Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/290

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

który się żywo do niéj posunął... Pani Gończarewska, de domo Wilczkowska, miała szczęście być wychowaną na dworze księżnéj marszałkowéj i czuła się odtąd obowiązaną, dowodzić swoją osobą, jaki to był dom wielki, z którego wyszła... Najlepsze serce pokrywała w niéj lodowata i surowa powłoka, ale takie miała pojęcie świata i jego wymagań, że nigdy po sobie nie okazała, co czuła, przedewszystkiém usiłując być kobietą jak najlepiéj wychowaną.
Ksiądz Mirejko, który wcale nie rozmyślał o formach, bo spokój duszy był dla niego celem jedynym, nie zważając na krygi pani Gończarewskiéj, wstał z łóżka, na którém przysiadł, i wykrzyknął:
— Horrendum! pani Gończarewska u mnie! a godzi się to nachodzić celę bezbronnego kapucyna!
Surowym rzutem oka skarciła go ochmistrzyni...
— Jak mi Bóg miły — odparł ksiądz Mirejko — poskarżę się chorążycowi... a to ślicznie! Kompromitujesz mnie pani w oczach przybyłych, o których zapewne nie wiedziałaś...
— Ale porzuć-że, księże kapelanie, te grubiańskie żarty swoje — parsknęła nie żartem już do gniewu się zabierając pani Gończarewska. — Proszę panów do pokojów... może czém służyć im będę mogła?....
— Dosyć głodni jesteśmy! — rzekł Julian — z tém się nie taję...
— Proszę do sali, a ja zaraz z obiadkiem i z kawą nadejdę...
— Dobrze wiedziéć o kawie, to się człowiek także do niéj przypyta! — odchrząkując znacząco rzekł ksiądz Mirejko i dając ad intende, żeby i dla niego nie zapomniano o garnuszku śmietanki.
Ukłonem sięgającym czasów księżnéj marszałkowéj pożegnała szybko ochmistrzyni swych gości, i pogroziwszy kapelanowi, wyszła... Na progu krzyknęła... i wkrótce potém ze śmiechem na ustach wszedł do izdebki jakiś jegomość wielce oryginalnéj postaci. Chłop był duży, z wąsem zawiesistym i bokobrodami ciemno-orzechowemi, z oczyma czarnemi i błyszczącemi, rysów twarzy niepospolitych, i choć nie pięknych ale znaczących; wysokie czoło, nos orli, usta, których żaden przymus nigdy nie wykrzywił, dawały mu jednę z tych fizyognomij, jakie się częściéj w obrazach, niż w życiu spotykają. Coś w niéj było silnego, samorzutnego, niezależnego, rozumnego i natchnionego razem. Ale dla lawaterzysty wyglądał raczéj na organizacyę poety, niż człowieka czynu, na dowódcę więcéj, niż na żołnierza... Pomimo ubogiéj odzieży — przybrany był bowiem w lichą kapotę szaraczkową, niewidzianym krojem uszytą, spodnie miał w buty i chustki mu na szyi całkiem brakowało — zdradzał się postawą i podniesieniem głowy, jako człowiek przywykły nie podlegać rozkazom i żyć po własnéj woli. Białe jego ręce