Przejdź do zawartości

Jep Bernadach/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Pouvillon
Tytuł Jep Bernadach
Wydawca Polskie Towarzystwo Nakładowe
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Jep
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Emil Pouvillon
Jep Bernadach
Powieść
Tłumaczył F. Mirandola
Lwów 1905. Polskie Towarzystwo Nakładowe
Skład główny w Księgarni Narodowej we Lwowie.

Czcionkami Drukarni Narodowej w Krakowie.





Zamiast przedmowy.

Jep z licznymi towarzyszami swymi opuszcza Francyę jako więzień stanu. Setki, tysiące mu podobnych wygnanych do Afryki lub do innych kolonij karnych. Ilość ofiar, której wymagał porządek, zaprowadzony przez zamach stanu Ludwika Napoleona, jest nieznaną. Tak zwane »komisye mięszane«, ustanowione przez uzurpatora krzywoprzysięzcę, nie były nawet sądem administracyjnym; siepacze rozprawiali się z obrońcami konstytucyi bez »formalności«, bez protokołów, bez wyroków pisanych. Nie chciano nawet mieć świadków dla potomności, dla historyi.
Liczby ofiar nie znamy więc. Czyż przynajmniej można mieć pojęcie o tej liczbie z rozmiarów walki stoczonej, ze skuteczności i wytrwałości oporu przeciw zamachowi stanu? Skutecznym opór ten nie był, nietylko dlatego, że spiskowcy nie zostali zwycięscami, ale przedewszystkiem dlatego, że pomimo walki i ofiar licznych nie zostawił nawet śladu moralnego. Nazajutrz po zwycięstwie zbrojnem, Ludwik Napoleon mógł pochwalić się zwycięstwem moralnem. Prawie ośm milionów oświadczyło się za zamachem stanu, a wobec tego najlepsze umysły Francyi powiedziały sobie: stało się! Nawet George Sand radziła poddać się rzeczywistości i oczekiwać spokojnie jutrzenki nowej.
Wytrwałym, oporu tego w imieniu prawa i świętości woli narodowej także nazwać nie można. Rozstrzelone siły obrońców konstytucyi nie wytrzymały natarcia mniej licznej, ale planowo działającej szajki gwałcicieli ustawy krajowej. Po całym kraju rozległ się krzyk obrony wierzących w prawo i w wolę narodu, ale nigdzie nie umiano skupić sił przeciw awanturnikom i dekabrystom Bonapartego.
Prowincya liczyła na grody wielkie, a tym czasem Paryż, Lyon, Bordeaux i Marsylia odrętwiały w niemocy. Napróżno po miastach i miasteczkach wyczekiwano hasła z wielkich ognisk życia politycznego. W niejednej mieścinie przygotowywano się, by wyjść na spotkanie ruchu wielkomiejskiego, protestu Paryża, Marsylii, Lyonu i t. d.; już rozlegał się był szczęk broni szykujących się do oporu szeregów, ale tylko po to, by niebawem w niepokoju, zrodzonym przez ciszę grodów wielkich, zamrzyć z niemocy.
Na północy i na zachodzie w miastach fabrycznych, miały miejsce zbiegowiska, które władza wiarołomna bądź uśmiechem szyderczym, bądź brutalnością rozpędziła. W kilka dni po otrzymaniu wieści o zamachu stanu wszystko wróciło do stanu normalnego: tylko druga republika znikła i jeszcze jedna przysięga złamaną została.
Na wsi, im bliżej stolicy i miast wielkich, tem opór, stawiony zamachowi stanu, jest słabszy. Paryż i politycy stolicy zdenerwowali ludność okoliczną. We wszystkich okręgach przemysłowych, wieś usuwa się ze sceny wypadków i oddaje zarząd kraju w ręce awanturników — bez namysłu żadnego. Ale gdzie wieś zatrzymała swe życie naturalne, gdzie radowała się niebem i ziemią, gdzie zachowała swą dumę wytwórcy rolnego i swą butę społeczną, tam porwała się do broni, by odeprzeć napaść krzywoprzysięscy.
Na południu szczególnie, tysiące i dziesiątki tysięcy chłopów postanowiło bronić dzieła 1848 roku, bronić samorządu narodowego. Nie ma co mówić tam o tradycyi rewolucyjnej; obok ziem dawnego Dauphiné są tam kraje, jak wyrażano się dawniej — które na schyłku wieku XVIII cierpiały od terroru rewolucyjnego i szemrały przeciw wojnom napoleońskim. Jeżeli w grudniu 1851 ludność tych krajów chciała bronić republiki z 1848, nie kierowała się tradycyą wiekową, której nie posiadała, ale poszanowaniem dla prawa i wiarą w postęp stały, jaki obiecywały jej urządzenia samorządu narodowego. Jak w końcu XVIII wieku, ludność ta opierała się narzuconym z góry ideałom i wolała raczej federalizm żyrondystów, tak i w 1851 roku chciała ona odeprzeć porządek społeczny, który potomek Bonapartego krajowi narzucić usiłował.
Wieś francuska chciała walczyć z cezaryzmem, bo wierzyła w swoją zdolność do samorządu, bo chciała ciągłości rozwoju urządzeń, które sobie nadała w 1848 roku. Błękit nieba i powietrze przeźroczyste południa zdawały się same oskarżać zakradającą się zdradę mglistego cezaryzmu Ludwika Napoleona. Czupurność, krewkość, uśmiech naiwny i wesołość życiowa mieszkańców odrzucały precz mesyanizm bonapartystowski.
I nie trzeba sądzić, że pod słońcem południowem ludzkość nie lubi tajemniczości i mysteryj. Te ostatnie, by owładnąć duszą dzieci słońca, muszą mieć kontury jasne i kolory gorące. To też od 1849 roku szerzy się na południu gorączka tajnego stowarzyszania się w obronie republiki. Do związku należą nieraz całe wsie, prawie że całe powiaty. W jednym departamencie Herault miało być przeszło 50 tysięcy związkowych. Departamenty niższych i wyższych Pyreneów, Gard, Niévre, Var, Drôme i inne nie ustępowały pierwszemu w gorliwości. Zgodnie z duchem czasu obrońcy ustawy krajowej przyjęli romantyczne formy karbonaryzmu i tajemniczość wolno mularstwa. Po wsiach i miasteczkach składano przysięgę wierności konstytucyi z 48 roku:
— Czy przysięgasz bronić republiki demokratycznej i społecznej?[1]
— Przysięgam na Chrystusa.
— Czy przysięgasz zachować w tajemnicy sprawy związku i karać śmiercią zdrajców.
— Przysięgam na Chrystusa!
— Czy przysięgasz chwycić za oręż na znak dany przez wodzów twych i opuścić ojca, matkę, żonę i dzieci, by lotem przybyć na obronę wolności?
— Trzykrotnie przysięgam na Chrystusa!
Formy te różniły się nieco, stosownie do miejscowości. W Sewennach neofita z ręką na szabli zaklinał się: »Na to żelazo, symbol honoru, przysięgam uzbroić me ramię przeciw uciskowi politycznemu i religijnemu«.
Otóż »tajemnice« te działały na setki tysięcy ludu, a wodzami związku winni byli być prawowici kraju przedstawiciele: Zgromadzenie Narodowe i ministrowie przeciwni prezydentowi, podejrzywanemu o przygotowywanie zamachu stanu. Ale ludność wiejska, rozmiłowana w nowej konstytucyi republikańskiej, potrzebowała religii politycznej, by obronić ustanowiony porządek prawny, potrzebowała zaś jej tembardziej, że nie było ani zdolności politycznej, ani rozumu stanu w rządzącem stronnictwie republikańskiem. Czyż ta religia mogła zastąpić rozum polityczny? Nie! Z chwilą, gdy trzeba było walczyć, nie było wodzów. Tysiące dłoni wieśniaczych chwyciło za broń, za kosy, za cepy i nie znalazło nigdzie tych, których obowiązkiem było bronić ustawy krajowej.
Utalentowany autor powieści znakomicie uchwycił obraz szerzenia się myśli oporu, znakomicie ujął całość tej wiary w rozdziale »Barbés i Jezus Chrystus«, ale, zdaniem naszem, odebrał ruchowi wieśniaczemu jego oryginalność, przedstawiając rzemieślników małomiasteczkowych jako jedynych chorążych ruchu. Ci wędrowni apostołowie mieli swe znaczenie, ale wieś sama myślała i działała.
Były gminy, które całe wyruszyły, by walczyć o konstytucyę z 1848 roku. A walka była krwawa; były nawet zwycięstwa nad armią, którą bonapartyzm zwiódł aż do zdrady. Ilość walczących chłopów była poważną: nierzadko oddziały liczyły po kilka tysięcy ludzi. To oddziały włościańskie zachęciły miasteczka do oporu. Bez wodzów, bez kierownictwa, bez planu i bez nadziei zwycięstwa ruch ten zginął marnie. Wieś, której wiara w republikę została złamaną, z rozpaczy i przestrachu przeszła do bonapartyzmu.
Ruch ten nazwano żakieryą.[2] W samej rzeczy miał ruch ten w sobie i nienawiści społeczne, skierowane być może mniej przeciw zamkom niż przeciw bogatym mieszczanom z miast wielkich, gdzie scentralizowaną została władza wszelka, oraz ucisk ekonomiczny. Ale ruch ten nie był klasowym w dzisiejszem słowa tego pojmowaniu. Na czele hufców włościańskich stali nieraz nietylko rzemieślnicy, ale i bogaci mieszczanie, wojskowi, właściciele, jednem słowem demokraci mieszczańscy, ci którzy chcieli walczyć i umieli lepiej przewodzić w zatargu prawa z uzurpatorem.
I dlatego także w większej części wypadków ta sama ludność, która, na rany Chrystusowe przysięgając, niosła swe ciało własne w ofierze konstytucyi z 1848, trzymała się zdala od probostw i była wrogą dostojnikom kościoła. Przesadą były opowiadania ówczesne o gwałtach na osobach proboszczów lub o rabunkach kościołów; faktem atoli niezaprzeczonym jest nieufność ludności względem kleru, nieufność, która aż do nieprzyjaźni doszła. A gdy z ambon poczęła się rozlegać apologia krzywoprzysięscy Napoleona, oddziały włościańskie aresztowały tych przedziwnej moralności kaznodziejów. Kobiety — opowiada abbé Forget — były najwięcej oburzone na księży, którzy łączyli się z reakcyą i one to głównie żądały aresztowanie kaznodziejów.
Fakt to ważny, bo powtarza się w ciągu całego wieku XIX, i źle jest zrozumiany nietylko za granicami Francyi ale w samej Francyi. Wszystkie stronnictwa polityczne zapatrują się na ludność wiejską wyłącznie z punktu widzenia rekrutowania sił biernych a posłusznych, to też wszystkie one biorą osamotnienie wsi za przyrodzoną nieświadomość i potem oskarżają wieś o »odstępstwo« czy to od haseł politycznych, czy też od wiary ustalonej. W rzeczywistości wieś jest mniej bierną i jak republikanom ich nieudolności politycznej nie zapomniała, tak i klerowi katolickiemu nie przebaczyła jego łączenia się z przywilejem. To, co widzimy dziś, mianowicie poparcie, jakie wieś daje polityce zasadniczej pana Combes’a istniało już w 1848 r. i wywołane zostało polityką kościoła w czasach restauracyi.
W każdej więc sferze życia społecznego wieś, okrzyczana za zacofaną i wsteczną, czuła się solidarną i szła ręka w rękę z radykalizmem burżuazyjnym. I nawet pod względem formy protestu przeciw zamachowi stanu ludność miejska podzielała te same uczucia i te same dążności, jakie żywiła demokracya mieszczańska. W owym bowiem czasie opozycya republikańska nie miała jednolitego poglądu na środki, jakimi należy odeprzeć gwałt Ludwika Napoleona. Socyaliści — a raczej większość adeptów socyalizmu — odradzali opór zbrojny, zalecając natomiast przygotowanie się do walki wyborczej i do głosowania przy zapowiedzianym przez Napoleona plebiscycie[3]; demokraci burżuazyjni nawoływali do zwalczania bronią tych, którzy targnęli się na prawnie ustalony porządek polityczny. Włościanie rozumowali tak samo, jak demokraci burżuazyjni. Nie chcemy wydawać sądu nad metodą zaleconą i nad tą, która przez demokracyę przyjętą została, ale możemy szukać wytłumaczenia różnicy w poglądach. Dla demokracyi mieszczańskiej i dla włościan konstytucya panująca — pomimo jej wad — była dobytkiem narodowym, na który targnęła się ręka zdradziecka Bonapartego; dla socyalistów, żyjących myślą w ustroju nieurzeczywistnionym, ten dobytek narodowy nie miał (tego samego przynajmniej) znaczenia.
Bądź co bądź włościaństwo francuskie w grudniu 1851 roku stanęło po stronie republiki; dopiero po rozpędzeniu gromad wiejskich Ludwik Napoleon został dyktatorem, a potem cezarem. Włościaństwo zachowało swą siłę polityczną, bo w półwieku później trzecia republika weszła na tory, po jakich dziś kroczy, dopiero wtedy, gdy Francya wiejska poszła na lewo.
Tyle co do ruchu wiejskiego, w którym nasz bohater Jep przyjął udział. Szło nam na tych kilku stronnicach o podkreślenie znaczenia oraz rozmiarów tej walki, w której Jep traci chwilowo kochankę oraz własną wolność.
Pozostaje nam powiedzieć kilka słów w obronie ojca Jepa, starego gospodarza Bernadacha. Napozór ma on serce zamknięte dla uczuć rodzicielskich; ze synów woli on tego, który pozostał przy glebie, a Jepa przytula do serca, gdy już stracił wszystkich w swej chacie i gdy jedynym spadkobiercą ziemi rodzinnej może być potomek jego. Otóż sądzimy, że autor nie dał nam dobrego klucza do serca starego Bernadacha. Prawo starszeństwa we Francyi nie istnieje ani też jest popularnem lub pożądanem przez ludność wiejską. Równouprawnienie dzieci w prawie spadkowem, zaprowadzone ostatecznie przez rewolucyę, sformułowane w kodeksie Napoleona, nietylko przetrwało wiek cały, ale urobiło francuskie pojmowanie rodziny jako urządzenia społecznego. Przy pracy rolnej jednak, kto opuszcza ziemię rodzinną, ten zrywa solidarność rodzinną, solidarność nie w pojmowaniu uczuciowości przyrodzonej lub nałogowej, ale solidarność jako węzeł ekonomiczny tej rodziny, która jako taka ma teraz stanowić całość, broniąca dobytku pokoleń całych. Jep poszedł »do miasta«, oderwał się od ojcowizny, zerwał solidarność ekonomiczną i zrodził dla siebie uczucia wrogie, które tylko serce matki odepchnęło i odepchnąć mogło.
Na tę stronę psychologiczną włościaństwa francuskiego chcieliśmy zwrócić uwagę w kilku słowach. Zdaniem naszem stronę tę pojął znakomicie akademik Rene Bazin w powieści »Ziemia zamierająca« (La terre qui meurt). Zrozumieć naród, znaczy się zrozumieć duszę narodu i uczucia warstw wszelkich. Przedewszystkiem zaś trzeba uczucia te zrozumieć zanim do sądu nad niemi zasiadamy. Sądów z mieczem w ręku i z piorunami w zanadrzu jest — jeśli nie zadużo — to w każdym razie aż nadto dość. Jeśli czego jest brak, to wyrozumienia, które idzie w parze ze zrozumieniem dokładnem. Kto zaś mieni się być demokratą, ten takiego wyrozumienia nigdy za dużo posiąść nie może.

