Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/73

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

liło i strona przebiegła wygrała; lekarstwo szkodliwém nie było, mogło być nawet żołądkom pomocném, ale było... dla deputatów niewygodném...
W kilka dni potém, choć oba nazwisk swoich nie wiedzieli, młody człowiek i wesoły tłuściutki staruszek, spotykając się niemal codzień, bo zdaje się, że oba nie mieli nic do czynienia i zarówno lubili przechadzkę, poznajomili się poufaléj. Stary siadał na trawie przy młodym chłopcu, że gawędzić lubił, a kontentował, się byle go słuchano, miał zaś zawsze coś nowego do powiedzenia, więc poczynał zabawne często opowiadania, a nie skończył aż mrokiem. Nie pytał on nigdy Tadeusza, kto był, ani Siekierzyński śmiał go badać, ale jednego wieczora, spoglądając na oddalone miasto, gdy się przebrało gawędy, stary westchnąwszy, takie opowiadanie rozpoczął:
— Otóż muszę nareszcie waćpanu powiedzieć, kto jestem, choć możeś i nie ciekawy, ale moje życie by najobojętniejszego może zająć, pochlebiam sobie, bom się nie wykołysał w dostatkach i co mam, winienem Bogu i sobie. A z łaski bożéj kawałek chleba mam porządny i niejeden magnat, co z wielkim dworem na trybunał się wlecze, nie pochwali się tak czystą fortuną, jak moja. Otóż jak mnie waćpan widzisz, wszystko to winienem sobie.
— Szczęściu — dodał Tadeusz.
— Jużciż zapewne — odparł stary — ale żeby mi się bardzo na świecie wiodło, nie powiem, bo i biedy zażyłem; tylko żem był uparty jak kozioł i powiedziawszy sobie, że będę bogaty, pótym pracował, aż nim zostałem.
— Dobrzeby to, gdyby dość było to sobie powiedziéć.
— Posłuchajże waćpan: ojca mojego nie pamiętam, matkę tylko biedaczkę cokolwiek sobie przypominam, była ona, czego mi nie wstyd wcale, przekupką i siadała ordynaryjnie pod krakowską bramą z jabłkami, potém koło jezuickiego kolegium, którędy zwykli byli przechodzić studenci do klas.
Tadeusz zarumienił się widząc, z kim ma do czynienia, ale ciekawość go wstrzymała i słuchał.
— Cały mój fundusik był kilkadziesiąt złotych podobno i to Bóg wie, czy i tyle warte były nasze ławeczki, króbki, koszyki, trocha rupieci, łachmanów i zapas buczyny, jabłek, gruszek, śliwek, wiśni, wedle pory roku. Jak zapamiętam, chodziłem bosaka, w szaréj koszulinie, rzadko mając czém głowę zawinąć i karmiłem się nadgniłemi owocami i polewką domową, którą dopiéro wieczorem gotowała matka dla mnie i dla młodszéj siostry, która wkrótce umarła z ospy. Mieszkaliśmy w loszku na tyle Grodzkiéj ulicy, w izbie ciemnéj i wilgotnéj, sklepionéj, o jedném oknie nad ziemią samą, często śmieciem zarzuconém, bez podłogi, a w deszcz wody pełnéj.