chwili, gdy usta otworzy, i ćmiło się jéj w głowie i dziwne mary czarne przelatywały przed zbłąkaną źrenicą.
— Pójdźmy się przejść do ogrodu! — rzekł nareszcie stary, obawiając się, by go nie podsłuchano w pokojach.
— Prawdziwie pan jesteś nielitościwy — odparła słabnąc Pola — mnie tak głowa boli... ja-m tak zmęczona...
— Przechadzka to najlepsze lekarstwo! przejdziemy się chwilę tylko i powrócim zaraz.
— Koniecznie? — spytała błagająco sierota.
— Jeśli łaska! — grzecznie zawsze rzekł prezes, i drzwi otworzył. Wyszli... i jakiś czas trwało zabójcze milczenie. Poli serce biło tak żywo, że słychać było ruch jego gwałtowny; twarz oblewała się krwią, to znowu bladła jak marmur... oddechu brakło... zimny pot występował na skronie.
— Panno Apolonio — odezwał się, biorąc ją za rękę Karliński — musimy pomówić z sobą otwarcie, szczerze i po przyjacielsku...
Pola nic nie odpowiedziała; nadto dobrze zrozumiała słowa prezesa; dłuższe udawanie jéj ciężyło; wolała śmierć niż tę męczarnię.
— Ja wiem wszystko — kończył Karliński z przyciskiem — potrzeba radzić i myśléć o tém... Sprzyjam pani i dlatego z nią pierwszą mówię o tém...
Łzy strumieniem rzuciły się z oczów sierocie.
— Pan wiesz wszystko, a ja nic taić nie chcę — odparła z dumą pewną. — Jakaż na to rada? oto wypędzić nieszczęśliwą, która niepokój, namiętność, wstyd wniosła do waszego domu, co ją przytulił i okrył swoją opieką... Jeśli jakąkolwiek ofiarą okupić potrafię grzech mój, mów pan, ja-m gotowa...
— Zawszem rachował na czystą jéj duszę, na charakter, na pojęcie zdrowe o ludziach i świecie — zimno rzekł prezes — namiętność w młodym wieku jest potrzebą, jest koniecznością, jest życiem; nie obwiniam pani, ale jéj żałuję. Pojmuję, że żyć z nim, a nie kochać go, było niepodobna, ale on daleko winniejszy od pani!
— On! — przerwała Pola — mylisz się pan; on unikał, uciekał, bronił się, ja to sama nastręczyłam mu się z szaloném przywiązaniem, ja-m winna i nikt więcéj!
— Powtarzam pani, nic winną nie jesteś... ale — dorzucił Karliński — niemniéj przeczuć powinnaś, czém to grozi. Sądzę, żeś pani nigdy nie myślała, żeby się z nią Julian mógł ożenić; trafia się to w książkach, ale na świecie... prawie nigdy; a gdy się trafi, prowadzi do ofiar ciężkich, do nieszczęść wielkich.
— Pan mnie przecie nie posądzasz o taką podłą rachubę?
Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/408
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.