Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mi po za twarz daleko, ogorzały jak cygan, z czołem zmarszczoném, osypany brodawkami i plamami piegowatemi po twarzy, z łysiną podgoloną, miał na sobie szaraczkową kontusinę wytartą po łokciach i na plecach, buty mocno łatane bez ceremonii i hipokryzyi żadnéj, szabelkę w prostéj pochwie rzemiennéj i pasik skórzany na klamrę mosiężną zapięty. Udawał on zręcznego i bardzo grzecznego, śmiał się co chwila, kłaniał, ustępował z krzeseł, ceremoniował o przejście, o usiądzenie, o słowo, ale mu z oczów patrzała burda. Pan Filoktet nieco niższy ale barczystszy jeszcze, gdyby snop dobrze związany, nie krył się ze swojém zuchowstwem, machał rękami szeroko, stąpał głośno, biorąc stołek rzucał nim, stukał wszystkiém, czego dotknął, i wielce dbał o równość szlachecką, nie dając nikomu brać prymu przed sobą. Mało mówił, ale klął dużo i miał przysłowie Ciumperda! które co chwila powtarzał, zwłaszcza, gdy się gniewał na kogo. Zwano go pospolicie Ciumperdą i znano o mil sześć wokoło z ogromnéj siły pięści i głowy, bo beczkę piwa w ciągu dnia mógł wypić i wypróżniwszy ją, wziąć pod pachę jak czapkę wynijść o swéj sile i nie zataczając się wcale.
Zaledwie ci panowie usiedli i delikatnie przymówili się o miód, który miał być doskonały u Szklarza, nadszedł trzeci nie tak pozorny, cienki, chudy, pokorny, blady, milczący jak deska i ciągle składający ręce jak do modlitwy. Miał na sobie prostą granatową kapotę i torbę myśliwską, niepozorną szabelkę, którą nazywał scyzorykiem i jakiś węzełeczek pod pachą, który złożył u drzwi. Zarekomendował się jako Józafat Węgiel bez żadnego tytułu, dodając tylko, że jest obywatelem osiadłym ziemi wyszogrodzkiéj. Usiadł spokojnie w kąciku, rzucił okiem na dwóch zapaśników, co go poprzedzili, i złożywszy ręce, począł poglądać po suficie. Panowie Urban i Filoktet powitali go bardzo grzecznie i kordyalnie nawet.
Już i miodek na stół wystąpił, gdy nowa postać jeszcze uchyliła drzwi, zaśmiała się kiwając głową i wpadła do izdebki.
Było to coś żwawego, ubranego kuso, niby strojnie, z pretensyą do wdzięku i młodości; czuprynka ryża do góry, wąs mały idem, w uchu kolczyk z niemiecka, buciki choć wytarte ale czerwone, szabelka na złocistych rapciach, pas pstrokaty sztucznie zwinięty, żeby dziur i cer nie było widać. Mały, zwinny, wesoły Impan Atanazy Bajdurkiewicz, nie był już naczczo; zapach gorzałeczki, cebuli i piwa otaczał, a wymowa zdradzała umysł podniecony sztucznemi środkami.
— Wielce mi to zaszczytno i sercu mojemu drogo, że mogę tak godnego imienia panu a bratu stanąć w pomoc i ofiarować rękę i głowę contra inimicos; przysłany w to miejsce przez zacnego Ada-