Gdy doktor Greber z Aleksym Drabickim zajechali przed ganek zamku w Karlinie, choć to już nie było tak bardzo rano, znać spali tam wszyscy jeszcze, bo znaku życia widać nie było; służący tylko, postawiony na straży przez Juliana, wprowadził zaraz do niego przybyłych. Pierwszy to raz Aleksy znalazł się przypadkowo wciągnięty w sferę zupełnie sobie nieznaną, i jak zwykle jemu podobni, uczuł przestrach niewytłómaczony, pochodzący z miłości własnéj, obawiającéj się zadraśnięcia. Poważny ów zamek stary, mnogość sług, oznaki państwa i arystokracyi wypiętnowane wszędzie, przykro odbiły się w człowieku przywykłym do równych sobie, lub do niższych, z któremi czuł się zupełnie swobodnym. Pożałował w progu, że się dał wciągnąć do tego domu, którego drzwi, w przekonaniu swojém, nie powinien był przestąpić. Ale cofać się nie czas już było; doktora i jego, po wschodach wysłanych dywanem, wprowadzono na pierwsze piętro bocznego skrzydła, do mieszkania pana grafa, jak go nazywali słudzy po swojemu.
Wszystko to dla ubogiego szlachcica, co się urodził i żył pod słomianą strzechą, było zdumiewającém i zdawało się zbytkowném. Sama budowa tak obszerna, marmurowe wschody, kobierce po nich porozrzucane, drzwi przyozdobione bronzami, przedpokoje pełne kwiatów i mieszkanie Juliana, istotnie z gustem i przemysłem sybaryty i wytwornisia urządzone. Okna téj części pałacu wychodziły na ogród i światła dawały mało, obicia stare ale pięknie zachowane, przyciemniały jeszcze wnętrze, które było zastawione mnóstwem kosztownych sprzętów starych i nowych. Ściany pokrywały obrazy w ramach złoconych, wybornego pędzla, portrety familijne, flamandzkie i holenderskie, arcydzieła kolorytu i cierpliwości, pejzaże stare z wielkim wybrane smakiem, zwierciadła ogromne, świeczniki i misterne półki pełne zabytków drogich, ciekawych i pięknych.
Po wszystkich kątach stały kanapki różnych kształtów, wzywając do spoczynku, do wygodnego wyciągnienia się po obiedzie, do położenia na drzemkę, zdając się być wymyślnie zastosowane do najdziwniejszych potrzeb rozpieszczonego, schorzałego ciała, szukającego ulgi w zmianie gnuśnych położeń. Były tam szezlągi, fotele, kozetki, fatersztule, woltery, berżerki, niziutkie i wysoko-poręczowe krzesła, na huśtawkach, na kółkach, na sprężynach, sofy, sofki, podnóżki, nietylko ze śmieszną troskliwością o wygodę dobrane, ale przyozdobione pięknie gobelinami, bronzami, snycerszczyzną. Pod nogami ich rozpościerały się skóry niedźwiedzie i dywany.
Z pierwszego pokoju, który stanowił wstęp do apartamentu,
Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/200
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.
VIII.