— Już to ja podobno do śledztwa nie nawiele się pani przydam — odparł stary Junosza — ale poprobujemy!
— Mój dobrodzieju, w nogi cię pocałuję — zawołała pani Drabicka — uspokój mnie tylko...
Stary Junosza długo się wahał, nim się wybrał do Karlina; ciężko mu już było w téj siermiędze, w któréj tak był swobodny, wejść na pokoje, od których uciekał do lasu, zmieniając dobrowolnie żywot ich próżniaczy i sztuczny, na bliższy natury i prościejszy; ale nie mógł odmówić pani Drabickiéj. Znał dawniéj dobrze prezesa, pana Atanazego i całą rodzinę Karlińskich; nie obawiał się szyderskiego wzroku, jaki go tam mógł spotkać, bo miał w sobie dość siły, by go wytrzymać i odeprzéć; ale wolałby był nie przestępować już progu, za którym dla niego nie było tajemnic, a przykre tylko wspomnienia. Musiał się wszakże poświęcić dla nowych przyjaciół i z Żerbów powlókł się do Karlina. Z posępną twarzą, ale z powagą na czole wszedł na podwórzec zamkowy i zapytawszy o Aleksego, wprost się do niego skierował. Prezes z Julianem stali na balkonie, gdy przechodził i poznali go oba.
— To ten szaleniec, stary Junosza — rzekł prezes — czy to do nas w odwiedziny?
— Sądzę, że do Drabickiego — odparł Julian — ale jeśli u niego będzie, wypadałoby go prosić i do nas.
— W tym stroju? — Prezes ruszył ramionami. — Ale prawda, jakiś to nasz daleki kuzyn, jego matka rodzi się z Karlińskiéj. Tém bardziéj, że nie do nas przyszedł, potrzeba go przyjąć... Śmieszny stary, chodźmy na spotkanie!
Znaleźli go u Aleksego, który odwiedzinami był zmieszany i więcéj kłopotał się starym, niż ucieszył jego przybyciem; widok prezesa i Juliana bynajmniéj nie zmieszał hrabiego, rozśmiał się pokazując swoję siermięgę i kurpie, i podał im dłoń szorstką.
— A cóż to się z ciebie zrobiło, kochany hrabio? — zakrzyknął prezes — ktoby cię dziś poznał w tym maskaradowym stroju! Słyszałem i nie dowierzałem, patrzę i sądzę, że oczy mnie zwodzą...
— Nie, kochany prezesie, ja-m to sam, en chair et os, ten co wprzódy, ten co zawsze, tylko na pokucie za stare grzechy i nanowo odrodzony...
— Nazywasz to odrodzeniem?...
— Tak jak wszelką rzecz po nazwisku zowię; nasze dawne życie było nieustannym fałszem i w końcu zbrzydnąć mi musiało; to bałwochwalstwo pieniędzy, to kłanianie się fałszom politurowanym, ta potrzeba zmyślania nieustannego, te przyjaźnie pozorne, cała wreszcie forma waszego życia stanęła mi kością w gardle, musiałem wymódz na sobie i zrzucić starą skórę...
Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/442
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.