Meta.


I.
Jep powraca.

Zwolnił kroku po dwugodzinnem wspinaniu się na grzebień Roque Jalère, kędy wiedzie droga najbliższa z Surnii od Prades i odpoczął trochę. Pocóż się miał już teraz spieszyć, był prawie w domu. Mały kawałek drogi przebędzie szybko, spuści się po zboczu przeciwległem i stanie u siebie, we wiosce Katlar.
Mimo śniegu topniejącego, który małymi potoczkami ściekał po spadku góry, podróż nie była męczącą dla młodego, ośmastoletniego chłopca. A jednak, choć tak krótka, choć tak ochoczo odbyta, była dla Jepa ważnem, przełomowem zdarzeniem; za kilka godzin, po przebyciu paru mil, zmieni sposób życia, stanie w innym kraju. Pas, który miał minąć, z dawnych czasów znaczył granicę pomiędzy ziemią francuską, a Russillonem. Tutaj ustaje narzecze langwedockie, a poczyna się katalońskie. Przechowały się też resztki nienawiści sąsiedzkich u obu ras. Nie toczą one już wojen coprawda, ale ludzie spoglądają na siebie z ukosa i kłócą się przy okazyi. »Gawatx!«.
Pasterze katalońscy z Comes, wykrzykują pod adresem langwedockich tradycyjną obelgę, a owce obu narodowości pasą się bratersko, obok siebie na stokach góry. Czasem podkreślają obelgę: »Gawatx świnia!« Na co langwedoccy odpowiadają: »Catala burro!« (Katalończyk osioł). Ale to nie przeszkadza wcale wspólnie wypić, po skończeniu kłótni, buteleczki w szynkowni, ani też tańczyć obok siebie w miłej zgodzie podczas odpustu w Saint Jaume, albo podczas pielgrzymki do Llugol.
Przesądy te, i wiele innych, wywietrzały dawno z głowy Jepowi, to jest Józefowi Bernadach, a przynajmniej złagodził je bardzo dwuletni pobyt zdala od wsi rodzinnej.
Opuścił ją dobrowolnie mając szesnaście lat, pewnego dnia po ostrem starciu się z bratem starszym. Ojciec stanął po stronie pierworodnego syna i skutkiem tego chłopak, który dotąd nie wychylał się z wioski, chyba w sobotę, by pójść na targ do Prades, albo co najwyżej, by raz do roku udać się na jarm ark do Villefranche, Conflent, lub Vinça, porzucił motykę i pług i udał się w podróż po Francyi w charakterze chłopca od kowala. Musiało i tak kiedyś przyjść do tego. W miarę jak wyrastał, coraz bardziej dawała mu się we znaki przewaga brata, a zresztą ziemia należąca do rodziny Bernadach nie potrzebowała tylu rąk. Dwaj mężczyźni pozostali w domu, wystarczali zupełnie dla jej uprawy; Jep tedy poszedł zarabiać na życie do obcych.
Nie zebrał w tej podróży pieniędzy. O nie. Zadawalał się życiem z dnia na dzień, zmieniając stosownie do upodobania miejsce pobytu i majstrów, wtajemniczając się w arkana kunsztu kowalskiego to u jednego, to u drogiego i praktykując bądź to jak o kowal, bądź jako ślusarz.
Ten i ów chciał go zatrzymać dłużej u siebie, gdyż Jep pracowity, zręczny i pełen ambicyi, szybko nauczył się tyle, by być w warsztacie użytecznym. Nie tracąc wiele czasu na zwykle zajęcia terminatorskie, jak dęcie w miech, trzymanie nogi konia przy kucie itp., w przeciągu kilku miesięcy nauczył się władać młotem i obcęgami, formować pięknie podkowy i przybijać je.
Ale o ile był ciekawy do rzemiosła, o tyle pragnął poznać kraj. Zaledwie spoczął na gałęzi jakiejś, już myślał o tem, by polecieć dalej. Wędrował z miejsca do miejsca. Z Estage1, gdzie ulokował się u pewnego majstra nazwiskiem Sarda, znajomego potrosze, gdyż spotkali się u wspólnych znajomych na jednym obchodzie uroczystym w Kotlarze, powędrował zaraz do Rivesaltes, potem do Sijean, a w reszcie do Narbony.
W tem mieście przynajmniej opłaciło się zatrzymać dłużej. Bo i co za miasto! Jakie tłumy na ulicach, jaki ruch na rynku! Przechodniów, biegnących w różnych kierunkach, było codziennie tyle, a nawet więcej może, jak w Prades, w dzień wielkiego jarmarku, przypadającego w pierwszy wtorek września.
A w liczbie ich, nie brakło też ludzi bogatych, dobrych klientów, zamawiających delikatną robotę, przy której człowiek może się choć czegoś porządnego wyuczyć. Jep skorzystał wiele w Narbonie; uzupełnił tam swe wykształcenie fachowe, a przytem przeszedł tam też szkołę obywatelską. Był to początek roku 1848. Rewolucya przewróciła wszystkim w głowach. W samym Katlarze Jep widział, przed wyruszeniem w podróż, jak sadzono drzewo wolności, ale wtedy z braku poczucia obywatelskiego, nie interesował się wcale tym symbolem. W Estagel, znicz patryotyzmu gorzał wyższym nieco płomieniem; był to kraj rodzinny Araga, jednego z wielkości aktualnych; zaklinano się na niego — Jep klął się także wielkiem nazwiskiem, ale półgębkiem, bez przejęcia.
Dopiero w Narbonie, w klubie rewolucyjnym, gdzie go zaciągnęli towarzysze z warsztatu zaraz pierwszego dnia pobytu, mały kowalczuk otrzymał chrzest republikański. Klub ten, jeden z najbardziej radykalnych klubów na obszarze podprefektury, mieścił się w którejś z ludowych sal balowych, a biust Barbesa otoczony sztandarami, podnosił salę do dostojeństwa kaplicy demokratycznej. I z wyjątkiem tego, że oracye mówców najeżone dosadnymi wyrazami, nie przypominały kazań jakie Jep słyszał w kościele Katlaru, był to rodzaj kultu religijnego, rodzaj nabożeństw odprawianych w kole przyjaciół i braci. Śpiewano hymny, zbierano składki, obcowano ze sobą na zasadzie miłości ludu i nienawiści do kapitalistów i burżuazyi.
Nowo nawrócony, naśladował gesty współtowarzyszy, a te gesty sugerowały mu przekonania. Przez ciągłe powtarzanie doszedł do przejęcia się niemi. Słyszał hasła: »Prawo do pracy«... »Ziemia dla chłopów«... Pośród grzmotu oklasków, słowa te brzmiały jak wyrocznie. Stare bożyszcza padały od nowych formuł magicznych, a Jep pysznił się tem, że w nie już nie wierzy. Duma wrodzona rozpierała mu piersi, wzbierało w nim poczucie łączności z olbrzymim oceanem, nazywającym się: ludzkość, a równocześnie rósł zapał wojowniczy, dawny, cechujący całą rasę. Z górnemi uczuciami mieszały się często dzieciństwa, ale były to dzieciństwa heroiczne, podobne do młodych wolontaryuszów, którzy bawiąc się w żołnierzy, padali od kul na polach bitew, czasu pierwszej Republiki. Ponieważ był z wszystkich klubistów najmłodszy, Jep całą ambicyę kładł w to, by być najradykalniejszym. Przyłączał się do najskrajniejszych wniosków, oczekując chwili, gdy będzie mógł walczyć w pierwszym szeregu na barykadzie.
Trwało to kilka miesięcy. Potem powiał wiatr inny, kluby ucichły, rozwiązane i rozprószone przez powracającą, zwycięską reakcyę; ostatnie pogłosy dni czerwcowych zapadły w ciszę. Towarzysze rozprószyli się i Jep też opuścił Narbonę. Ale jakby zapał emigracyjny osłabł w chłopcu, zamiast posuwać się dalej ku północy i zachodowi, ku miastom nieznanym, zawrócił do Carcassone. Magnes jakiś pociągał go w tył. Zwiedził Marcorignan, Villedaigne, potem l’Orbieu, i zatrzymał się w krainie miodu i migdałów, w Fabrezan, w Lanet. Podkuwał tam muły przewoźników, wiozących do skalistej Langwedocyi ładunek towarów, osły o małych kopytkach, pracujące przy zwózce zbiorów winogradu, rosnącego na zboczach i dolinach kamienistych. Jakiś czas przebywał w Guillan, Caudiés, ale nie mogąc tam znaleść pracy, zstąpił niżej, ku Saint-Paul-de-Fenouillet, którą to miejscowość jednak opuścił zaraz na drugi dzień, by powrócić do Katlaru, gdzie zgodził się uprzednio za czeladnika u dawnego przyjaciela, kowala, nazwiskiem Malhibern.
Te dwa lata terminowania i włóczęgi minęły jak sen! Pył obrazów, strzępy wspomnień otoczyły Jepa zatopionego w sobie, na ostatnim postoju. Widział je rozsiane przed sobą gdzieś na ogromnym horyzoncie rozlanym u jego stóp.
Siedział u stoku jednej z owych naturalnych piramid, które zdają się być pomnikami wieczystej pamięci wystawionymi chwałom jakimś, czy klęskom, zapadłym w morzu zapomnienia. Usiłował poprzez ciżbę gór tłoczących się jedne na drugie odkryć ścieżyny, którędy go nogi niosły tak długo.
Tam w dole, wciśnięta w urwiska postrzępionych siklawami skał, leżała dolina rzeki Desig, wąski pas uprawnej ziemi, któremu od północy zabiegały drogę prostopadłe skały. Łyse czoła Corbiéres wznosiły się ponad nie, jak gładki, nagi mur, ostro rysujący się na jasnym, o zimnym tonie, szafirze nieba wrześniowego. Za nim znowu, kotlina rzeki Agli, Tour de France, Estagel, a w tyle, więcej na prawo, w zamgleniu oddali, blade sylwetki ostatnich przylądków pochylały się nad stawami, nad morzem. Sijean, niewidzialna Narbona, musiały tam gdzieś leżeć, a na lewo stożek góry Burgarach, czarna cytadela, stojąca na skraju łańcucha górskiego departamentu Aude, świadczyła o sąsiedztwie miast Guillan, Saint-Paul i krainy Pays Bas.
Jep odczuł pewną dumę, że przewędrował wszystkie te kraje, że zwiedził wszystkie te miasta i wioski, ale równocześnie słodycz go ogarniała jakaś na myśl, że wraca do miejsc rodzinnych. Przychodził innym, niźli stąd wyruszał. Bogaty był w myśli nowe, wolę świeżą, tak świeżą i bujną, jak wąsiki, które muskał czasem z gestem naiwnej próżności. Była wielka różnica pomiędzy małym chłopcem, wymykającym się przed dwoma laty z rodzinnej wioski, a młodzieńcem, jakim był teraz, robotnikiem zdolnym i wyćwiczonym, mającym zawód w rękach i miejsce u majstra. Jep zadowolony był z siebie, zadowolony ze swego losu.
Po raz dwudziesty może od chwili otrzymania odczytał list starego Malhiberna, list, który skłonił go ostatecznie do powrotu.
»Kochany Józku, zapewne powiadomiono cię o nieszczęściu, jakie mnie spotkało, o śmierci mego biednego syna Ferreola, zabranego przez tyfus. Musiałem tedy zabrać się sam do roboty. Ale choć robię co mogę, w mych latach, z nadwyrężoną nogą, nie umiem sobie poradzić. Od sześciu miesięcy dwa razy już zmieniłem czeladnika, co nie przyczynia się wcale do uregulowania interesów. Zresztą pojmujesz, że ze względu na wnuczkę moją Bepę, która zajmuje się gospodarstwem, nie mogę trzymać pierwszego lepszego. Antek z Colomines, któregoś widział na jarmarku w Saint-Paul, gdzie poszedł sprzedać muła, ale go nie sprzedał, mówił mi, żeś wyszedł na dobrego robotnika, znającego swój fach. Przyszło mi więc na myśl spytać się ciebie, czybyś nie mógł mi pomagać w kuźni. Mam zamiar dać ci dwa franki dziennie, mieszkanie i jedzenie. Jeśli ci to odpowiada, bądź tak dobry i rychło odpisz parę słów; jeśli nie zechcesz, rozpocznę poszukiwania za innym, ale wolałbym ciebie. Nie mam ci nic nowego do napisania, tylko chyba tyle, że rzeczka Castellane wylała po wielkiej burzy, jak a szalała w wigilię św. Galderyka i woda zabrała wam cztery sieci, ale pewnie wiesz już o tem. Wszyscy u ciebie w domu są zdrowi, a myślę, że i ciebie ten mój list również zdrowym zastanie....«.
Malhibern, którego nazywano także »dragonem«, gdyż służył czasu wojen Republiki, w tej broni, nie umiał pisać. List pisała Bepa, dopisała też od siebie parę słów u spodu kartki: »Jeśli zgodzisz się przybyć, oddasz nam wielką przysługę, a mnie sprawisz radość«.
Te słowa zdecydowały Jepa. Bepa nie była mu obojętną. Byli bliskimi sąsiadami i rówieśnikami prawie. Tylko w czternastym roku życia Bepa była prawie dorosłą dziewczyną, podczas gdy on był podrostkiem, na którego nie zwracano uwagi. W niedzielę nie śmiał brać udziału w zabawie, i próbował na dworze tańczyć z towarzyszami, podczas gdy Bepa, już wprowadzona w świat, wirowała w objęciach zalotników. Miała dwu, czy trzech na zmianę, a do nich należał też Galderyk, starszy brat Jepa. Jep, nie mogąc jeszcze otwarcie gniewać się, czuł za to głęboką urazę do brata i może właśnie ta tajona zawiść była osią ich sprzeczki i zerwania ostatecznego, skutkiem czego Jep wybrał się w podróż.
Myślał często o Bepie od chwili odejścia, niepokoił się pytaniem, co mogło zajść pomiędzy Galderykiem a jego ukochaną, a że nie donosił mu nikt o nich obojgu, począł się zwolna oswajać z myślą, że za powrotem do Katlaru zastanie towarzyszkę lat dziecinnych zaręczoną ze starszym bratem. Ale z listu dragona nie widać było nic takiego. Bepa była dotąd wolną i zachowała dlań w sercu przyjaźń, skoro cieszyła się na jego powrót i życzyła go sobie. Przyjaźń to już jest zawsze coś; reszta przyjdzie potem.
Jep złożył list, poprawił węzełek przymocowany do końca kija i począł iść dalej. Niedługo, po przekroczeniu grzebienia góry, ujrzał jak droga pod jego stopami pochyliła się w dół i gdy spuszczał się uboczą spadającą ostro w dolinę rzeki Tét, na horyzoncie ukazała się jego oczom znana dobrze, a od lat niewidziana sylwetka Canigou. Samotny, zagnany w lazury sterczał szczyt ostry, w powagę surową przyodziany, ponad siecią ciemnych dolin. Śnieg go płaszczem pokrywał spływającym aż ku lasom Balatg, ku amfiteatrowi skał Roc-Mosquit, płaszczem grubym, który zdawał się urągać żarowi słońca.
Ale wyprzedzając myślą porę roku, Jep wyobraził sobie góry w szacie wiosennej, ustrojone w zioła i kwiaty, tak, jak wyryły się ongi w dziecięcej jego duszy, jak wielbiła je słynna, stara piosnka, co stała się pieśnią narodową rasy całej:

Montanyas regaladas
Son las del Canigou
Gue tout l’estia florixen,
Primavera y tardor.

