niespokojni, zwłaszcza stary Maciej. Zeszli się oboje w kuchni i udzielali sobie wzajemnie swoich domysłów i postrzeżeń.
— Milczy i chodzi — mówił Maciej — to źle, bardzo źle, uważałem, że i nieboszczyk przed śmiercią najwięcéj chodził i milczał uparcie. Człowiek, co nie gada, musi być chory. Wolałbym, żeby się gniewał, łajał, bił zresztą, ale tak słupem niemym z kąta w kąt się przesuwać, to już coś niedobrego. Ale co tu radzić?
— Co radzić?.. — odpowiedziała Dorota, która od niejakiego czasu wpadła w nadzwyczajną pobożność — modlić się i Pana Boga prosić.
— Ać! zapewne! — rzekł Maciej — Pan Bóg — ojciec sieroty, ale trzeba sobie radzić i samym, jużciż z założonemi rękoma siedząc, tabaka się sama nie utrze. Możeby dać znać stolnikowiczowi...
— Albożeście to nie uważali, że on i ze stolnikiem tak mruczek, jak z nami, i co się go naprosił, żeby mu powiedział, co zrobi z temi pieniędzmi, które chce odebrać, nie uprosił przecie, nawet trochę markotny odjechał. Już to taka natura... Słuchaj, Macieju, a gdybyśmy sprobowali dojść, co to on po całych dniach robi?
— A kto się z nim zejdzie! — odparł Maciej — ja coś tak suwam nożyskami jak nie swojemi, coś mi się zrobiło... i wy.
— E! nie gadałbyś; ja jeszcze dwie mile ujdę codzień po mieście.
— A wieczorem się skarżycie?
— Bo to taki bruk niegodziwy w Lublinie! bywało w Siekierzynku co się człowiek nadrepce, a nogi nie zabolą.
— Oto to musi ten bruk i mnie szkodzić — przerwał Maciej — ani chybi bruk, bo od roku nogi jak kłody...
Nie spostrzegli się oboje, że lat kilkanaście upłynęło od wyjazdu z Siekierzynka, biedacy!
Z tych długich narad nic nie wynikało; Dorota sobie, Maciej sobie probowali rozgadać się z Tadeuszem, ale on ich zbywał ni tém ni owém, a coraz mniéj w domu siedział. Zwłaszcza gdy stolnik umyślnym pieniądze odesłał, przy obszernym liście naszpikowanym łaciną i sentencyami, Siekierzyński zaraz nazajutrz znikł jeszcze raniéj z domu i nie powrócił aż w nocy, uznojony, zmęczony, jak gdyby z dalekiéj powracał wędrówki. Potém aż do dnia coś pisał, notował, papiery układał i znowu ledwie się na jutrznię ozwał kapucyński dzwonek, otworzył drzwi, zawołał Dorotę, żeby je za nim zamknęła i na cały dzień uszedł.
To niewytłómaczone postępowanie do reszty zniepokoiło poczciwych sług, i Maciej nogi sobie spirytusem wysmarowawszy, postanowił ruszyć na zwiady po mieście, czy téż nie spotka go gdzie i nie
Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/77
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.