście spotkać nas w Szurze?...
— Nie, mój drogi, nie! — cicho szepnęła siostra — Pola, biedna Pola umarła...
Spojrzała na niego, Julian drżał cały i chwytał rękami o coby się oparł.
— A! — zawołał nieprzytomny, zapominając o otaczających — ja-m ją zabił!... ja-m ją zabił!...
Te słowa dziwne, niezrozumiałe w początku dla siostry, gwałtownie zmartwiły prezesa, który porwał synowca i despotycznie pociągnął go za sobą, dając znak Albertowi, aby mu dopomagał. Tajemnica, tak dobrze dotąd chowana, wydała się naostatku... szczęściem siostra tylko, stryj i jeden obcy byli świadkami wykrzykniku Juliana.
Prezes, który czuł, że ciężar téj śmierci i jego sumienie przygniata, bolejąc nad Julianem, nie odstąpił go na chwilę; ale rozpacz Karlińskiego w pierwszéj chwili tak gwałtowna i niepokonana, że dla niéj o ludziach zapomniał, nie miała charakteru trwałości; przewidziéć było łatwo, że wybuchnąwszy przygaśnie. Nazajutrz z panem Albertem wyprawiono go w sąsiedztwo, na polowanie, w odwiedziny i Julian dał się pociągnąć posłuszny; w tydzień zawieźli go do Sytkowa obawiając się, by wieść jaka nie doszła uszów Zeni. Prezes uprzedził go nawet, tłómacząc braterskiém przywiązaniem smutek biednego Karlińskiego. W dobrém, ale miękkiém sercu młodego człowieka na chwilę wyciskało się wrażenie głębokie, ale wkrótce czas leczył ranę i śladu jéj nie pozostawało. Julian płakał i wzdychał, chodził do ogrodu, wylewał się ze swoim żalem i zgryzotą przed prezesem, a stryj tak umiał przeszłość wystawić chłodno, powszednio, prozaicznie, że powoli sprowadził go z drogi i popchnął znowu ku Zeni, lecząc miłość miłością, jeśli się tamto przywiązanie tak wielkiém imieniem nazwać mogło...
Inaczéj bolał Justyn, który do domu w Horach nie wrócił i znowu w Szurze pozostał; jego cierpienie leczył pan Atanazy wiarą, modlitwą i poważnemi słowy; nie przymuszał go zapomniéć, ale wskazywał obowiązek życia i słodycz pewną w tym węźle, łączącym tak silnie z drugim, lepszym światem. Nie bronił Justynowi iść i błądzić po lasach znowu i wybiegać aż na cmentarz w Horach, gdzie dnie całe u mogiły przepędzał.
Nierychło postrzegł dopiéro poeta, że cios, co mu serce zakrwawił, otworzył w nim nowe źródło myśli i poezyi; boleść jego stała się natchnieniem; przeszedłszy przez ogień próby lepiéj zrozumiał świat, goręcéj go ujął i wyśpiewał. Wspomnienie Poli stało się dlań życia skarbem; nie pozwolił nic poruszyć w domu, który tak pozostał, jak go zmarła rzuciła, czasami przychodził tam Justyn i usiadał na długie godziny dumania przy cichym jéj fortepianie, na którym pył pokrył rozrzucone nuty, w ciemnéj izdebce, w któréj na łóżku skonała... u zasłanego dywanem tapczanu, wkoło którego poschłe zostawiono kwiaty.
I wyżył! Bóg często lekarstwo zsyła w samym choroby zarodzie; tak z nim było: żal przy życiu go trzymał... Wrócił Justyn do dawnego sposobu życia, przebiegając wioski, przysłuchując się głosom pieśni i przypatrując naturze; cień Poli towarzyszył mu wszędzie, a we snach widział ją codzień, białą, czystą, uśmiechniętą, wyciągającą doń rękę z obłoków i wabiącą w swoje światy. Julian tylko widoku znieść nie mógł i unikał, a ilekroć przyjeżdżał do Szury, uciekał w pole i lasy, żeby się z nim nie spotykać.
Tak dopełniło się w nim zawodem i bólem życie, któreby było pozostało bez nich niepełném; one otworzyły w sercu jego nowe źródła, oczom dały nową siłę, duszy — hart potężny, zmężniły go, wzmocniły, podniosły. Nigdzie świat zrozumialszym nie ukazywał się oczom jego, jak na mogile żony, na któréj Justyn sadził kwiaty i drzewa własnemi rękoma i pielęgnował kryjomo. Czasem razem z panem Atanazym odbywali tę pielgrzymkę cmentarną, a starzec wówczas rzucał kij i księgę, z wychowańcem razem okopując, przesadzając, podlewając i krzątając się jak dziecię. Ta wierność mogile śmieszną była dla pospolitych ludzi, ale dla nich obu większą w sobie mieściła przyjemność, niż obcowanie z żywemi.

LXIII.