»Góry obfite w strumyki, są to góry Canigou, pokryte kwieciem przecudnem, od wiosny aż po jesień«.
Jep rzucił tę zwrotkę z pełnej piersi i oto, jak gdyby tkwił czar jakiś potajemny w słonecznej pieśni, drżącej od żaru ust tylu zakochanych, którzy ją śpiewali, powietrze nagle pocieplało naokół, a wiatr od Rosas, wiatr hiszpański, począł wiać lekko, pieszczotliwie muskając i topiąc białą powłokę śniegu spadłego tego ranka, pokrywającą skaliste zbocza Roque-Jalére. Woda szemrząca, strumykami biegła w dolinę, wzdymała się w kaskady na głazach i ciszę ostępu górskiego napełniła rozgwarem. Każdy strumień szemrał swoim odrębnym głosem, wesołym, cichym, lub surowym, stosownie do siły wyrażającej jego radość, że może biegnąć w podskokach, posłuszny potężnej atrakcyi doliny. Była to pieśń krystaliczna, zmieszana ze szczebiotem dziecięcym, a nad nią dominował potężny bas — correchu — górskiego potoku, co dyszał gniewnie podsycony nowymi dopływy.
Na zakręcie drogi perspektywa nagle rozszerzała się, ukazała się dolina rzeki Tét, pas zieleni i uprawnych pól. Delikatne barwy młodego zboża zabłysły poprzecinane tu i ówdzie białemi wstęgami dróg, a pośród tej sieci barwnej migotały węże sztucznych kanałów nawadniających. Widać stąd było dzwonnice sterczące ponad dachy czerwone rozlicznych wsi i miasteczek: na lewo Vinça, Marquixannes, na prawo Prades, Codalet, a dymy wiły się z kominów wstęgami, płynąc aż ku stokom Canigou. Znowu skręt i wizya znikła, a Jep począł zstępować w dół, drogą biegnącą serpentyną. Bloki granitu, oderwane od szczytu, leżały w otoczeniu mniejszych odłamków. Zdaleka widać było — cortale — służące za stajnie trzodom i pomieszkanie pasterzom. Mury ich, z wyschniętego na słońcu kamienia, połyskiwały bielą czystą. Kozy pasły się dokoła nich, strzeżone przez pasterzy, których nieruchome sylwetki zaledwie dostrzegalnie rysowały się na szarem tle skał.
Tymczasem poza pustelnią Saint-Jaume — ubogą kapliczką w samotnej roztoce — ukazały się pierwsze drzewa, buki, dęby, a wreszcie winnice. Wspinały się terasami po stokach, poprzecinane kanałami, które chroniły je od rozpędzonych strumieni wody, toczących się z gór po burzy. Tu i ówdzie rosły drzewa oliwne, których gałęzie czarne były od oliwek właśnie dojrzałych. Był czas zbiórki i owego ciepłego wieczora ludzie katlarscy zajęci byli około drzew. Wielkie płachty z czarnego płótna leżały na ziemi gotowe do przyjęcia owoców. Pracujący rozmawiali, krzyczeli, żarty rzucali podawane z jednej plantacyi do drugiej, a głosy ich zmieszane brzmiały w ciszy wieczornej przerywane wykrzykami dzieci, śmiechami i pogwarem kobiet, co przerwały pracę, by rozgrzać sobie ręce nad żarem piecyków z węglami, ustawionych u stóp murów, w miejscach zasłoniętych od wiatru.




