Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/414

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

bym się go wyrzekła, trzeba ubarwić odstępstwo, pokochać kogoś, kogoś wyznaczonego od losu na ofiarę, wmieszać w tę intrygę i zabić może! Pierwszy, co mi się nawinie... znośny, będzie moim kochankiem! A! to szkaradnie! to okropnie! ale jedna wina ciągnie ich cały szereg za sobą... a to dla niego, któremubym i siebie i świat poświęciła cały!
Takie było postanowienie Poli, oblane łzami, ale niezłomne: nie zmienić nic w swoich stosunkach z Julianem, nie dać ofierze pozoru nakazanéj i wymuszonéj, potém udać płochość, obudzić zazdrość, nareszcie pogardę i największą z ofiar, oswobodzić tego, którego nad życie kochała... Było to poświęcenie nad siły słabéj kobiety, ale wielka miłość jest zawsze czémś bohaterskiém; bez téj cechy, szał to tylko poziomy. Upokorzona w oczach ludzi, sierota chciała się podnieść tą ofiarą; szczęście jéj wisiało na włosku tylko... ilekroć otwierały się drzwi, poglądała z przerażeniem czy nie ujrzy tego widma przeznaczonego, które jéj przynieść miało całun śmierci.
Kto będzie tą ofiarą? — myślała i serce jéj biło; przelotem myśl jéj zastanowiła się na Aleksym, ale ją litość i inne odepchnęło uczucie. — On kocha — rzekła w sobie — szanujmy miłość, świętą, czystą i cichą...
Julian pokilkakroć usiłował zbliżyć się do Poli, dość nawet nieostrożnie, i przyjęty zwyczajnym uśmiechem, ukradkowém ręki ściśnieniem, uspokojony, niecierpliwie tylko wyglądał wieczora upragnionego. Nie wiedział, że to być miało ostatnie przedpogrzebowe serc wylanie, wśród którego pomiędzy niemi zasiąść miała blada tajemnica; że usta, co dotąd go poiły, tajoném łkaniem i łzami skrytemi żegnać go się przygotowywały.
Prezes z taktem największym udawał, że nic a nic nie widzi; służył nawet za parawan dla drugich, pewien będąc Poli, na któréj dumę rachował. Jak błyskawica przychodziła mu niekiedy myśl, że miłość, próżność, jakaś chętka zemsty unieść ją może, ale na ten wypadek przygotowywał użycie innych środków. Pułkownikowa nie kryła się ze wstrętem gniewliwym dla sieroty, milcząc spoglądała na nią z oburzeniem widoczném, gotowa była wybuchnąć; szczęściem przytomność Anny wstrzymywała i uratowała od niezręcznego kroku.
Dzień minął dla obcych tak jak zwykle: na twarzach maski były powszednie, nic nie zdradzało tajemnego dramatu, jaki się odgrywał pod chłodną powierzchnią; nadszedł wieczór i wszyscy dość byli radzi, gdy się rozejść mogli. Julian, żeby nie być zmuszonym zostać dłużéj z prezesem, poskarżył się na niezdrowie i zapotrzebował spoczynku, odprawił ludzi... przebrał się i jak strzała pobiegł