Karlinowi znowu uśmiechały się nadzieje; Albert był już narzeczonym Anny, a Julian zajęty ożenieniem swojém, powozem i końmi, całkiem o Poli zapomniał. Prezes leczył go ze smutku, zresztą wcale nie zagrażającego, żartując, bo utrzymywał, że jak zimna woda leczy wszystkie prawie choroby ciała, tak szyderstwo pomaga przeciw niemal każdemu strapieniu. I przyznać potrzeba metodzie prezesowskiéj, że ten sposób leczenia bardzo się powiódł na synowcu, który po niejakim czasie ze smutku przeszedł do smętku, do tęsknoty, do apatyi, a nareszcie do półuśmiechów i nieopatrznego wesela. Przyczyniły się do tego zajęcia, chwili przedślubnéj właściwe, które szczęśliwie uwagę jego zwróciły ku fraszkom. Potrzeba było smakownie i po pańsku wystąpić na przyjęcie panny Gerajewiczówny, która przybywając z muzeum sytkowskiego, mogła być bardzo wymagającą. Urządzono więc dla niéj apartament, pełen pamiątek i osobliwości, sprowadzono Pleyela, trochę nut, orgueharmonium, ażeby z żywiołu muzykalnego nie zupełnie ogołoconym dom zastała. Julian mocno się krzątał około dobrania barw liberyi, powozów, koni i uprzęży, które z Warszawy sprowadzono, wytkano pasy herbowne, pokupowano blachy i wiele było kłopotu, nim to wszystko uznano zadowalającém. Szukając jednego kasztanka do cugu, Bornowski sześć tygodni peregrynował, nim przyprowadził kulawego i spleczonego, który się na nic nie przydał. Julian z stoicką odwagą rzucił się w ten odmęt przygotowań i wypłynął na ląd zwycięsko... nawet pan Albert pochwalił to, co zrobiono.
Wesele było, jak się domyślacie, wspaniałe. Hrabia, pomimo oszczędności zaskórnéj, usiłował godnie wystąpić i oddawał sobie sam tę sprawiedliwość, że nigdy okolica nic podobnego nie widziała. Nie brakło ani fajerwerku z cyframi i herbami nowożeńców, ani mnóstwa niespodzianek dosyć podejrzanego smaku, ale bardzo pokaźnych. Zeni, choć trochę ją coś doszło o Poli, nadąsawszy się na przyszłego męża, który łatwo się przed nią potwarzami złośliwego świata wytłómaczył... wspaniale mu przebaczyła winę i wesoło dość skoczyła na kobierzec perski, z którego zeszła panią na Karlinie Karlińską.
Stary Gerajewicz płakał jak bóbr, ciesząc żonę, która także obfitemi zalewała się łzami, bolejąc, że Zeni tak jeszcze jest młodą!!... ale pomimo to, oboje potém wieczorem ulegając usilnym prośbom gości, grali na skrzypcach i harmonice i rzęsiste zebrali oklaski. Gerajewicz wykonał duo z wiolonczelą, a pani dwa śpiewy z Oberona; nie mówię już o kwartecie, który dnia tego trzy razy z równém powodzeniem dawał się słyszéć w wielkiéj sali dla nienasyconych słuchaczy, Sumak, wiolonczelista, posługujący w kredensie i trochę napiły, pozwalał sobie małych wybryków, ale te przeszły niepostrzeżone, gdyż Oberhill przeczuwając to, wzmacniał partyę skrzypcową i fantastyka zagłuszał. Nie licząc drobnych i małoważnych niepowodzeń, których niepodobna uniknąć w wielkich uroczystościach, uczta weselna z illuminacyą chińską kolorową w ogrodzie i ogniami bengalskiemi całkowicie się powiodła. Fajerwerk kilku tylko widzów mniejszéj wagi poosmalał. Ale po cóż tam leźli gbury?
Nazajutrz, na wielkim balu danym w Sytkowie, na który sproszono sto kilkadziesiąt familij, Zeni wystąpiła w starożytnych klejnotach domu Karlińskich, ofiarowanych jéj przez męża przy cukrowéj kolacyi, o których stary Gerajewicz namiętnie lubiący cyceronować, rozpowiadał z kolei wszystkim gościom na ucho, że kosztowały swojego czasu przeszło dziesięć tysięcy czerwonych złotych, że wielki szmaragd, stanowiący spięcie, pochodził z daru od jakiegoś sułtana i dany był posłującemu do Stambułu Karlińskiemu i t. d. i t. d.
Zatruło te dwa piękne wieczory prawdziwe nieszczęście, które nawet stary Gerajewicz tak wziął do serca, że przy wieczerzy dnia następnego nic jeść nie mógł; tańcujący obalili półkę z etruskami, która padła ofiarą wraz z szacowną wazą japońską, stojącą na górze... Szkodę otaksowano zaraz na trzysta dziewięćdziesiąt i pięć czerwonych złotych.
Spytać mnie jeszcze macie prawo państwo o życie późniejsze Juliana z panną Zeni Gerajewicz, ale któżby się go nie domyślił?... Żyli nade wszystko niezmiernie przyzwoicie; pieszczone dziecko nie miało szczęściem żadnych namiętnych pragnień, popisywało się z muzyką, wyzywało pochwał, do których przywykło, lubiło salon i towarzystwo, napierało się podróży... ale nie pragnęło nic więcéj, a że Julian był także dobrém, potulném stworzeniem, mięciuchném i powolném, nie przeciwił się jéj nigdy, brak silnego przywiązania płacił niezmierną grzecznością i nadskakiwaniem, żyli więc dosyć szczęśliwie i zgodnie. Wprawdzie nie daléj jak w lat dwa po ożenieniu, Karliński często wychodził niby do gospodarstwa i bawił w jakiémś domostwie w miasteczku, gdzie, jak wieść chciała, mieszkała jakaś jego ulubienica, dawna żony służąca, wesołe, chichocące dziewczę czarnookie i czarnobrewe... ale o tém jeden tylko może prezes wiedział i nie miał za nic zdrożnego, że synowiec poszedł w jego ślady. Przeniesiono nawet późniéj Fanny do dworku pod zamkiem, ale wkrótce potém poszła za mąż za aptekarza, i Julian niedługo tęskniąc, osadził na jéj miejscu drugą podobną.