II.
Powitanie.

Ścieżyna, którą stąpał Jep, biegła wprost na plantacyę rodziny Bernadach. Byli tam wszyscy troje: ojciec, matka i Galderyk. Zatopieni byli w pracy tak bardzo, że nie spostrzegli podróżnego. Jep spoglądał z daleka, jakby wahał się zbliżyć.
Ach! gdyby miał do czynienia tylko z Aulari, swoją drogą matką, wiedziałby co uczynić, rzuciłby się jej poprostu na szyję. Ale ci dwaj, ojciec i brat, jak go też oni przyjmą po dwu latach rozłąki? Dwa lata! Znając ich, nie łudził się Jep, by przez ten czas mogły się zmienić ich uczucia dla niego. Twarze ich w każdym pozostały te same, zawsze ponure, zawsze zagniewane. Pomijając różnice jakie wiek narzucał, ojciec i syn podobni byli do siebie, jak dwie krople wody. Obaj mieli niskie czoła, wzrok surowy, cienkie wargi i tylko wyraz ust był u starego bardziej despotyczny, a u Galderyka więcej chytry. Wyobrażenia i poglądy obu zapewne nie różniły się, podobnie jak twarze, a poglądy te stały w rażącej sprzeczności z ideami, które młody kowal przynosił z sobą po długiej wędrówce po Francyi. Znaczyło to, że do zwykłych kłótni, przybędzie jeszcze nowa okazya do starć. Na szczęście Jep był własnym panem, nie potrzebował nikogo. Śmiało, z podniesioną głową, mógł stanąć przed ojcem i bratem.
Z odległości, jak nakazuje moda wiejska, przesłał im pozdrowienie.
— Jak się macie, hej! — krzyknął.
Zwolna, nie przerywając roboty, Bernadach i Galderyk zwrócili głowy w jego stronę.
— Jak się masz chłopcze! — odrzucił stary obojętnie, jak gdyby Jep rozstał się z nim wczoraj.
— Dobry wieczór — rzekł brat starszy jeszcze chłodniej.
Ale matka już biegła naprzeciw syna. Niska, przysadkowata i gruba w pasie, jak wszystkie miejscowe kobiety, podniosła się na palcach ku chłopcu i zawisła na jego szyi.
— Jep! mój drogi Jep! — wykrzykiwała z podziwem. Potem cofając się, by go lepiej obejrzeć:
— Urosłeś na dobre dwa palce, nie sięgam ci już jak po ramię... a te wąsy, całkiem świeże... kłuje to, gdy się całuje!... no, no teraz jesteś dorosłym mężczyzną...
I znowu, głosem drżącym, z wyrzutem w oczach, w których zabłysły łzy:
— Niewdzięczniku! Już myślałam, że nie namyślisz się powrócić. Wreszcie wracasz, ale cóż mi z tego. Nie będę cię widywała prawie nigdy. Spodobało ci się przyjąć służbę u obcych, choć mogłeś pracować u siebie na własny rachunek. I do kogóż to idziesz? O gdybyś choć spytał mnie o radę!... byłoby się odnalazło dobrego majstra, gdziebyś opływał we wszystko. A ty zaprzedajesz się temu Malhibern, biednemu że aż piszczy. O nie znajdziesz w tym domu wiele szperki w zupie.
— Tem lepiej! Są to zacni ludzie ci Malhiberni. Przyjemnie mi będzie oddać im przysługę.
— Widzę, że podróż cię nie odmieniła, mój chłopcze, zawsze tas sama przewrócona głowa, a zacne serce. Trudno, trzeba cię kochać jakim jesteś! — wzdychała Aulari.
Jednocześnie popychała Jepa ku ojcu.
— Ależ spójrz no tylko jaki piękny nasz młodszy, spojrzyj — mówiła do męża.
Mężczyźni podali sobie ręce.
— Zdaje się, żeś nie lenił się w podróży! — zauważył Bernadach.
— Oczekiwaliśmy cię aż jutro. Ha cóż, musiałeś trafić na śnieg tam w górach, grzebień l’Orri był całkiem biały dziś rano.
— Śnieg taje i jeśli wiatr od strony hiszpańskiej powieje jeszcze trochę przez jutro, nie zostanie zeń ani śladu.
— Tem lepiej! Nie będą tak pękały z zimna ręce przy zbiórce. Widzisz sam, plony nędzne.
— Po tamtej stronie w górach Saint-Paul mają tyle oliwek, że nie wiedzą gdzie je podziać; tłocznie do prasowania oleju idą dzień i noc. Ludzie z Gavatx zbogacą się tego roku.
— My zaś przyciągniemy paska.
— My, ale nie on — rzekł Galderyk.
— Póki tylko starczy pługów do naprawy, osłów i mułów do kucia, Jep nie będzie pościł... chyba, że dragon zostanie zmuszony do zamknięcia budy... nieszczególnie tam idzie w kuźni! — dodał ze zjadliwym uśmiechem.
— Wszędzie licho idą interesy, zastój ogólny! — burczał stary.
— Zrujnują nas wszystkich tą przeklętą Republiką! Jak długo nie wystrzela się tych czerwonych, tych bandytów, głoszących podział...
— Jakże możesz tak mówić ojcze! — zaprotestował Jep.
— Ci, których nazywasz bandytami, są to ludzie zacni, przyjaciele ludu. Żądają prawa do pracy. Czyż to nie jest całkiem słuszne?
»Prawo do pracy«... słowa te zabrzmiały złowrogo w uszach Bernadacha. — Cóż to znaczy u licha? Pewnie nic dobrego, jedno z owych haseł, które w dzisiejszych czasach rozbrzmiewają po wsiach, jako dalekie echa miast. Rozbrzmiewają, ale jak obce nasienie, nie mogą zapuścić korzeni w ziemię oraną po staremu.
— To wszystko głupstwa! — zawyrokował Bernadach, wzruszając ramionami. — Prawo do pracy! Tylko nicponie, próżniaki i gałgany domagają się go. Jeśli ci w głowę nakładziono takich głupstw, to radzę ci zachować je dla siebie. Rozumiesz?
Nastało milczenie. Przepaść ujrzał Jep pomiędzy ojcem a sobą.
Bernadach spojrzawszy na lodowce Canigou, co poczynały okrywać się purpurą zachodu, rzekł:
— Gadamy niepotrzebnie, a niema ani minuty do stracenia, jeśli mamy przed nocą wsypać na wóz oliwki. Dalej do pracy!
Jep popatrzył chwilę na krzątających się; nikt się nim już nie zajmował... czemże dla nich był? Przechodniem na skraju drogi? Ujął kij podróżny i począł iść dalej.
Aulari zawołała za nim:
— Myślę, że nie zapomniałeś drogi do domu, ani godziny kolacyi. Dziś mamy coś dobrego, budyń co pozostał od uczty kiszkowej, po zarżnięciu warchlaka. Zapraszam cię.
Jep czekał na słowo zachęty od ojca. Nie pojawiło się na jego ustach.
— Dziękuję, ale oczekują mnie w kuźni u Malhibernów — odrzekł.
— Przyjdę innym razem.
I oddalił się krokiem swobodnym, postukując okutym kijem po kamieniach ścieżki. Ale myśli jego nie były tak swobodne. Serce mu się ścisnęło. Powitanie rodziny smuciło go bardzo. Jakto? ani słowa przebaczenia, ani gestu przyjaznego. Ha, trudno! widać już po wszystkiemu. Czuł dobrze, że tych ludzi nic już z nim nie łączy, łączyć nie może. I gdyby nie obawiał się zmartwić Aulari, nigdy, przenigdy, nie pokazałby się w domu rodzicielskim..., nie umiał już powiedzieć... u siebie.
Uraza stopniała jednak, gdy ukazały się jego oczom domy Katlaru, zasłonięte do tej pory skalistemi wzgórzami. Tłoczyły się dokoła starej dzwonnicy, u wnijścia do wąskiej kotliny, niby gardzieli, dołem której płynęła rzeczka Castellane. Rzeczy wydały mu się zaraz milsze i gościnniejsze od ludzi. Wieś mówiła doń: omszałe stare dachy i progi kamienne wychodzone stopami mieszkańców, uśmiechały się do powracającego; owocowe drzewa w sadach i klony brzeżące drogę opowieść mu snuły słonecznych dni dzieciństwa. Nawet cyprysy z za muru cmentarnego wychylające się, tego wieczora miały wyraz przyjazny. Ich sztywne, prostolinijne kolumny, rysujące się w różowym zmierzchu czarno, dopełniały wrażenia, czyniąc je silniejszem, głębszem.
Posiadłość Bernadacha leżała nieco w odosobnieniu, poza wsią, po drugiej stronie correch’u, który o kilka kroków dalej rzuca się z rozmachem w spokojne wody Castellanki.
Miejscowość nosiła nazwę Jeantine, a tworzyła rodzaj przedmieścia. Stało tam cztery, czy pięć domów rozrzuconych wzdłuż drogi do Eus biegnącej równią. Pola pokładły się za domami, zaścielając wielki trójkąt utworzony przez zbieg dwu rzek. Miały najlepszą glebę z całego kraju. Było to alluwium, obfitujące w stare złożyszcza i wystarczało poruszyć je nieco po wierzchu, by uzyskać dwa zbiory rocznie. Jep podziwiał tę urodzajność niegdyś i porównywał z wydajnością pól sąsiednich i wyrastał już wtedy w jego sercu bunt przeciw niesprawiedliwości ojca, który nie krył się z chęcią oddania większej części ziemi starszemu synowi. Ale zazdrosna chciwość przygasła teraz: czyż warto trapić się mniejszą lub większą nadzieją spadku, gdy nadchodził czas ogólnego podziału?
Zresztą zamiłowania młodego chłopca uległy zmianie. Powolność pracy rolnika, przystosowanej do spokojnego tempa kroku wołów, skazanej na poddanie się wymaganiom ziemi, wystawionej na kaprys pogody i słoty, nie godziła się już z jego żywymi ruchami, nie wyczerpywała energii. Potrzebował rozmachu jaki panował w kuźni, pracy raźniejszej, przy odwiniętych rękawach koszuli, z piersią podaną na żar i wiatr. Tego przyszedł szukać w Katlarze, do tego miał ochotę. Gdy schodził w dolinę, dobiegły go dźwięki znajome, kuźnia jęczała w ciszy ogarniającej wioskę. Mimowoli stosował krok, w rytm bijących młotów.
Minąwszy wąską uliczkę, gdzie z każdych drzwi wyciągały się doń dłonie powitalne, wyszedł na mały placyk, wybiegający na most, rzucony przez rzekę Router. Brzeżyły go wszystkie, rzec można, pomniki Katlaru, a więc kościół, ze starą graniastą dzwonnicą, plebania, merostwo i szkoła. Kuźnia Malhiberna stała naprzeciw plebanii, a opodal była studnia publiczna, zasycana źródłem. Cały ruch, całe życie gminy koncentrowały się na tej małej przestrzeni. Pośrodku, na płaskowzgórzu, służącem za estradę dla muzykantów w dni obchodu świąt patronów miejscowych, rósł olbrzymi wiąz wyniosły, a choć pęknięty wzdłuż pnia, zielony był i rzeźki i zawsze ochotny osłonić swym cieniem figle młodzieży i pogwarkę starców, inwalidów, zbierających się tu co dnia, ruin ludzkich, chroniących się pod tę ruinę wiekowego drzewa. Gdy Jep pojawił się na placu, panował tam ruch zwykły przy zapadającej nocy. Dzieci wychodziły ze szkoły, pokrzykując gardłowo a przenikliwie, jak jaskółki pływające w ciepłych nurtach letniego nieba; robotnicy powracali z pól z motykami na ramionach, połyskującemi w ostatnich przeblaskach słonka, po ganku plebanii proboszcz Colomer chodził wolnym, posuwistym krokiem, mrucząc brewiarz, a wszyscy ci ludzie mieli miny zadowolone, rozradowane życiem. Przeświadczenie, że spełnione już obowiązki dzienne, nadzieja na kolacyę, której woń buchała z otwartych okien na ulicę, rozpogadzały twarze, podczas gdy szare mury domów i ciemne, pozbawione liści gałęzie wiązu, gasnąca światłość dnia muskała lekko, niby ostatnią pożegnalną pieszczotą.
