Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/388

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Wszystko to dobrze — rzekł Aleksy — ale gdy nie o nasze, lecz o cudze jutro idzie, zdaje mi się, że trochę rachunku nie byłoby zbyteczném?
— Cudze? moje i jego to jedno — odparła Pola zapominając się — nas dwoje to istota jedna, pełna i cała... możemyż nie miéć co wspólnego?... zawsze zawcześnie przyjdą chłody, obawy, łzy i rozpamiętywania; nie psuj nam szczęścia, panie Aleksy... A zresztą — dodała figlarnie — ja pana mam także w ręku...
— Pani? mnie!...
— Oho! ho! więcéj, niż pan myślisz!
Aleksy się rozśmiał, ale poczerwieniał.
— Jeśli mi w czém przeszkodzisz, jeśli mi co popsujesz, staniesz na drodze... pan mnie nie znasz, ja-m się straszliwie zemścić gotowa! jestem egoistka, bo mój egoizm szczęściem dwojga... nie ulęknę się niczego, spotwarzę... zrobię plotkę... domyślę się, odgadnę, skłamię zresztą, jeśli będzie potrzeba...
— Co pani takiego? — zapytał chłodno Drabicki.
— Nic, mam trochę gorączki... przypuśćmy...
— Niebezpiecznéj...
— Ale w téj gorączce widzę niebo! Daj mi pan pokój... nie chcę zdrowia... i nie wezmę pana za doktora, to pewno...
To mówiąc odwróciła się, a Aleksy stanął zdumiony i smutny rozwiązaniem tak nagłém i niespodzianém miłości, którą spodziewał się pohamować i rozerwać. Dziś już było po czasie. Julian szalał, a Pola śpiewając szła na męczeństwo, nie licząc ofiar, nie bojąc się wstydu, bo kochała całą zapamiętałą miłością, świeżą, pierwszéj młodości, duszy dziewiczéj i ognistego temperamentu...
Zdala, już nie mieszając się do niczego, ze smutkiem spoglądał na to Aleksy, dziwiąc się, że nikt, prócz niego, nie poznał się na zmianach, jakim uległy stosunki Poli i Juliana.
Anna szczególniéj ślepą była; cieszyły ją zmiany, które powinny były zastraszać; Pola stała się dziwaczną, fantastyczną, i nie kryła się wcale ani z gwałtowném swém przywiązaniem, ani z prawami, jakie miała nad Karlińskim. Niekiedy rozkazywała posłusznemu jak pani, to znowu z najbłahszych powodów kaprysząc, przejmowała się zazdrością i wybuchami gniewu niepohamowanemi i robiła sceny; nie gadała po całych dniach, chorowała, rozpaczała, a gdy pocichu zgodę zawarto, szalała tak samo z miłości, rzucała się prawie do nóg, przepraszając, ofiarowała życie... Codzień prawie oblewała się łzami, nakarmiała rozpaczą i upajała szczęściem. Julian jakkolwiek kochał ją gwałtownie, z ciężkością znosił tę dręczącą miłość, która w spokoju, wierze i ufności wyżyć nie mogła, którą podsycać było potrzeba ustawicznie wybuchami namiętności, która po-