trzeźwiły, a ona je odpędzała ze srogiém wejrzeniem, z jakąś dziką rozpaczą, powtarzając:
— Mieszczanin! kupiec!
I śmiała się szydersko z uczuciem, którego nikt dotąd w niéj nie widział.
Pieszo, bez czapki, w weselnym stroju, nieprzytomny przywlókł się Siekierzyński nie do domu, ale do dworku swojego w Lublinie. Jak zaszedł? co go tam wiodło? w jaki sposób sto razy nie zatrzymano go w drodze? nie wiem. To pewna, że nie biorąc posiłku, nie spoczywając prawie, w kilka dni po opisanych wypadkach zjawił się w progu swojego dworku i upadł bezsilny na wschodkach, głowę składając na zbutwiałém drzewie.
Kobieta, która od niego najmowała ten domek, poznała go z twarzy i przeniosła do izby, a sama pobiegła za lekarzem. Chory dziwacznie z gorączki wygadywał, wzrok miał obłąkany i targał się co chwila do szabli, któréj bogata tylko pochwa u boku jego wisiała jeszcze. Ze słów jego nic zrozumiéć nie było można, uśmiechał się, obwiniał, rwał zabijać, złorzeczył, śpiewał, modlił się i płakał.
Rozeszła się wieść po mieście o dziwném tém przybyciu Siekierzyńskiego i przez doktora dostała się do klasztoru jezuitów, a nazajutrz z rana ksiądz Ksawery siedział u łoża chorego. Stan jego był zdesperowany, gorączka bowiem coraz się wzmagała i lekarz przesilenia jéj szczęśliwego wcale się nie spodziewał. Jezuita napisał do stolnika i posłał umyślnego, ale ten powrócił z wieścią, że pan Kornikowski sam był ciężko chory i przybyć nie mógł, chyba za dni kilka.
Tymczasem stan Tadeusza szybkiemi kroki zbliżał go do grobu, a rzadkie chwile jaśniejsze i przytomne w glębokiém i rozpaczliwém milczeniu spływały; ksiądz Ksawery napróżno chciał zajrzéć w głąb jego duszy; jako katolik wyznał mu grzechy, jako człowiek zamilkł o swoich boleściach, śmierć przychodziła wielkiemi krokami.
Ostatniego dnia, z wieczora, kilką słowy wezwał jezuitę, żeby do niego poprosił kupca Michała Balcera, a w godzinę potém wrócił ksiądz z wiadomością, że umarł od roku. Tadeusz uśmiechnął się boleśnie i więcéj pytać nie śmiał; w milczeniu czekał śmierci zapowiedzianéj, zdając się ją wyzywać. Lecz stan ten zrozpaczonego konania przeciągnął się dłużéj, niżeli spodziewać się było można, i dni kilka jeszcze przebolał chory sam jeden, pragnąc i nie mogąc skończyć.
Ostatniém zjawiskiem w chwili zgonu był stolnik, którego wniesiono do izby; przywlókł się on ratować wychowańca lub pożegnać
Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/157
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.