Jedna tylko kuźnia nie chciała radować się ciszą opływającą świat tego wieczora. Ognisko przygasłe, narzędzia spracowane, a w kącie kupka węgli kupionych na kredyt, świadczyły o upadku rzemiosła. I kowal nie miał dużo żwawszej miny jak kuźnia. Krótki miał oddech przerywany astmą, nogę napół bezwładną, wykręconą reumatyzmem, a mimo to biedaczysko śpieszył się i męczył podkuwając muła, uwiązanego do kółka, wkręconego w ścianę. Z gołą głową i obnażonemi, wyschłemi ramionami, na których żyły nabrzmiałe jak postronki tworzyły siną sieć, krzątał się starowina u ogniska, którego żar błyskający od czasu do czasu oświecał jego postać. Miał wygoloną brodę, krótkie faworyty łączące się z wąsami, a w ustach nieodstępną fajkę, niby drugą kuźnię wieczyście czynną. Właściciel muła spełniał funkcye terminatora; zgarniał węgle, pociągał łańcuch miecha. Jep przybył w sam czas.
— Jesteś nareszcie mój chłopcze! — zawołał stary z radością.
— Wyborny pomysł miałeś podwajając kroku w podróży. Pracy tutaj nie wiele, ale i tak za dużo jej na mnie starego, co jestem zaledwie połową człowieka. Przyszło dragonowi na koniec! Wysechł jak szczypa. Albo te ręce, cóż chcesz bym niemi robił? Nie mam już i tyle mocy co dziecko.
— Silne ręce i nogi przynoszę wam ja, na zmianę. Panie majster podajcieno obcęgi. Spojrzyjcie no ojcze, czy dobrze mnie tam w świecie nauczono!
— Dobra nasza, chłopcze! Ale pilnuj się, ta bestya zła jak dyabeł, ugryzie cię nim się spostrzeżesz.
— Będę uważał majstrze!
Jep zdjął surdut.
— Żelazo gotowe, gwoździe także — pouczał go Malhibern — ty Ramon — mówił do chłopca — trzymaj bydlę przy pysku; ja podniosę nogę.
Jep już przyłożył podkowę do kopyta, potrząsnął głową.
— Co byście ojcze powiedzieli na to, gdybym wypiłował tutaj trochę? Noga coprawda nie wyglądałaby tak pięknie, ale bydlę chodziłoby lepiej. Cóż? — zapytał, wymierzając potężny cios dłonią zwierzęciu gotującemu się właśnie do wierzgnięcia. — Czekaj zła bestyo, już ja ci dogodzę.
Żelazo jeszcze raz powędrowało do ognia, poszło pod młot, oziębło, wreszcie Jep wbił gwoździe i przytarł je na wierzchu kopyta. Lekki szmer pilnika i było po wszystkiemu.
— A co, umiem swoją rzecz?
Malhibern pochylił się nad robotą i patrzył chwilę.
— Tak, zrobione delikatnie i czysto. Ty Jep, umiesz teraz akurat tyle co majster.
Nietylko stary kowal był tego zdania. Zajęty robotą Jep nie zauważył, że poza nim utworzyło się kółko ciekawych. Przechodnie zatrzymywali się, a nawet proboszcz Colomer na chwilę przestał odmawiać brewiarz.
Pówrót do domu młodszego syna Bernadachów, był nielada wydarzeniem w Katlarze. Wyciągały się doń dłonie i kładły przyjaźnie na jego ramionach.
— Wróciłeś więc? Tem lepiej! — mówił do Jepa jeden z dawnych towarzyszów Jan Cadéne.
— Sprzykrzyło nam się już bez ciebie. Pomożesz nam urządzać tańce. Będziemy się bawili paradnie.
— Bardzo dobrze żeś wrócił!... będziesz śpiewał w chórze, — odezwał się z wysokości swego ganku proboszcz Colomer.
— Jep, liczę na ciebie!
— Zaśpiewamy mszyczkę, zatańczymy potem, a na końcu wypijemy lampkę, albo dwie za zdrowie Republiki.
Dźwięk słowa: Republika, zwiał proboszcza z ganku, ale mile zabrzmiał w uszach nauczyciela, zacnego Sabardeilha, który właśnie zbliżył się poważnie, ale przyjaźnie uśmiechnięty, by powitać dawnego ucznia.
— Mój biedny Jepie, Republika jest chorą — rzekł półgłosem do młodego kowala; — ale jest tu paru w Katlarze co nie dadzą jej zdusić bez słowa protestu.
— Sabardeilh! Sabardeilh! Zupa stygnie, chodź!
W progu budynku szkolnego stała pani Sabardeilh oparłszy pięści na biodrach i wołała na nauczyciela. Posłuszny żegnał się:
— Pomówimy jeszcze o tem w cztery oczy — zakończył, ściskając dłoń Jepa.
Przypomnienie stygnącej zupy podziałało, przyjaciele i ciekawi rozeszli się. Zostali sami, stary kowal i nowy czeladnik.
— A gdzież jest Bepa? — spytał chłopiec.
— Nie daleko, przyjdzie lada chwila nasza gosposia. Patrz, oto i ona... odchodzę, wyszedł mi tytoń, pójdę sobie kupić paczkę. Bepa ukazała się na szczycie wzgórza. Szczupła była, szła krokiem rytmicznym jak wszystkie dziewczęta tych okolic. Niosła w fartuchu zapas jarzyn świeżych, koniecznych na jutro.
— Nie myślałam, że zbieram je dla ciebie — odezwała się do Jepa, rzuciwszy brzemię na skrzynię.
— Nie spodziewaliśmy się ciebie tak rychło, choć ja wiedziałam, że przyjdziesz.
— Jakżeś to mogła przewidzieć?
— Ot, tak sobie!...
Wlepiła weń oczy czarne i uśmiechała się, pewna siebie, pewna swej władzy nad mężczyznami. To, że była biedną nie odbierało jej wcale humoru. Rozkwitła młodość wyrównywała niedostatek. Byle wystroić się w niedzielę, nie żądała niczego więcej, a nawet w codziennem, biednem odzieniu, jakie nosiła tego wieczoru, czyż nie była bogatą, czyż nie była piękną i wiotką, czyż nie miała smukłej piersi, biódr? Z taką urodą już łatwo sobie dać radę w świecie.
— Będzie nam dobrze razem! — westchnął Jep.
— Kto wie! Od twego odejścia w naszym domu zagnieździło się nieszczęście. Śmierć jedna po drugiej: ojciec, matka. To smutne. Już chciałam iść między ludzi do służby, ale krewniak nie dał. Pracuje ciągle w kuźni, ale Bóg raczy wiedzieć jak! Klienci się skarżą; kilku już straciliśmy...
— Uspokój się, rozpocznie się teraz robota porządna. Nie chwalę się, ale mówię ci, że póki mnie tutaj, kuźnia nie podupadnie. A ty, tak powoli rozejrzysz się za mężem... co?
— Na razie o tem nie myślę.
— A więc nie macie się do siebie z Galderykiem?
— Ni mniej ni więcej jak z innymi; jestem wolna! I rzekłszy to zaklaskała palcami i obróciła się na obcasie — ale dość na teraz — dodała; pora zjeść kolacyę... nakryję stół.
Dragon powrócił. Zasiedli w kuchni napełnionej pachnącym dymem palących się gałęzi złotojeściu i zabrali się do potraw katalońskich. Jep z rozkoszą zabrał się do potrawki z warchlaka w czosnkowym sosie, i chętnie znajomość odnowił z rodzinnem czerwonem winem góralskiem, dawno niewidzianem.
Majster tłumaczył się, że nie ma nic lepszego w domu. Żałował tego, zarówno ze względu na gościa jak i siebie. Albowiem poniekąd smakoszem był stary kowal. Był to już taki grzech rodzinny. Póki były pieniądze, żyło się dostatnio u Malhibernów, nie żałując sobie dobrych kęsów. Cały dochód na to szedł. Caxn fa earn y vi fa sang. (Mięso wytwarza ciało, a wino krew)... to stare russillońskie przysłowie wprowadzali Malhibernowie w czyn. Jedli dużo i pili niezgorzej... ha, trudno. W domu znalazła się zawsze... pono... flaszka, pod ręką, by odwilżyć zaschnięte w pracy gardło, o zmroku, gdy ogień w kuźni wygasał, lub nawet baryłeczka... białego, z pipą wbitą w dno. Trącano się tam często gęsto z jakimś spóźnionym klientem, przegryzając po winie plackiem z anyżkiem.
Na tej stopie żył dragon, aż do śmierci syna, to jest aż do czasu zmniejszenia się dochodów z kuźni. Ale i teraz nie poddał się bez szemrania nowemu stanowi rzeczy, konieczności oszczędzania butelczyny i zadawalania się szczupłemi racyami tytoniu. Braki te pobudzały go do myślenia źle o bogaczach, o tych, którzy mogą napychać się gdy głodni, a płukać gardło winem, gdy im się pić chce. Zły humor rozżarzał do czerwoności jego idee polityczne. Republikaninem był z dawien dawna. Młodziutki, prawie jako dziecko wstąpił w szeregi patryotów z Conflent i walczył przeciw »Tyranowi kastylskiemu«, a i dziś jeszcze oświadczał swą gotowość pójścia do szeregu, gdyby zachodziła potrzeba poskromić szlachtę, lub burżuazyę. Wystawiając się na gniew klientów nie krępował się nigdy i każdemu kto tylko chciał słuchać wywnętrzał się ze swych idei odnośnie do owych »reakcyonistów«, tych wrogów ludu, którzy pracują nad obaleniem Republiki na korzyść kuzynka »tamtego«, albo też na korzyść króla w białych portkach.
— A ty, z kim trzymasz — spytał Jepa; — z Bonapartem czy z Maryanną? Nie chciałbym ci sprawić przykrości, ale muszę ci powiedzieć, że Bernadachy to nasi najwięksi, najzacieklejsi wrogowie. Ojciec twój chętnieby nas powiesił oboje, pod tym jednak warunkiem, żeby nie był zmuszony kupić postronka. A twój brat nie wiele też wart.
— To ich sprawa, co do mnie, to jestem za »socyalną«.
— A to paradne! Nas tu jest kilku, przyznam się, schodzimy się tutaj wieczorami, opowiadamy sobie różności i staramy się trzymać na wyżynach wypadków aktualnych...
— A więc klub... klub katlarski! Wyśmienicie, proszę o wpisanie mnie z dniem dzisiejszym.




