zrodzonemu w pracy i wypróbowanemu od losu; czoło szczególniéj wzniosłe, gładkie, pięknie utoczone, oczy ciemne, bystre, pełne ognia i pojętności, uśmiech dobrocią namaszczony, nadawały téj fizyognomii cechę odrębną. Twarz ogolona cała, odznaczała się tylko męskim zawiesistym wąsem, jakby na pamiątkę starych czasów zostawionym na licu, ale nie pielęgnowanym z zalotnością tych, którzy wąsa dla nadania sobie powagi lub wdzięku używają. Wąs to był rosnący jak Bóg dał, rozsypany, bujny, o którym wcale właściciel jego nie przemyślał, ani się oń troszczył. Barwa jego nieco od włosów jaśniejsza, nie wpadała w rudą, jak to się u nas często trafia, ale zarywała na złotawą. Z pod niego uśmiechały się usta trochę wydatne, którym wyraz szyderstwa całkiem był obcy, znać ono nigdy nie postało na nich, bo nie zostawiło śladu. Nos kształtny, garbaty, mały i oczy ciemne, osadzone głęboko pod wystającą kością czołową, dopełniały całości, któréjby rychléj można kilku ołówka rysami, niż długim opisem dać wyobrażenie. Twarz ta była sympatyczna, pociągająca, piękna prawie, choć się o wdzięk nie dobijała, a słońce ją bronzowało nielitościwie; czoło tylko pokryte, bielsze znacznie od policzków, zdawało się świecić ponad nią jakimś blaskiem łagodnym i spokojnym. Mały, krępy, zręczny i szykowny podróżny nasz wyglądał młodo, zdrowo, silnie, a ruchy jego zapowiadały człowieka, który spoczywać nie lubi i o wygodach nie myśli wcale. Zrzuciwszy burkę przemokłą, wyciągnąwszy się i strzepnąwszy po przemoczoném na bryczce siedzeniu, które go zmoczyło, młody człowiek chodził żywo, żeby się rozprostować. Niekiedy piosenka przylatywała mu na usta, parę dźwięków z nich się wyrwało, ale myśl nie dawała im wybiedz swobodnie z piersi; zadumany, przestawał nucić i głęboko się zamyślał. Gospodyni domu z troskliwością przyszła się dowiedziéć, czy nie potrzebuje czego, natrąciła o samowarze i herbacie, ale podróżny poprosił ją tylko o szklankę ciepłego mleka i kawał chleba, co jéj, niestety, niezmiernie o nim złe dało wyobrażenie. Za drugim razem przyszedłszy z tém mlekiem pani domu, miała już minę daleko poufalszą i w rozmowę wdawać się nie chciała; młody człowiek téż nie dobijał się o nią, napił się, zakąsił, fajkę zapalił i począł znowu chodzić po izbie.
— No, co będziemy robić, Parfenie? — zapytał wreszcie chłopaka od koni, który przeze drzwi zajrzał do pana — jak myślisz? czy przeklęty ten deszcz ustanie przed wieczorem? czy nam jechać, czy nocować?
— A cóż? — odparł chłopak, chowając fajkę w kieszeń od świtki naprędce — możebyśmy pojechali, słota na trzydniówkę się za-
Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/168
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.