Charakter tego człowieka, który energicznego występku popełnić nie mógł, bo doń siły nie miał, składał się z drobnych cnotek towarzyskich i mnóstwa wadek znośnych, cichych, maluteczkich, a nawet przyjemnych, bo go dla drugich także wielce pobłażającym czyniły. Julian lubił wesołą rozmowę, dobre cygaro palące się ochoczo i ciągnące łatwo, wino stare, stół wytworny, kobiety uśmiechnięte i nie srogie, książki lekkie i wielkiemi drukowane literami, ludzi pobłażających i nienaprzykrzających się prośbami, a nadewszystko próżnowanie, urozmaicone rozrywkami i przeplatane odpoczynkiem. Gdy mu wypadkiem przyszło chwilę dłuższą popracować, posiedziéć, ponudzić się i zażenować, narzekał na życie, jakby go największe spotkało nieszczęście, dostawał spazmów i bólu głowy. Pod względem umysłowym miał pojęcie łatwe, rozsądku wiele, wymowę płynną i dowcip paradoksalny; ale u niego mowa nie pociągała za sobą przekonania, a sąd nie wpływał na czynności. Mówiło się co innego, myślało inaczéj, robiło, co łatwiéj i dogodniéj, jedno nie przeszkadzało bynajmniéj drugiemu. Z każdym gotów był rozprawiać, jak kto chciał, znajdował argumenta na poparcie wszystkiego, obronę wszelkiéj czynności, uniewinnienie każdego sposobu widzenia, ale nazajutrz i wprost tamtym przeciwne zdania zdawały mu się równém prawem przypuszczalnemi, na równi w prawach obywatelstwa... W okolicy lubiono go bardzo i nie nazywano inaczéj, tylko kochanym Julianem; nie było bowiem grzeczniejszego, weselszego, milszego człowieka, choć w rzeczy ani przyjaźni, ani żadnego społeczeńskiego obowiązku nie brał naseryo.
Miły ten człowiek w końcu, gdyby nie kucharz Francuz, nie karty, nie wycieczki w okolice, nudziłby się może w domu, ale nikt znowu lepiéj nad niego zabawy wyszukiwać i urozmaicać nie umiał. Miał zawsze pod ręką różne sposoby zabicia czasu i mordował tak godziny przylatujące doń z uśmiechem, że po nich śladu nie zostawało. Prezes, potrosze Gerajewicz, trochę żona gospodarowali za niego, Pan Bóg się jakoś słabością opiekował, i Karlin do dawnéj powracał świetności; Gerajewicze bowiem dali po córce pół miliona gotówką i płacili procent od drugich pięciukroć.
Emil żył przy bracie, ale po odjeździe Anny, Julian codzień cięższy, mniéj się nim coraz zajmował; siedział biedak na górze z Antonim, lub pod lipami w ogrodzie, rzadko okazywał się w salonie, gdyż Zeni się go obawiała; pocichu jeździł do Żerbów, miano nawet myśl posłać go do Warszawy; ale prezes uznał to całkiem zbyteczném. Na chwilę przebudzony umysł jego usnął znów, nie podsycany do życia żadnym silniejszym pokarmem, Emil pozostał dzieckiem, osmutniał, zdziczał; nareszcie dnia jednego przeziębiwszy się w ogrodzie, zapatrzywszy w chmury, umarł niespodzianie z jakiéjś gorączki, nie mając pojęcia niebezpieczeństwa, w którém zostawał. Greber przyjechał zapóźno... Żeby Julianowi i żonie jego nie robić przykrości, stary Antoni nocą wyprowadził ciało jego do cmentarzowéj kapliczki i sam ubogim zajął się pogrzebem, na którym z obcych jeden był tylko Aleksy. Prezes nie kazał się wcale wysilać na uroczyste chowanie ciała, i złożono je pocichu w sklepie familijnym, w czarnéj sosnowéj trumience.
Julian zajęty bardzo obijaniem nanowo mebli, w tydzień się dopiéro o śmierci brata dowiedział, i to przypadkiem posławszy po starego Antoniego, który dawniéj tapicerował; żona jego, piękna Zeni, na któréj zawsze głuchoniemy przykre jakieś bardzo czynił wrażenie, niezbyt się wysilała na pociechy po stracie, a prezes otwarcie mówił, że Emilowi śmierci najwięcéj życzyć było potrzeba i dawno Bóg się nad nim ulitować był powinien. Parę pokojów Emila, których nadzwyczajna okazała się potrzeba, oddano starszéj garderobianie Zeni, która się w nich natychmiast z gitarą i dwoma pieskami zainstalowała, wyrzuciwszy graty po nieboszczyku. Stary Antoni ze swoją książką do nabożeństwa i okularami poszedł dożywać reszty dni w jakiéjś ciupce w oficynie; szczęściem protegował go Bornowski, inaczéj możeby z torbą poszedł, bo z panem Julianem, dwa miesiące czekając posłuchania, widziéć się nie mógł. Julian wówczas firanki w salonie urządzał i niezmiernie był zajęty dyrekcyą tego ważnego dzieła.