III.
Klub.

Zapukano do drzwi kuźni. Rozległy się trzy puknięcia ciche, w odstępach umówionych, zupełnie jak w loży masońskiej.
Wprowadzeni przez Bepę, weszli: p. Sabardeilh, nauczyciel i sekretarz Bocamy, zwany »Jojotte«.
— Pozdrowienie wam obywatele! — przyjął ich dragon.
— Pozdrowienie i braterstwo! — odrzekł poważnie p. Sabardeilh — czy nie przeszkadzamy?
— Ładne pytanie!... Bepa, wypłucz-no nam szklanki i wyciągnij butelczynę. Tego starego... wiesz... lepszego! Wypijemy za zdrowie Jepa.
— Zdejm-no tam po drodze kociołek! — dodał Jojotte; — oto coś, co można wsypać do niego.
I na stół posypały się kasztany, które zakrystyan przyniósł w kapiszonie swej »kapoty«.
— To wyborny gatunek, kasztany górskie, prezent od proboszcza, prezent, który go nic a nic nie kosztuje. Dostał je wczoraj, dużo, cały worek z domu z Puy-Valador w Capcir.
— Znam tę miejscowość — rzekł dragon — niema tam nic więcej prócz niedźwiedzi, proboszczów i kasztanów! Proboszcze są do niczego, ale kasztany wyśmienite, podjemy sobie. Cóż wy na to Sabardeilh?
Nauczyciel odwinął wielki, wełniany szalik, w którym twarz jego tonęła aż po oczy i wyplątał się z ogromnego, fałdzistego płaszcza chroniącego go od zimna w równej mierze, jak przed ciekawością sąsiadów, gdyż te wycieczki nocne, te narady mogły go łatwo skompromitować. Metodycznie złożył płaszcz i powiesił go na poręczy krzesła. Ten konspirator, był czcicielem porządku. — Z tajemniczą miną wyciągnął potem z kieszeni zadrukowany papier i rozkładając go z szacunkiem i ostrożnością, rzekł:
— I ja mogę wam coś ofiarować dzisiaj... oto numer »Reformy«. Kolega mój z Prades, Costaséque podprenumerował to pismo i wczoraj wieczór przesłał mi przez naszego przyjaciela, szynkarza Chucasse... Znajduje się tutaj artykuł Lamennais’go!...
— I jakież wieści?
— Swarzą się ludzie w Paryżu ciągle. Changarniér i Prezydent skaczą do siebie z nożami.
— Dalej, dalej moi panowie! Nuże na siebie wzajem, nie będzie po was dziury w niebie! Wart jeden drugiego!
— A tam w kraju Gavatx, co czynią republikanie — spytał Jojotte. — Opowiedz nam o tem coś kochany Jepie... udziela ci się głosu.
— Kluby pozamykano, w chwili gdym opuszczał Narbonę; ale wiem, że mimo tego przygotowywano się do oporu.
— Narbona, wielkie miasto! — objaśniał nauczyciel; — Miasto handlowe, katedra prastara, zbieg kanału Roubine, z kanałem południowym... Zapomniałem w tej chwili liczby mieszkańców. Pamięć moja pierzcha już... więc mówisz Jep, że ci Narbończycy gotowi są iść...?
— Ludzie z Pays Bas są uparci: marynarze żeglujący po kanale powstaną jak jeden mąż. Podobnie stoją sprawy w Marcorignan, w Candiés i w Saint-Paul.
Tak samo chłopi w Estagel, tylko jedno Conflent wzdraga się — zauważył dragon.
— Ci chłopi tacy głupcy! Na szczęście Katlar nie stanowi Francyi.
— Armia mnie głównie niepokoi — oświadczył Sabardeilh.
Jakże chcecie, by żołnierze wahali się w wyborze pomiędzy Changarnierem zarzucającym ich proklamacyami, a Prezydentem, traktującym ich szampanem? Co do republikanów zaś, to stosunki ich z armią były dotąd nieszczególne. Strzelali do niej dotąd wyłącznie. O, armia nie jest republikańską!
— A jednak — wtrącił Jep — mieliśmy w klubie narbońskim także i wojskowych: dwu sierżantów i kaprala, i byli to najwięksi zapaleńcy.
— Żołnierze to zupełnie jak kasztany, trafią się dobrzy, ale trafią się i źli — rzekł Jojotte, pomagający Bepie przebierać kasztany i nadcinać przed wrzuceniem do kociołka.
Niebawem były gotowe, należało je teraz upiec.
Dragon i Jojotte pilnowali z uwagą, by operacya ta odbyła się wedle wszelkich reguł.
Jep śledził ruchy Bepy. Stała ona teraz pochylona nad żarem, a odblask płomienia barwił jej policzki i biegał po czarnych włosach. Ale nauczyciel nie biorący udziału w tych przygotowaniach, snuł dalej swą myśl, problem organizacyi wojskowej.
— Czego nam najbardziej potrzeba — mówił do Jepa — to milicyi narodowej, uświadomionych bagnetów. Pomyśl tylko; bierne posłuszeństw o kasarniane przez całych siedm lat, czyż to nie absurd? Przestaje się być obywatelem, nie jest się człowiekiem, gdy się stamtąd wychodzi. W szkole raczej należałoby wybierać rekruta. Weźmy na przykład Katlar. Mamy tu dzielnego starca, weterana armii rewolucyjnej... myślę tu o ojcu Malhibern..., prawdę powiedziawszy, wyszedł nieco z wprawy, ale zawsze jeszcze umie dosyć, by wyuczyć, wymustrować naszych malców i podrostków. Godzina, podczas rekreacyi... wystarczyłoby w zupełności. Ja czuwałbym nad rygorem, a w dni uroczystych obchodów narodowych odbywalibyśmy przegląd naszych młodocianych wojsk. To byłoby wspaniałe.
Błyskawica entuzyazmu mignęła na uroczystem i naiwnem obliczu nauczyciela. Zjawy nowego, lepszego porządku społecznego, szczęśliwości ogólnej, pojawiły się przed oczyma jego duszy. Widział się prawodawcą, mędrcem tchnącym w tłumy idee wolności, i wiodącym tłumy, co zerwały kajdany, po bezbrzeżnych drogach postępu.
— Konstytuanta upadła — sformułował swą myśl po chwili milczenia — gdyż nie pokładała wiary w ludzie. Ach, gdybym ja był rządem!...
Rządził od rana do wieczora małą armią dzieci szkolnych i zaledwie podołał uskromić najgwałtowniejsze wybryki. Wzamian za to rządziła nim absolutnie żona, chłopka skąpa i despotyczna. Terroryzowała go formalnie i biedak musiał iść ciągle jak na sznurku. Pozwalając mu wydalać się wieczór z domu, czyniła to jedynie dla zaoszczędzenia ognia pod kuchnią i światła. Podczas gdy mąż jej korzystał ze światła i ciepła u innych, kładła się po ciemku do łóżka, naciągała kołdrę na głowę i świadomość, że oszczędza, pozwalała jej znosić torturę oczekiwania.
Tymczasem smakowita woń pieczonych kasztanów rozeszła się po izbie. Przysmak był gotowy. Położyło to koniec polityce. Wszyscy zabrali się do obłupywania kasztanów, które wynurzały się z czarnej skorupy, złote, rumiane. Sabardeilh, trzymany przez żonę na stałej dyecie, tak, że po jedzeniu miał jeszcze apetyt, nie pogardził też deserem niespodziewanym. Obłupywał sumiennie kasztany, a ruch szczęk paraliżował jego elokwencyę.
— Łyk wina przyjacielu! — proponował dragon. — Dla popłukania gardła.
Bepa nalała kolejkę, potem drugą. Wypili i nabrali ochoty do śpiewu. Sabardeilh łączył w swej osobie także godność kierownika chóru kościelnego w parafii. Było to prawem obyczajowem, a pani Sabardeilh chętnie godziła się na połączone z tem dodatkowe wynagrodzenie. Więc uproszony przez przyjaciół, zaintonował pieśń Żyrondystów głosem chrypliwym i niskim, nadającym temu hymnowi rewolucyjnemu charakter majestatyczny i religijny.

