odbyły się, jak można było, najuroczyściéj, z wielkim natłokiem sąsiadów i powinowatych, których we wrotach stojący Wichuła liczył ze złością i zawiścią niewymowną, znajomych nawet usiłując odciągnąć, ale napróżno. Całą pociechą dla niego było, że się nałajał i nakrzyczał. A że chrzciny syna Wichuły, pomimo usilnych zaproszeń, ani przez połowę nie były tak ludne, bo się wszyscy obawiali tego człowieka, u którego nigdy bez awantury się nie obeszło, można sobie wyobrazić, jakiém sercem patrzał na wózki, półkrytki, bryczki i taradajki do starego dworu ciągnące. Jéjmość choć w łóżku jeszcze leżała, bo się rozchorowała, potrafiła przecie tak wszystko urządzić, aby się skarbnikowicz przyjęcia nie powstydził, i było porządne, można powiedziéć wystawne, a jak na nich, to bez miary kosztowne. Wichuła, jak zwykle zawistni sąsiedzi, miał tak doskonałych szpiegów we dworze Siekierzyńskich, a tak był ciekawy wszystkiego, co się tam działo, że nazajutrz mógł najdokładniéj opisać: co jedli, pili, mówili, robili, co się stłukło, czego nie stało i jak się dla przyzwoitego przyjęcia sztukować musiano.
Po chrzcie Tadeusza-Sobiesława, gdyż takie imię nadano nowonarodzonemu, skarbnikowicz zapalczywiéj niż kiedy począł chodzić i myśléć a rozmyślać, znać o losach syna, którego przyszłość niepokoić go mogła. W istocie interesa były bardzo w złym stanie, niedostatek w domu tylko pracą i przebiegłą troskliwością Kunegundy się ukrywał; gospodarstwo szło opieszale i licho, bo pan skarbnikowicz ani się na niém znał, ani je lubił. Całemi dniami po wielkiéj izbie pustéj chodził zadumany, aż kroków jego ścieżka w pokoju była widoczną. W téj dziwnéj, upartéj przechadzce co dzień rano witał go biały grzyb ogromny, który z kilką mniejszemi w ocienionym kątku pokoju przez noc wyrastał, jak przepowiednia upadku domu, jak symbol zniszczenia. Zaledwie go ujrzał skarbnikowicz, leciał i dusił go nogą z całéj siły, rozrzucając starannie szczątki nieprzyjaciela z wyraźnym gniewem i zapalczywością; ale nazajutrz uparty grzyb odradzał się znowu w tém samém miejscu i tak stokroć gnieciony powtarzał swoje nieme proroctwo. Walka z tym grzybem rozpoczynała dzień każdy, a wieczorem odchodząc na spoczynek, pan Siekierzyński pilnie się przypatrywał, czy nieprzyjaciel nie podniósł głowy; nie było ani śladu, dopiéro przez noc uwinął się tak, że zawsze dobry dzień szyderskie gospodarzowi powiedziéć musiał. Grzyb ten skarbnikowiczowi truł życie po części, ale nie było na niego rady jak na Wichułę, i kto wie, czy milczące przechadzki całodzienne nie z powodu tego grzyba się odbywały? Skarbnikowicz cały dzień prawie deptał chwiejącą się podłogę wielkiéj izby, czasem zajrzał do żony i syna, a gdy podstarości przyszedł wieczorem po dyspozycyę i stanął w progu z batogiem, Siekierzyń-
Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/43
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.