Zaraz po zaręczynach z Albertem, panna Anna pojechała do Warszawy razem z Zeni; wspaniałą przygotowywano wyprawę; pan młody pobiegł w Poznańskie, żeby sobie dom obmyśléć, bo na początek gdzieś przecie żonę wywieźć wypadało; ale jakoś to tam nie poszło. Prezes i Julian równo z Anną zakochani w nim byli zawsze; trochę ostygli późniéj, gdy stan majątkowy pretendenta lepiéj się wyświecił i okazało się, że nic lub tak jak nic nie ma; ale Anna nadto się już była do niego przywiązała, rzeczy zadaleko zaszły i zrywać nie myślano... Musiano więc, nie wybierając się już w Poznańskie, wyznaczyć Annie parę folwarków z klucza karlińskiego, które Gerajewicz, nie chcąc fortuny terytoryalnéj rozrywać, zapłacił, a Albertowi kupiono o mil kilka piękną wioskę wołyńską o kilkuset duszach z bankowym długiem, aby jéj nie mógł prywatnie i pocichu zaszargać.
Dwór sobie sama Anna z prostotą i wdziękiem urządziła, i choć nie był wspaniały wcale, pokochała go, jak się kocha nadzieję.
Ślub Anny odbył się w Karlinie, pocichu, bez żadnéj wystawy; nie chciano walczyć z Gerajewiczami; państwo młodzi, w godzinę po nim, siedli do karety i odjechali do Brogów, przeciwko zwyczajowi, tylko pani Delrio udała się zaraz za niemi, trwożliwie czuwając nad ukochaną Anną. Początki były tak piękne, szczęście tak zdawało się pewném, nadzieja tak silną, Albert tak czuły, żona tak w nim rozkochana, że pułkownikowa pasąc się widokiem tego Edenu, wyjechać z niego nie mogła, a gdy mówiła o córce, łzy jéj w oczach stawały, przed zięciem klękała biedna.
Oddajmy sprawiedliwość Zamszańskiemu, że się późniéj niewiele odmienił i nie stał gorszym dobrowolnie; łatwo mu było kochać Annę, bo któżby nie kochał anioła, ale z oczów złudzonéj na chwilę kobiety spadł wprędce urok, przez który dotąd widziała wszystko.
Z téj istoty wyższéj, pełnéj dowcipu, okazującéj tyle serca i uczucia, świetniejącéj takim rozumem i nauką, Albert stał się dla niéj wkrótce tém, czém był w głębi: człowiekiem zręcznym, ale płytkim, i jak wszystkie dzieci wieku, nie zaprzątnionym uczuciem, prócz pragnienia dobrego bytu i użycia świata. Zdziwiona Anna powoli przekonała się o upadku, o niższości jego, poczuła w piersi zimnéj serce zamarłe, chłód sceptycyzmu wiejący z ust uśmiechnionych, a miasto myśli, — formułki, które powtarzając się, zdradzały swe obce pochodzenie... nowych już nie przybywało. Smutek okrył jéj czoło, boleść doznanego zawodu ucisnęła nieszczęśliwą; ale pozostawała pociecha, że świat obcy, świat dalszy zawsze uwielbiał w jéj Albercie tę wyższość, w którą już ona wierzyć nie mogła...
Anna zamknęła się w sobie, pocieszała modlitwą i surowém spełnianiem obowiązków, spoważniała jeszcze, nie poskarżyła się nigdy nawet przed Bogiem, ale kochać ani szacować nie mogąc, starała się przynajmniéj skryć przed oczyma ludzi wielką i bolesną omyłkę, która zatruła jéj życie. Od kolebki dziecięcia spłynął na nią promień łaski; nie była już tak samotną, miała przyszłość, choć nie swoję.
Z Albertem, tak świetnym, gdy mu się popisać było potrzeba, i umiejącym wystąpić i zaślepić, pożycie domowe, jakkolwiek był charakteru i egoizmu łagodnego, stawało się codzień nieznośniejsze. Wysilony na popis, gdy pozostał sam-na-sam z żoną, stawał się najpospolitszym z ludzi, wyczerpanym, znudzonym, żartował ze wszystkiego, z obojętnością oburzającą przyjmował, co się go osobiście nie tykało, a jednemi tylko materyalnemi przyjemnościami mogąc na chwilę nasycić, wszystko duchowe, o czém gdzieindziéj rozprawiał z takiém przejęciem i wzniosłością, lekkiém zbywał szyderstwem. Wszystko aż do wad było w nim pożyczane, nic swojego; bawiło go to tylko, co świat uznał za zabawne; potrzebował sankcyi publicznéj nawet do napoju i jadła... moda kierowała nim wszechwładnie.
Anna poskarżyć się nawet nie mogła; niktby jéj był nie zrozumiał, bo dla obcych, co go widywali rzadziéj, Albert zachował ten urok zwodniczy i całą pozorną wzniosłość umysłową, wyższość moralną, któremi w pierwszych chwilach i Annę oszukał. Grał tę komedyę wybornie, ale na dzień powszedni zrzucał maskę i odpoczywał; potrzeba mu było widzów i oklasków.

LXIV.

Słówko jeszcze o pozostałych Karlińskich, a naprzód o panu prezesie. Zaraz po weselu Anny, niespodzianie powróciła z zagranicy, po kilkoletnim pobycie, żona pana Pawła, którą wreszcie podróże znudziły; zapowiedziała w progu, że odtąd w domu mieszkać będzie i tylko kochanemu mężowi na arfie przygrywać. Nie pomału to prezesowi, który już się był po kawalersku rozgospodarował, pomieszało szyki, chociaż czule i serdecznie przyjął zbiega i wszystkim powiadał, że teraz dopiéro żyć zacznie i odetchnie. W pewnych domowych urządzeniach mogła być nie na rękę pani prezesowa, bo zaraz nazajutrz kogoś tam pocichu z pałacu na wieś wywieziono, ale pomogła mu za to do pożądanego owego marszałkowstwa guberskiego, podzielając gorąco jego pragnienie służenia obywatelstwu i zajęcia pierwszego stopnia w hierarchii wyborowéj.
