Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/360

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Tak! zapewne, czysty Karlin ślicznaby rzecz była; ale wy macie długi i codzień się jeszcze nieopatrznością zwiększają, nieumiejętném prowadzeniem rosną... to grozi zupełną ruiną. Julian nic nie wie i wiedziéć nie będzie o tém, że was postawił nad przepaścią...
— Jakto?... — łamiąc ręce przerażona spytała Anna.
Prezes spojrzał na nią i rozśmiał się uspokajająco.
— Nie obawiaj się tak bardzo... do dziś dnia nic jeszcze niéma groźnego, wszystko się da naprawić ale na to potrzeba czynnego, wprawnego człowieka, któryby się całkiem interesom waszym i gospodarstwu poświęcił... Julian spocznie ożenim go może.
— A! ożeńmy go — zawołała Anna — on tęskni sam jeden, jemu koniecznie potrzeba silnego serca i dłoni, coby go na drogę życia wywiodła...
— Tak! tak! bogatéj dziedziczki i poczciwéj, prozą po ziemi chodzącéj kobiety... Powiedz mi Anno, nie dostrzegłaś, żeby się do kogo skłonił? nie ma on tam już jakiego skrytego przywiązania?
Zadając to pytanie, prezes myślał o Poli, ale Anna odpowiedziała mu dobrodusznie:
— O! nie, między nami niéma tajemnic... Julian może dlatego tak smutny, tak znudzony chwilami, że sercu jego dom nie wystarcza...
— Być może — odparł stryj z roztargnieniem — być może, ale o tém czas będzie pomówić, gdy się pomyśli; ja mam coś uprojektowanego. Teraz pora coś w interesach zrobić: nie powiem mu powodu, dla którego radbym, żeby sobie tylko ogólny ich ster zostawując, komu innemu je polecił... ale znajdę sposób naprowadzenia go na drogę... chodźmy do niego, Anno, ani słowa o téj rozmowie.
Julian siedział w swoim pokoju zadumany, z cygarem w ustach, przerzucając leżący na kolanach ostatni numer jakiegoś francuskiego przeglądu, gdy Anna ze stryjem weszli do niego z wesołemi twarzami.
— Cóż ty tak sam siedzisz? — zapytał prezes — i tak-eś mi się zachmurzył!
— A! znudził mnie przeklęcie rachmistrz... miałem trzech ekonomów i kupę ludzi, trzy godziny musiałem z niemi mówić o tém, co pół kwadransa rozbierać nie było warto; ale z tego rodzaju istotami długa rozmowa jest formą konieczną, prędko ich odprawić, chociażby się wszystko, co chcieli zrobiło, nigdy ich nie zaspokoi. Potrzebują się wygadać.
— Ciebie to okrutnie męczyć musi — rzekł prezes.
— Nie powiem, żeby to było zabawne... Pan Bóg musi na to stwa-