Pojechał tedy proboszcz sam po Niemca i przywiózł go do Siekierzynka; a stojący we wrotach Wichuła rozśmiał się na całe gardło, widząc, że go wieziono do sąsiada i rzekł zajadle:
— Taki zagryzę bestyę!
Ksiądz słysząc to, aż się przeżegnał, jakby szatana spotkał.
Fizyk Vogelwieder, bo tak podówczas zwano lekarzy jeszcze, był to otyły Niemiec, ubrany po swojemu kuso, śmiesznie, w peruczce pudrowanéj z ogromnym harbajtlem, z wielką trzciną w ręku, w kapelusiku; przystrojony łańcuszkami, dewizkami od ogromnego zegarka, mający kieszenie pełne leków, bo był razem doktorem, farmaceutą, chirurgiem, dentystą i apteką chodzącą, Nie wiele umiał, i dlatego właśnie wyjechał do Polski, gdzie podówczas brak było lekarzy; śmiało leczył, dumny był bardzo ze swego głupstwa, i narodem, który po niemiecku nie mówił, gardził, zgóry nań patrząc; zresztą lubił pieniądze nadewszystko, a kartofle i piwo kładł zaraz po nich. W młodości okulawiał był z przypadku, co nieuchronnym czyniło dlań użycie trzciny, a dla pospólstwa nóżka jego przyschła i kopytkowéj małości do dyabléj bardzo była podobna. I wyraz téż twarzy miał coś szatańskiego: biało-blada, pospolicie nieruchoma, gdy mówił konwulsyjnie wykręcała mu się na wszystkie strony, brwi tańcowały po czole, peruka ze skórą głowy chodziła po czaszce, oczy latały, usta gdyby ryjek, wywracały się dziwacznie... po chwili wracały znowu do nieruchomości kamiennéj. Dzieci jak strachu obawiały się Vogelwiedera, tém bardziéj, że miał szczególną pasyą męczyć je, straszyć i do płaczu doprowadzać. Uniżony aż do podłości z wyższemi, przypadający przed panem, ze szlachtą obchodził się dumnie i bez żadnéj grzeczności, z chłopem i żydem nieludzko...
Takiego lekarza, w niedostatku innego, wiózł proboszcz do Siekierzynka, całą drogę mu kładąc w ucho, żeby udawał, jakoby dziecięciu radził, a nie spuszczał z uwagi ojca i powiedział szczerze, co o jego stanie myśli. Zdawało się, że pan fizyk zrozumiał, bo ciągle powtarzał:
— Dobra! dobra! niek bęzie spokojna! ja szytko wie i zrobi jak powinna! dobra! dobra!
Skarbnikowicz już był o przybyciu doktora uwiadomiony i wcześnie talara ostatniego nagotował uwinąwszy go w czysty papierek; zapowiedziawszy tylko proboszczowi, że ręki nie poda szołdrze i że do stołu z nim nie usiądzie.
Jakkolwiek Niemiec zwykł był poczynać sobie ze szlachtą ubogą bez ceremonii, a dom w Siekierzynku nie zwiastował dostatków, ujrzawszy poważną postać Siekierzyńskiego, który i w wytartym
Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/46
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.