Wkrótce téż nadszedł termin fatalny, i oboje pojechali do stolicy z przybory wielkiemi, otwierając dom a kaptując sobie serca współobywateli. Prezes kłaniał się drobnéj szlachcie tak nisko, ściskał woniejących czosnkiem i cebulą, z tak heroiczną odwagą, poił, karmił, wodził, przyjmował, że wreszcie mógł być pewnym owocu swych starań i jednomyślnego okrzyknienia. Tymczasem licho nadało niespodziewanego współzawodnika, który całe lat trzy przesiedziawszy cicho, począł dopiéro na dni kilka przed wotowaniem tak poić, zalewać, ściskać i obiecywać wiele, a naostatku tyle wygadywał na panów i arystokracyę, i tak często powtarzał, że jest brat szlachcic — iż tłumami ku sobie pociągnął.
Cóż się tedy dzieje? u Karlińskiego jest pani domu, nie sposób bardzo sobie pozwolić, choć poją, ale upić się nie wypada; a tam kobiet niéma; przyjęcie kawalerskie, wolno chodzić w kamizelkach i fajek pełno i cygara choć garściami. W wigilię tak się doskonale bawiono, tak długo szalano; tańcowano, wiwatowano, prawiono mowy, że najserdeczniejsi przyjaciele pozapominali obietnic i wprost od śniadania poszli wszyscy wotować z entuzyazmem na kochanego NN., chociaż dopiéro od pozawczoraj tak go kochać zaczęto... Wieczorem noszono go na rękach i zalano tą sprawę znowu szampanem.
Prezes tak srodze zawiedziony w nadziejach, wpadł w okrutną mizantropię po tym wypadku, powtarzał z goryczą, że w kraju naszym nic na opinię rachować nie można, wymyślał na szlachtę, zaprzysięgał się, że gdyby go na klęczkach prosili, żadnego więcéj urzędowania nie przyjmie... I wyjechał z żoną na wieś. Mówiono mi jednak, że na następujące wybory posunął się znowu... z jakim skutkiem? — nie słyszałem; to pewna, że już żony nie wziął, cygar kupił kilka tysięcy i każdego wchodzącego prosił, żeby nie żenując się surdut zrzucił, a choćby i co więcéj. Musieli go wybrać.
W życiu pana Atanazego, które było przedsionkiem tylko wieczności, nie mogły wielkie zachodzić zmiany. Smak rzeczy nadziemskich nie jest tak przemijający, nie przechodzi on, nie wyczerpuje się i nie przesyca człowieka — ludzkie rzeczy są płytkie, niebieskie — bezdenne. Starzec, pokrzepiając się i podnosząc na duchu modlitwą, w milczeniu, z cichém cierpieniem dobiegł szczęśliwego dni końca. Umarł spokojny, wybierając się na świat lepszy, jak na wielką i pożądaną uroczystość, z drżeniem niecierpliwości, z pragnieniem nienasyconém i bojaźnią rozkoszną.
Ostatniém wejrzeniem pożegnał wiernych swoich przyjaciół, biednego Justyna, starą panią Gańczarewską i poczciwego księdza Mirejkę. Gdy w Szurze nie stało téj ożywiającéj ją duszy, gdy nazajutrz po pogrzebie obejrzeli się domownicy, jak wiele im ubyło z jednym człowiekiem, nikt z nich tu dłużéj pozostać nie chciał. Ksiądz pojechał do klasztoru; Justyn, któremu stary zapisał Hory testamentem, poszedł do swego pustego domku i cmentarza; pani Gańczarewska powlokła się za wychowańcem. Szurę z przyległościami objął Julian, gdyż prezes zrzekł się spadku na niego; mówiono mi nawet, że jego plenipotent wejrzał ściśle w formy legalne zapisu wsi Hory i próbowano Justyna wypchnąć lub spłacić z posiadłości, która leżała w pośrodku dóbr Karlińskich, między Karlinem a Szura; ale prezes na to nie pozwolił i sam pojechawszy do Poddubińca, ułożył się z nim, zostawując mu dożywocie, a nie ruszając go z miejsca pełnego drogich pamiątek.
W starym dworze w Szurze zamieszkał rządca, którego dzieci powystrzeliwały oczy w portretach Karlińskich; opuszczono kaplicę jako ciężar nieużyteczny, ale za to zaprowadzono wyrób smoły i terpentyny na wielką skalę, zupełnie nową metodą. Julian opłaca długi sosnowemi pniami, i co się zowié, robi majątek.
W Żerbach Aleksy, po śmierci Emila i Poli, po zamąż-pójściu Anny, pozostał w swoim pokoiku samotny, zakopany, nie dając się z niego wyciągnąć, nie dozwalając rozweselić i rozerwać; nie mógł już powrócić do życia czynnego. Junosza żartował sobie z niego i łajał, nic to nie pomogło. Maluczko potrzebując i o przyszłości nie myśląc, Aleksy zdał wszystko na matkę i brata, a sam zamknął się z książkami, myślą i smutkiem.
