Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jaka szczera, czemu się na nią nie zapatrujecie, sama wózek ciągnie!...
Tak perorując zakładał bat i lejce pod pachę lub pod nogę, a sam brał się do tabaki, niekiedy z pode łba poglądając na konie; te tak już były przywykły zwalniać biegu, jak tylko rożka dobył, że regularnie przystawały, ale zaledwie schował w kieszeń tabakę, uprzedzając admonicyą kłusować zaczynały znowu. Po zażyciu rozweselony, odwracał się do Doroty i jeżeli ją zobaczył śpiącą, zawsze jéj poddać musiał tabaki; jeśli nie spała, gderał na nią nie wiedziéć czego. Dorota śmiała się wesoło i podjudzała go jeszcze w nadziei, że to panią rozweseli. Ale wdowa milcząca i pogrążona w myślach jechała, patrząc tylko na dziecię i o niém tylko myśląc. Przed każdą karczemką zastanawiali się, to wytchnąć, to pić, to dziecku coś dobyć, to koniętom spocząć, to poprawić koło ciągle psującéj się uprzęży. Trwała w ten sposób podróż kilka tygodni, aż nareszcie o mroku wieczornym, Maciej biczyskiem coś wskazał wychylającego się z za pagórków... był to Lublin...
Wdowa przeżegnała się, serce jéj uderzyło, złożyła ręce, poczęła się modlić drżąc cała, a Tadeuszek wylazł na kolana Doroty, by się lepiéj wielkiemu miastu przypatrzéć.
Maciej, który bywał w Lublinie, wskazywał wieże kościołów, bramy, nazywał ulice i przedmieścia.
Wszystkim prócz Macieja usta zamknął przestrach, i to uczucie dziwne, które zawsze wstrząsa człowiekiem, gdy się ku miejscu swych ostatnich zbliża nadziei... tyle razy zwiedziony, jakże się nie ma obawiać! Wdowa modliła się, dziecię podziwiało, Dorota zadumała, a stary stangret gderał to na swoich, to na konie, które żywiéj teraz zacinał...
Siekierzyńska co nigdy w większém mieście nie była, na widok rozległych domostw szeroko rozpierzchłych a ścieśnionych, na odgłos szumu i gwaru, uczuła bojaźń jakąś, chciałaby się była powrócić, żal jéj było, że nie pozostała na wsi.
— Jak tu sobie dać radę! — myślała z płaczem — wśród tego tłumu nieznajomych, nieprzyjaznych, obojętnych! o Boże! prowadź mnie!
I przycisnęła dziecinę do siebie, jakby jéj co zagrażało.
Maciej tymczasem na Winiarach szukał daszku dworku Siekierzyńskich, bo go chciał wcześnie pokazać.
— Ot, ot! — zawołał — ot ten, co to między domem, gdzie się z komina kurzy nalewo, a temi drzewami, widzi jéjmość, gdzie dwa białe słupki... Oto nasz dworek! widzi jéjmość? nie, nie! wprawo! trzeci... tak! tak!... nie opuszczaj się płocka!... a może nie do-