Bracia, za najświętszą sprawę,
Gdy każdy z nas lać gotów krew...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po pieśni Żyrondystów domagano się innej.
— Tyś podróżował po świecie Jep, powinieneś znać różne pieśni — odezwały się głosy.
Jep umiał na pamięć dużo pieśni. Nie mówiąc już o »Paryżance« i »Pieśni pożegnania«, któremi zawsze rozpoczynano posiedzenia klubu w Narbonie, słyszał i zapamiętał mniej więcej dokładnie mnóstwo piosnek politycznych, cieszących się wielką sławą po kabaretach i kawiarniach, które z chwilą zamknięcia i rozwiązania klubów, stały się ogniskiem propagandy demokratycznej. Zwłaszcza porwała audytoryum »Pieśń o kaszkiecie żołnierskim«, rozpowszechniona po Francyi szeroko i daleko. Powtarzano chórem refren:

»A genoux devant la casquette.
A genoux devant l’ouvrier!«

— Dalej, Jep, dalej! — wołano.
Wreszcie, gdy Jep wyczerpał swój repertuar: — Na ciebie kolej Jojotte! — rozkazał dragon.
Zakrystyan celował w piosnkach komicznych. Jego blada, pomarszczona twarz ściągała się złośliwie, podkreślając ustępy dowcipniejsze.
Dragon kładł się od śmiechu. Sabardeilh sam zapominał chwilami o swej zawodowej powadze. Nieprzyzwoitych zwrotów tylko nie mógł znieść.
— Dosyć Jojotte! Uszanuj uszy młodociane!
— Bepa nie myśli przecież pójść do klasztoru! — tłumaczył się Jojotte. — Niech się pośmieje trochę.
— Wiem, coby się podobało Bepie — rzekł domyślnie dragon.
— Piosenka do tańca... correndo... zatańczylibyście razem — dodał, zwracając się do Jepa. — A no dzieci poskakajcie trochę.

I głosem nosowym, nikłym, począł stary kowal śpiewać starą, odwieczną pieśń ludową:

»Dos aucels sos d’un espiga
No se poden pas tenir;
Dos galans per una nina
No se podeń mantenir«.

»Dwa ptaszki na jednej gałęzi długo razem nie usiedzą, dwaj zalotnicy do jednej pobiją się niezadługo«.
Sabardeilh i Jojotte wybijali takt. Nauczyciel klaskał palcami, imitując kastaniety, a zakrystyan bił w stół, to palcami, to łokciem, oddając w ten sposób dźwięki... pandero..., narodowego tamburina.
Bądź zdrowa polityko! Żegnajcie wzniosłe ideje! Tradycyjna potrzeba zabawy i wesela, tętniąca w każdym człowieku tej rasy, pochwyciła młodych i starych. Jep i Bepa wirowali w tańcu coraz to szybciej w takt przyśpieszony piosnki. W końcu wpadali w szalony galop, a Jep podniósł tancerkę w górę. Zwisała mu na ręku rozgrzana, zadyszana...
Oklaski rzęsiste zagrzmiały.
Pierwszy Sabardeilh zapanował nad sobą i odzyskał zimną krew.
— Już późno obywatele — rzekł — a porządek dzienny dotąd nie wyczerpany. Nie odczytaliśmy jeszcze »Reformy«. Nie wszystko polega na zabawie, trzeba się też oświecać.
— Oświecaj nas Sabardeilh, to twój fach! — rzekł dragon.
Usiedli kołem przy stole. Nauczyciel rozwinął gazetę, nałożył okulary. Twarz jego przyjęła zaraz... wedle wyrażenia przyjętego w protokołach klubów rewolucyjnych... wyraz »stosowny do okoliczności«. I poczęło się czytanie, powolne, metodyczne. Sabardeilh czytał z zachowaniem znaków pisarskich. Małą chwilę zawieszał głos tam, gdzie był przecinek, dłużej, gdzie średnik, przy kropce ustawał i oddychał głęboko, a przy wykrzykniku przeciągał pauzę, by słuchający mogli dać wyraz swej admiracyi. Potem odchrząknąwszy lekko, ciągnął dalej.
Czasem przerywał mu Jojotte, lub dragon, pytaniem, a wtedy nauczyciel komentował tekst, lub wyjaśniał myśl autora.
Było to nieraz potrzebnem. Proza p. Lammenais’go nad wyraz apokaliptyczna, wprowadzała w zakłopotanie słuchaczy, o inieligencyi pierwotnej i prostej. Ale jeśli ideje autora przekraczały zakres ich pojęcia, to muzykalność frazesów oddziaływała sama dodatnio. Nie rozumieli, co prawda, dobrze, ale budowali się niemniej słuchając, a przekonania się utwierdzały pod wpływem tej elokwencyi. Niebawem podziw stał się niemym. Najprzód dragon, potem Jojotte i Bepa, zasnęli, jak podczas kazania. Jep bronił się chwilę, ale zdrzemnął się też w końcu. Frazesy płynęły, słuchacze chrapali.
Sabardeilh przestał czytać. Zbudzili się.
— Amen! — wybełkotał Jojotte, któremu się śniło, że służy do mszy.
— Niech żyje Republika czerwona! — krzyknął Jep, w przywidzeniu, że znajduje się w klubie rewolucyjnym w Narbonie.