Stał się tak milczącym, że często dnie cale słowa nie powiedział do nikogo; unikał ludzi, czasem tylko do Justyna jeździł i tydzień jaki z nim przebawił, włócząc się po lasach i siołach, to znowu Justyn przychodził do niego i zasiadali w ogrodzie lub izdebce Aleksego, na cichą, powolną rozmowę. Widząc jak ta samotność i zamknięcie zgubne być mogą dla niego, hrabia, który szczerze go kochał, chciał, jak mówił, wybić klin klinem i próbował go znowu w świat wprowadzić, myśląc do tego użyć domu córki, ale Drabicki silnie się temu oparł, i ani matka, ani przyjaciel nic na nim wymódz nie potrafili. Stary Junosza zawstydzał go próżnowaniem i zgnuśnieniem, ale i to na nic się nie przydało. Aleksy zniósł wymówki cierpliwie, chłodno i nie poprawił się wcale; całém jego zajęciem czasem było kopanie w ogródku, oczyszczanie drzew i pielęgnowanie kwiatów; zresztą, kilka książek wystarczały mu na pokarm duchowy.
Raz tylko i to na chwilę wyszedł z téj apatyi i okazał jeszcze, że go coś na świecie obchodziło, a to w następującéj okoliczności:
Wspomnieliśmy wyżéj, że jedna z sąsiadek w Żerbach, pani Celestynowa, wdowa po Butkiewiczu, mieszkała tu z wychowanką swoją Madzią; dziewczę to, pomimo domysłów rozmaitych i złośliwych, nie wiadomo skąd pochodziło i jak się na opiekę pani Celestynowéj dostało; pytana, odpowiadała zawsze, że to biedna sierota.
Im bardziéj z początku pieszczona Madzia dorastała, tém więcéj widać zawadzała swéj opiekunce, zawsze goniącéj za zamąż-pójściem i oczekującej pana Pryscyana Prus-Pierzchowskiego. Biegało to bez dozoru po wsi, bawiło się z dziećmi wiejskiemi, i aż litość brała patrząc, że tak samopas się wychowywało. Madzia często zabiegała i do dworu Drabickich, a stara Drabicka, choć tak na pozór surowa, gderliwa i zajęta swojém gospodarstwem, ulitowała się losu sieroty. Pozwalała jéj siedziéć przy sobie, uczyła potrosze, prostowała zepsute pojęcia, zajmowała się nią, i w końcu tak do niéj przywykła, że dziewczę więcéj w starym dworze niż u pani Celestynowéj przebywało. Sierota nawet tak czuła, że Drabicka ma dla niéj słabość jakąś, że pomimo pozoru jéj surowego nic a nic się nie obawiała, i nadużywała jéj czasem. Pani Celestynowéj tego było i potrzeba, żeby się trochę zbyć wychowanki; rada była, że mogła być o nią spokojną, i w domu czy w odwiedzinach nie miała jéj ciągle u boku.
Madzia tymczasem rosła na śliczne dziewczę, i prawdziwa opieka boża zbliżyła ją do tego dworu, w którym trafiła na serce, rozum i dobry przykład staréj Drabickiéj. Ta nie dozwoliła jéj próżnować, uczyła, ale zarazem się nią posługiwała i choć czule, ale nie przebaczając najmniejszego dzieciństwa, po swojemu ją układała.
Trwało to dosyć długo bez przeszkody, i obie do siebie przywiązały się i przywykły; tymczasem pani Celestynowa straciła ostatnią nadzieję zamąż-pójścia, serce jéj przepełniło się goryczą i z wybuchem jakiéjś zazdrości, poczęła w tém złe upatrywać, że Madzię jéj odmówiono.
— Póki z nią był kłopot i tańcować koło niéj trzeba było, to mi nikt nie pomagał, a jak to dorosło, że się można posłużyć, to mi ją bałamucą. A! rozumna pani Drabicka, darmo sobie z niéj zrobiła służącą... Ale z tego nic nie będzie, nie dam jéj wziąć z przed nosa...
W gniewie nagłym pani Celestynowa zabroniła wychowance chodzić do Drabickich i wszelkie nakazała zerwać z niemi stosunki; ale że zamiast łagodnemi środkami przywiązywać ją do siebie, nieznośnie się obchodziła z Madzią, sierotka potajemnie raz-wraz wybiegała do starego dworu.
Było to już naówczas ładne czternastoletnie dziewczę, a tak na swój wiek dojrzałe, dowcipne, pojętne i poczciwe, że jéj Drabicka szczerze żałowała. Spotkawszy się Butkiewiczowa z Drabicką, nie skąpiły sobie przekąsów i ostrych słówek... i te je wzajemnie rozjątrzyły; dosyć, że się widywać przestały, a ile razy się zeszły przypadkiem, nie obyło się bez przekąsów.
Byłoby to jednak zapomniało się zupełnie, gdyby Jaś, brat Aleksego, ciągle widując Madzię, nie pokochał się w niéj szalenie, a ona do niego nie przywiązała zapalczywie. Stara matka zrazu tego nie postrzegła, a gdy się domyślać poczęła, rada była może, że Madzi biegać do niéj zabroniono.
Wcale to jednak nie przeszkadzało młodéj parze spotykać się i widywać codziennie. Jaś powracając z pola, podjeżdżał miedzą mimo dworku pani Celestynowéj, stawał pod oknem i godzinami tak rozmawiali; Madzia chodziła wieczorem po ogródku, a pod płotem Jaś już na nią czekał; pod różnemi pozorami oboje się szukali, i nie było dnia, żeby choć na chwilę nie widzieli się z sobą. Tak to dziecinne z razu przywiązanie wyrosło z niemi na prawdziwą namiętność; a że pani Celestynowa bardzo była domyślną, wyszpiegowała ją wprędce. Nic jednak po sobie poznać tego nie dała i nie wiem, w jakiéj myśli nie przeszkadzała im wcale, udając, że się niczego nie domyśla.
