jąc stary dom, w którym lat kilkanaście przeżyła, który widział jéj szczęście i niedolę, gdy za łzami dojrzéć nic nie mogąc, tuliła dziecko do siebie, płacz całéj gromady Siekierzynka rozległ się po dziedzińcu i wieśniacy przeprowadzili ją aż do krzyża za wioskę. Tam jeszcze natkali jéj, co kto mógł, do taradajki i długo stali patrząc drogą na odjeżdżających, dopóki Wichuła młodszy bizunem ich rozpędzić nie kazał.
Jako jedyną pamiątkę przy gratach swoich, wiozła do Lublina skarbnikowiczowa owo drzewo gienealogiczne i wszystkie portrety dziadów, jakie tylko zebrać mogła gdziekolwiek, podarte, popalone, bojąc się, by Wichułowie nie urągali im jeszcze.
Potrzeba było widziéć, z jak złośliwym tryumfem Wichulina ze swojemi dziećmi i bratem mężowskim, po odjeździe wdowy, wpadła do pustego dworu; z jaką radością szatańską przechadzali się wszyscy po izbach smutnych i ciemnych, w których długo rozlegało się ich stąpanie. Nigdzie żywego ducha... pustka i ruina! Włóczyli się tak do nocy, szydząc i opatrując komnaty, przypominając, co ucierpieli od Siekierzyńskich i pocieszając się zemstą nasyconą. Czy to zrządzeniem bożém, czy złych ludzi sprawą, ledwie za próg wyszli ze starego dworu, domostwo, które jakby cudem dotąd się trzymało, runęło na ziemię. Było z tego wielkie badanie, podejrzenia różne, długie sądowe śledztwa, ale z nich nic się nie okazało; bo żadnego nawet dyla podpierającego oddawna dwór nie brakło, i nigdzie śladów ani podpiłowania, ani podkopania nie było.
Wichułowie kazawszy potém rozebrać do szczętu ruderę, zrobili w tém miejscu ogród i dziką promenadę dla swoich panienek.
Jechała tedy Siekierzyńska powoli się wlokąc do Lublina, w Panu Bogu pokładając utrzymania swego dalszego nadzieję; bo innego sposobu do życia nie miała, tylko pracę własną, a za całą majętność ów dworek na Winiarach. Droga była długa i smutna; wdowa przywykła do siedzenia w domu i krótkich tylko przejażdżek w sąsiedztwo, obawiała się wszystkiego, rozbójników, wywrotu, burzy, żydów po karczmach, złodziejów, nocy... Dorota i stary Maciej, który powoził, a Andrzej, co drugim wozem kierował, napróżno starali się ją uspokajać: sami także w obcéj stronie, często rady sobie dać nie umieli. Matce chodziło więcéj jeszcze o dziecię jak o siebie: zdawało jéj się, że trzęsienie wózka, upał, niewygoda, zaszkodzić mu mogą; a choć chłopak miał lat siedm i więcéj się bawił podróżą niżeli męczył, wdowa upatrywała codzień coś zastraszającego, to w czerwoności jego policzków, to w śnie, którego potrzebował, to w nienaturalnéj, jak mówiła, wesołości jego. Co chwila stawano, pakowano, przepakowywano, dobywano jadła, sukienek, zrywano mu kwiatki, przynoszono wody. Poczciwi ludzie, przywiązani
Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/51
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.