jego wpatrywać... ujął go za rękę łagodnie, łza zakręciła mu się w oku, wyprowadził go za sobą powoli do sali portretowéj.
— Kogożeś mi tu z sobą przywiózł? — zapytał — uczciwa twarz, roztropna, ale coś plebejuszowskiego ma w sobie.
— Dobry mój towarzysz i przyjaciel — odparł Julian — taki szlachcic jak i my...
— Jak my? — z podziwieniem rzekł stary — jak my?
Julian się uśmiechnął.
— Jeszcześ młody — szepnął, pan Atanazy na stronie — no, ale kiedy dostąpił honoru twojéj przyjaźni... dość mi na tém; sądzę, że jéj godzien... Trochę mi moję ożywicie samotność; nie pragnę ludzi, mało ich kocham, ale kiedy mi Bóg ześle takich jak dziś, dobrze mi czasem przed niemi się wygadać; myśl pokrzepiona buja i nabiera potęgi...
Stary pocałował w czoło Juliana i pobłogosławił go milczący; łza znowu zakręciła mu się w oku.
Nie śmieli znajdujący się w drugim pokoju przerwać rozmowy panu Atanazemu z synowcem, a że kawa była wypita, pani Gończarewska do swego gospodarstwa, ksiądz Mirejko do wieczornych odszedł pacierzy, zostali tylko Aleksy z Justynem. Ci rychło przyszli jakoś do siebie, gdy niespodzianie odkrył przybyły w mieszkańcu tego dzikiego kąta, niepospolitego pod bardzo pospolitą postacią człowieka. Justyn Poddubiniec, którego pochodzenie nikomu dobrze znaném nie było, od dzieciństwa prawie wzięty na wychowanie przez pana Atanazego, kosztem jego odbył szkoły, uniwersytet i jeździł nawet za granicę. Starania około jego ukształcenia nie były daremne, uczył się bowiem z zapałem, korzystał wiele; ale na nieszczęście, czy skutkiem wpływu, jaki nań wywarł przykład opiekuna, czy usposobienia wewnętrznego, Justyn uzdolniony do wszystkiego, ani powołania, ani drogi sobie nie obrał; natura go stworzyła poetą, usłuchał jéj głosu i był nim w swój i sobie tylko właściwy sposób. Gdyby się był na jakie tysiąc lat urodził wprzódy, byłby z gęślą w ręku szedł od chaty do chaty śpiewając stare dzieje, marząc, przysłuchując się głosom tysiącznym stworzenia, i zmarłby gdzie na mogile, ostatnią pieśnią żegnając zachodzące słońce... Dziś nie wiele inaczéj i nie więcéj robił, czytał, pisał, przestawał z ludem, myślał, marzył, i tak się swoją przyszłością, sławą, chlebem powszednim i losem nie troszczył, jak gdyby nic więcéj nad to, co mu Bóg dał, nie potrzebował. Człowiek to był szczęśliwy, jeśli jest gdzie szczęście na ziemi, niczego bowiem nie pragnął nad to, co miał, żadna go żądza nie paliła, śpiew własny mu wystarczał i co dzień wstając i kładąc się dziękował Bogu, że go stworzył poetą. Często całe dnie spędzał w lesie, wpatrując się
Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/295
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.