Pani Drabicka długo nie posądziła syna o zajęcie Madzią; coś ją niepokoiło w jego postępowaniu, miała podejrzenia, ale nie wiedziała, co to było. Nareszcie napadła ich raz na czułéj rozmowie w ogródku, wysłuchała przysiąg obojga i ogromnym zawrzała gniewem; nigdy jéj przez myśl nie przeszło nawet, żeby Jaś mógł rzucić okiem na sierotę, bez nazwiska, nie wiedziéć jakiego urodzenia! A że u niéj, co na sercu, to zaraz wylewało się ustami, nie wahając się zburczała Madzię, a synowi zapowiedziała stanowczo, że nigdy nie pozwoli na nic podobnego.
— Patrzajcie! — wołała rozgniewana — jaka mi rozumna! syna mi bałamuci! sierota! przybłęda! znajda! zapewne! I Jaś głupi przysięga, że się ożeni... otóż z tego nic nie będzie, nie pozwolę, pókim żywa, nie pozwolę! jeszcze żaden Drabicki żony nie szukał pod płotem!
Napróżno syn płakał i upokarzał się przed matką, nic nie pomogło, zapowiedziała, że nie pozwoli i słuchać o tém nawet nie chciała. Trwało to rok, czy więcéj, ale stosunki Jasia z Madzią wcale się nie przerwały; widywali się tylko gdzieindziéj, a pani Celestynowa jakby na przekór, zamykała na to oczy. Nie było sposobu przełamania oporu staréj matki; Jaś schnął, smutniał i mówił już o zaciągnieniu się do wojska; nareszcie przyznał się Aleksemu, że bez niéj żyć nie może i prosił o radę. Aleksy nic nie odpowiedział i kazał czekać.
Nazajutrz wieczorem, gdy matka mówiąc pacierze o szarym mroku składała w swoim spokoju, Aleksy wszedł do niéj i pocichu siadając pocałował ją w rękę.
— A co to chcesz, moje dziecko? — spytała go czule — może tobie czego braknie? mów, serce...
— Niczego mi nie brak... kochana matko, ale bo téż mojemu złamanemu życiu nic nie potrzeba...
— To i nieszczęście, żeś sobie dobrowolnie złamał przyszłość całą! O! wiele to mnie łez kosztuje...
— A wiesz, kochana matko, co mi odjęło przyszłość, nadzieję i wiarę? oto jeden ten przesąd, który ludzi rozdziela na klasy i pomyślić nawet nie dopuszcza, by jedna mogła zbratać się z drugą...
Pierwszy raz Aleksy mówił tak otwarcie; matce łzy biegły zmarszczkami twarzy, słuchała go w milczeniu.
— Niepotrzebnie zbliżyłem się do tych, którzy zawsze dla mnie obcemi być musieli, choć dłoń ich mojéj szukała; pokochałem wyższą od siebie... i nie mogąc, nie śmiejąc ani wypowiedziéć, co czułem, ani wejrzeniem nawet poprosić o trochę litości, w tę nieuleczoną wpadłem miłość i rozpacz, z któréj już nigdy nie wyjdę...
— Co pleciesz, nigdy!
— Nigdy, matko! Kto wié, gdyby nie pojęcia ich i moje, możeby Anna inaczéj na mnie patrzała, możebym ja potrafił zyskać jéj serce...
— I nie byłbyś szczęśliwy, moje dziecko — odpowiedziała Drabicka — upokarzałaby cię zawsze żona.
— Ten anioł...
— Bluźnisz, Aleksy...
— Ale ja nie o sobie miałem ci mówić, kochana matko! Czy chcecie, żeby i drugiemu synowi serce żyć nie dało dla podobnego przesądu?
— Oho! to już o Jasiu...
— Tak, o nim... nieraz może w duszy przeklinałaś pańską dumę i pojęcie ich o swojéj jakiéjś wyższości, a cóż my innego robimy, odpychając tę biedną Madzię, z którąby Jaś był szczęśliwy? I w nas więc jest to uczucie, któreśmy w drugich potępili... dlatego, że sierota bez nazwiska, sądzim ją niegodną nas... skazujemy ich na długą męczarnię. Kochałaś Madzię, matko droga, nieraz mówiłaś, że to dobre i poczciwe dziecko, dlaczegożbyś jéj za córkę przyjąć nie chciała? dlatego tylko, że nie wiemy, kto był jéj ojcem i matką?
Pani Drabicka słuchała z wielką uwagą, zżymnęła parę razy ramionami i usiadła.
— Gadaj sobie, co chcesz — odezwała się — jużciż ludzie się śmiać z nas będą... ty wiesz, co o niéj mówią?
— Ludzie się ze wszystkiego śmieją — odparł Aleksy — ale któżby się tym śmiechem i strachem ich szyderstwa kierował, kochana matko?
— Jasiowi to z głowy wywietrzeje.
— Nie... patrzę i widzę, że ją szczerze kocha, a Madzia płacze dnie i noce... nie bądźmy, kochana matko, okrutni, i otrząśnijmy się z fałszywego wstydu...
— Ja-m już stara — odpowiedziała z czułością Drabicka — mnie już nie przerobicie, przykro-by mi było, żeby mój Jan wziął sierotę bez imienia, bez opieki, bez rodziców i bez grosza... zresztą, dziéj się wola boża! ty tak mówisz, mój Aleksy... róbcie, co chcecie, ale mi nie kaźcie cieszyć się z tego...
Aleksy pocałował rękę matki, która go uścisnęła w milczeniu.
