Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rechset filiacya nieprzerwana, zacnych ludzi i koligacyj uczciwych. Pan Sebastyan Marżycki ma syna i córkę, lat dwadzieścia i dwa; słuszna, zdrowa, przystojna, podobać ci się musi, a słowo mi dał, że ją wyda za waści... Już teraz chyba-byś sam nie zechciał. Weźmij waćpan na siebie kontusz porządniejszy, każ zawołać cyrulika, żeby cię ogolił, i ruszajmy. Tylko przestrzegam, że spoi, nim od progu do ławy dojdziesz.
— Ale ja pić nie mogę!
— Musisz pić, kochanku! mnie jak męczy pedogra, a dla twojéj przyjaźni piję i pić będę.
— Ślicznie się zaprezentuję!
— To nic, taki obyczaj domu, na to nie ma remisyi... musisz pić i upić się. Pan Marżycki mówi, że szlachcic dla kompanii powinien pić, choćby duszą rzygnął.
Tadeusz się skrzywił i głową pokiwał.
— Ale za to córeczkę mamy jak w worku.
— Radbym ją zobaczył... czyż ona tu jest?
— A! i syn i ona i z całym domem, bo tu z rok posiedzą pewnie...
— Więc każesz, stolniku?
— Ubieraj się i ruszajmy! niéma rady, póki żyję, ożenić cię muszę..
Stolnikowi tak było pilno do Marżyckiego, że się nie dał staranniéj ubrać Tadeuszowi i pociągnął go z sobą do zajezdnego żydowskiego domu, w którym rozposażył się stary jego szkolny przyjaciel. Zdaleka hałas zwiastował kwaterę pana Sebastyana, już ożywioną gośćmi, których z całego pościągano miasta na śniadańko przyjacielskie. Byli tam prawnicy, prawników znajomi, znajomych krewni, krewnych sąsiedzi i t. p., bo panu Marżyckiemu chodziło o tłum i o hałas, i to dopiéro nazywał zabawą. Nic to nie szkodziło, że ciasno było dla przybyłych, że się mieścili jak kartofle w garnku, dusili i popychali, że przyjęcie było niewykwintne wcale, bo od bigosu, kaszy, zrazów i flaków, od staréj wódki, miodu i piwa; wesołość i braterstwo stanowiły wszystko. Jakoż wesoło było i bratersko bardzo: ściskali się znajomi i nieznajomi, prawili sobie komplementa ci, co się raz pierwszy w oczy widzieli, jednali zwaśnieni, zaprzysięgali dozgonny afekt nie wiedzący swojego nazwiska; pan Marżycki chodził, zbliżał, wnosił toasta i śmiał się wesoło, czy było z czego, czy nie było.
Rumiane, błyszczące lice pana Sebastyana, który głową wszystkich przenosił, jak księżyc wschodzący świeciło nad zgromadzeniem, osadzone na ogromnych, szerokich plecach i pokryte czarną, gęstą, chociaż ku skroniom przerzadziałą czupryną. Białe zęby, nieustannie na wierzchu, dobrze odbijały od rumianych ust i cie-