— Dziej się wola boża — dodała — jeśli ta Madzia tak do jego szczęścia potrzebna... nie myślałam, żeby Janek tak się do niéj przywiązał, a i moja w tém wina, żem tego wcześnie nie potrafiła przewidziéć...
Były jeszcze trudności o to, gdzie państwa młodych, gdy się pobiorą, posadzić, jak tu na wesele wystarczyć; ale poczciwy Aleksy ułatwił wszystko odstępując im swego mieszkania, a sam do niemiłéj na folwark przenosząc się izdebki. Jaś mało nie oszalał i jak długi rzucił się do nóg matki, która pokiwawszy głową i pogroziwszy, więcéj się do niczego mieszać nie chciała; wysłał zaraz brata do pani Celestynowéj. Wdowa domyśliła się, o co chodziło, ale udawała zadziwioną i robiła zrazu trudności, nie chcąc się rozstać z wychowanką. Nastąpiła przecie w dni parę zgoda uroczysta i zaręczyny, a rozczulona Butkiewiczowa sama z własnéj woli Madzi zapisała część swoję, zostawiając na niéj dożywocie.
Był to ostatni wypadek, w którym Aleksy czynny miał udział; reszta jego życia spłynęła w odosobnieniu, milczeniu i myślach bezpłodnych. Nie mógł i nie umiał wziąć się do niczego, a gdy mu samotność zbyt przykro ciężyła, szedł do Justyna, do starego Junoszy, i z niemi kilka dni, więcéj oczyma niż usty rozmawiając, przeżywszy, znowu powracał do Żerbów, do swoich drzewek i książek.




Epilog.



Nie dwa, ale dwadzieścia cztery trzebaby malować światy, żeby ten jeden, który mamy przed oczyma, w pełni nieodgadnionych jego tajemnic, sprzeczności i dziwactw przedstawić. I nie dwa ich jest w istocie! Społeczność dzieli się nieskończenie, rozdwaja, rozłamuje, wbrew prawu, coby ją łączyć i jednoczyć powinno... Świat pański i szlachecki, świat szlachecki i mieszczański, świat ludowy i kapotowy, wszystko to oddzielne i im bliżéj siebie stojące, tém nieprzyjaźniejsze żywioły. Wszędzie na granicy, gdzie się stykają dwie klasy, jest ta walka dwóch światów, jest to pojęcie wyższości, które nie wyradza chęci pociągania upadłych ku sobie, ale odtrąca i wydziela. Mówimy o braterstwie w Chrystusie, aleśmy go w życie nie wszczepili; każdy z nas zżyma się na wyższych, co go odpychają, i burzy się przeciw niższym, którzy się do niego garną. Jedne usta miotają szyderstwo na tych, do których się zbliżyć nie mogą, i tych, których przyjąć nie chcą za swoich.
Tymczasem w całym różnolitym obrazie ludzkości, jak go widzimy przed sobą, wszystko Bóg tak urządził, że jedni drugim nic zazdrościć nie mamy, ani prawa kimkolwiek pogardzać; jedno tylko udoskonalenie duchowe nas podnosi, jedno zbestwienie poniża... są wielcy w gminie i podli na górze...
Ale te wielkie prawdy wejdą-li kiedy w życie? nie wiem; wątpię, bo i my ułomni, bo doskonałość, do któréj idziemy, jest może niedoścignioną, a pewnie bardzo daleką... Ludzkość przeżyła w ostatnich czasach wielce nauczającą epokę, a cóż z niéj pozostało? oto prawem sprzeczności, po zrównaniu bezmyślném ludzi, którzy nigdy równemi duchem być nie mogą, rosną znów fałszywe pojęcia, odradzają się przekonania feudalne, i w nowéj szacie otrzymują prawo obywatelstwa, trwalsze może niż dawniejsze.
Tak jest! równość pomiędzy nami niepodobieństwem... ale ani urodzenie, ani krew, ani imię nie jest bezpośrednio warunkiem wyższości; Bóg ją daje, nie ciało... I w niebiosach nie na jednym szczeblu stoją aniołowie, których doskonałość zbliża i oddala od tronu bożego; i na ziemi nie równiśmy sobie, bo myśl, co podnosi jednego, w drugim śpi nieobudzona... ale darem bożym, a choćby i pracą własną dumnemi nie mamy być prawa. Rozum sam, nauka, jasność pojęcia nie dźwigają nas wyżéj, jeśli serce skrzydeł nie przypnie; czyn dopiéro i miłość podnoszą i uzacniają, a miłość powinna być czynną, a czyn musi być miłością przejęty...
— Co to takiego piszesz? kazanie? — spytał mnie, zaglądając przez ramię, przybyły niespodzianie gość jakiś ciekawy.
— Tak, coś nakształt niego, ale to zakończenie powieści.
— A słyszałże kto, żeby przez cztery tomy wyczerpawszy cierpliwość czytelnika, jeszcze ją na taką wystawiać próbę... Myślisz, że dowiedziawszy się o losie twoich bohaterów, zajrzy kto jeszcze w sens moralny? Ot, wierzaj mi, porzuć to i chodźmy na przechadzkę.
— Z duszy i serca, i ja to wolę; chodźmy.
Nie było więc sposobu dokończyć epilogu, a może miał słuszność przybyły doradca, że na nicby się nie przydał.

KONIEC.



  1. Kraszewski kreśląc to charakterystykę w r. 1842 zastrzega, że zna tylko Galicyan „przywoźnych“ i dodaje: „możebyśmy inaczéj ich widzieli w domu“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Józef Ignacy Kraszewski, Piotr Chmielowski.