IV.
W kuźni.

Katlar budził się z pierwszym przebrzaskiem świtu. Gdy Jep otwierał okna i drzwi kuźni, koguty piały zwiastując dzień, w dole, w ciemnych tajniach parowu... correch... Routeru szumiał kaskadami tłukącemi potężnie w granitowe podłoże, a w pobliżu, ukryty w cieniach dzwonnicy, przyjaciel, klubista Jojotte, zwieszony u sznura, poczynał powolnie wydzwaniać na Anioł Pański. Trzy dzwony, jeden nad drugim zawieszone w ciasnej żelaznej klatce na szczycie starej wieży, słały apel liturgiczny zaśnionym wśród nocy wsiom i leniwym miasteczkom. Zrazu, były to dźwięki trwożne jakieś..., urywane, wachnięcia niepełne, niechętnie mącące ciszę i bezruch wszystkiego dokoła. Potem głosy ośmielały się, odbrzmiewały sobie, zachęcały się wzajemnie i niedługo tercet począł zgodną rozlewać się falą w czystem, chłodnem powietrzu. Trwał niedługo, słabł, zwalniał, topniał i kończył się wreszcie na jednym tonie, na jednym, pełnym, w nieskończoność przedłużonym tonie.
Jojotte odchodził spełniwszy obowiązek, którego symbolicznego znaczenia nie pojmował zgoła. Ot, pańszczyzna to była dla niego i dla innych parafian Katlaru, niezbyt miłe wezwanie do opuszczania łóżek, do podjęcia na nowo codziennej pracy. Okna szybko otwierane uderzały o ściany, a w nich ukazywały się rozczochrane głowy gospodyń. Życie się rozpoczynało. Jak budzące się mrowisko, wieś wysyłała pracowników w pole, wozy trzeszczały i dźwięczały po bruku ulicznym, a osły szły drobnym krokiem, poganiane przez robotników, jadących obcinać suche gałęzie drzew oliwnych.
Słońce zeszło. Niebo przybrało ton szafiru ponad zębatą linią dachów, śnieżne pola Canigou zaróżowiły się od promieni. Potem rozjaśniały się doliny, w śród nieregularnej sieci kanałów, przebłyskiwały rzeki, jakby złote toczyły nurty, a łąki i pola zasiane, pokrywały się srebrnym nalotem rosy. Tak wstawał dzień.
Rzemieślnicy rozpoczynali pracę. Jep i Malhibern bili w kowadło, Ferreol tkacz przerzucał czółenko, zapach gorącego chleba wydobywał się z piekarni. Owinięty w futrzaną kapotę proboszcz Colomer szedł do kościoła, gdzie nań czekał ministrant i pobożni parafianie. Z zakasaną spódnicą i rozwichrzoną fryzurą, pani Sabardeilh zamiatała klasę, a mąż jej, stojąc przed czarną tablicą, wypisywał kredą wzory kaligraficzne. I nie były to zdania zwyczajne np.: »Bóg jest dobry«, lub: »To dziecko jest kapryśne«, albo jeszcze: »Jabłko, które je ta dziewczynka, jest niedojrzałe«. Nie. Była to jedna z sentencyj Lamennais’go, lub Armanda Carrel. Wszystko bowiem brał seryo, a najdrobniejsze ćwiczenie szkolne traktował jako akt propagandy.
W kuźni nie brakło teraz roboty. Zaraz nazajutrz po przybyciu Jep rozwinął akcyę w tym kierunku. Na jego naleganie Malhibern podjął się wykonania kraty, którą mer, p. Caffe, mieszczanin z Prades, chciał otoczyć swój ogród, położony przy drodze do Motlig. Była to robota trochę za delikatna, jak na kowala wiejskiego i Jep włożył w nią też całą swą ambicyę i talent. Nie było rzeczą łatwą spłaszczać i wyginać sztaby żelaza i zaostrzać je na końcach jak lance. Przytem każdy chłop nadchodzący z osłem lub koniem do podkucia, zmuszał go do porzucania narzędzi delikatniejszych, do w stawania od zajęcia artystycznego. Wetował sobie to w polityce.
Podczas gdy żelazo rozgrzewało się, a miech sapał, języki obracały się. Ostrożnie, lub otwarcie, stosownie do słuchacza, kowale opowiadali o wydarzeniach dni ostatnich. Od chwili kiedy Prezydent złożył z urzędu, generała Changarnier, wysławiali go wspominając jego czyny wojenne. O, to śmiałek, on nie dostanie gęsiej skórki w momencie decydującym. Zresztą w Izbie posłowie poczęli się oryentować w sytuacyi. Jep chwalił ich za to, że odmówili miliona ośmiukroć stu tysięcy rocznie, której to kwoty zażądał ten komik, Bonaparte. Proszę? Milion ośmkroć, piękny grosik, to wypada okrągłe pięć tysięcy franków do wyrzucenia dziennie. Jep oburzał się, ale to oburzenie nie znajdowało najczęściej oddźwięku w sercach słuchaczy. Chłopi nie mieli najlżejszego wyobrażenia o pierwszych, elementarnych zasadach polityki, nie wiedzieli kto to ten Changarnier, nie pojmowali zgoła rozterek pomiędzy Prezydentem, a parlamentem. Było to wszystko dla nich tak obce, tak dalekie. Wzamian za jednego co nibyto zainteresował się podochocony lampką, albo dwoma, wina, reszta poprzestawała na pokiwaniu głową i słowach: »Wszystko to może być... bo ja wiem«. Nie było to ryzykowne i nie mogło skompromitować.
— Ot hołota! — klął dragon — gdy słuchacze poszli, żałując wina i śliny, co mu wyschła w gębie od gadania.
Cały ranek tak schodził. Godziny mijały. Pracowali, z przestanki krótkimi dla wypalenia fajki, lub papierosa. Potem następował spoczynek, obiad, rozmowa z łokciami opartymi o stół, lub w dni słoneczne uczta na świeżem powietrzu, gdzieś pod ścianą skalną, osłaniającą przed wiatrem, zwróconą ku południowi. Niedługo krótki dzień się kończył. Słońce zapadało za góry Ria, zamykające ławą owitą mgłami ciężkiemi horyzont od zachodu. Cień kościoła wydłużał się, zaścielał cały plac... i nagle ciemniało wszystko. Wiatr poczynał wiać ostrzejszy, drogi stwardniałe od przymrozku wieczornego tętniły pod sabotami robotników powracających z pola i kopytami osłów ciągnących wozy z obciętymi suchymi konarami drzew oliwnych. Przechodnie zatrzymywali się i pozostawiali do naprawy w progu kuźni to motykę, to pług, a ognisko kowalskie rzucało połyski w gęsty mrok wieczorny. Następowała noc, a wraz z nią kolacya, potem pogawędka poufała przy żarcikach Jojotte, kończąca się usypiającem czytaniem »Reformy«, wreszcie sen głęboki na grubych i szorstkich prześcieradłach, dobry, głęboki sen bez marzeń... aż do świtu.
Było to życie dobre. Byłoby jeszcze lepsze, gdyby młody kowal był pewniejszy Bepy. Ale czyż można zaufać kokietce? Raczyła go hojnie uśmiechami, spojrzeniami, ale nie była też skąpą wobec innych, a Jep jakoś nie mógł się pogodzić z równouprawnieniem na tym punkcie. Tem więcej, że liczba tych innych była znaczna.
Przedewszystkiem świszczypała Jan Cadéne, wesołek, zachodzący co chwila do kuźni! Mówił głośno i żartował, by zwrócić na siebie uwagę Bepy. Nadbiegała niebawem i poczynały się figle, szczypania, łaskotki, i różne poufałości, których nibyto żartem pozwalał sobie zalotnik. Jan Cadéne śmiał się, śmiała się Bepa, a nawet Jep się śmiał, ale z wściekłości i życzył Janowi, by go wszyscy dyabli wzięli.
Następnie Filip z Ortes, stary kawaler, który cieszył się sławą uwodziciela wszystkich młodych latorośli, które chwytał chytrze. Tego człowieka na szczęście Bepa znosić nie mogła. Wychodziła z warsztatu ilekroć dostrzegła zdala jego obrzydliwą fizyonomię z ustami fauna i kępami włosów sterczącemi z poza uszu. Nie zniechęcało go to jednak. Palił papierosy i przesiadywał godzinami całemi, jakby czuł przez drzwi, które Bepa za sobą zamykała, zapach świeżego dziewiczego ciała.
Giresse, miłośnik łowów zatrzymywał się też często przed drzwiami kuźni, zwłaszcza powracając z polowania. Opowiadał o swych celnych strzałach, rozkładał na warsztacie zdobycz, to zająca, to kuropatwę. Dragon, urodzony smakosz, ogromnie lubił brać do ręki zwierzynę. Badał wagę zająca, dmuchał w pierze kuropatwy, by zobaczyć czy mięso pokryte jest dostateczną warstwą tłuszczu. Wtedy ugrzeczniony myśliwy, ofiarowywał kowalowi, część zdobyczy, a tenże nie mógł naturalnie nie zaprosić go na obiad, lub kolacyę. Giresse ochotnie przyjmował zaproszenie, mniej żądny potraw, jak kucharki samej.
Bo też ładną była Bepa! Krążyły dokoła niej pożądania wszystkich mężczyzn. W sali tańców czy w kościele, gdy tylko weszła, wszyscy zwracali się w jej stronę. Przeszkadzała się modlić pobożnisiom, w szał wprawiała danserów. By tylko spojrzeć na nią. ludzie przychodzili ciągle do kuźni. Nawet sam Caffe, człowiek starszy, pod pozorem doglądania roboty kraty ogrodowej nie zapominał nigdy zjawić się u Malhiberna, a gdy Bepa, była obecną przedłużał swą wizytę. P. Caffe, bardzo dostojny i poważny, w białym krawacie jak notaryusz, obejmował w pół dziewczynę, przyciskał ją do siebie i mówił słowa dobrotliwe i ojcowskie, równocześnie rzucając spojrzenie pełne pożądliwości. Jep byłby chętnie na dostojnem obliczu uwiecznił koniczynę pięciolistną, ale gdy się jest biednym, trzeba szanować klientelę. Więc zadawalał się tem, że póty podsuwał dostojnikowi pod sam nos rozgrzane do białości sztaby żelaza, nibyto przenosząc je na kowadło, aż przerażony poczciwiec zdecydował się w końcu na odwrót.
W gruncie rzeczy zamiary tych wszystkich zalotników nie niepokoiły Jepa na seryo, gdyż Bepa pierwsza się z nich wyśmiewała, gdy tylko byli za drzwiami, ale obawiał się czego innego, sądził, że w bracie, Galderyku, ma poważnego rywala. Od chwili powrotu brata młodszego skłonność, którą Galderyk żywił ongi dla Bepy, poczęła widocznie wzrastać. Tak kierował, by się z nią zawsze spotkać, a że ziemia Bernadachów sąsiadowała z małym kawałkiem roli, który udało się kowalowi uratować wśród katastrofy, więc okazyj spotkania się nie brakło. Rozmawiali z sobą często, ona z jednej strony płotu, on z drugiej. Jak na mruka jakim był Galderyk było to wiele, było to poważne staranie się o rękę. Jep podsłuchał te rozmowy i od owej pory ustawicznie bał się.
Gdy dziewczyna wracała z pola pytał ją, dowiadywał się czy spotkała Galderyka i co jej mówił.
— Powiedział mi dzień dobry.
— A co więcej?
— Jakiżeś ciekawy! Czy myślisz, że wyuczyłam się na pamięć wszystkiego, co był łaskaw mówić?
— Strzeż się, on cię daleko zaprowadzi jeśli się będziesz z nim wdawała!
— Przecież nie mogę mu zabronić mówić?
— Przyznaj się, że go słuchasz z przyjemnością!
— Ani z przyjemnością ani z przykrością. Wchodzi to jednem uchem, a drugiem wylatuje.
Jep zmarszczył brwi, niezadowolony z tych wyjaśnień a Bepa niecierpliwiła się:
— Cóż to znowu za komedye! Doprawdy za dobra jestem, że ci się tłumaczę. Cóż ciebie to obchodzi mój mały? Mój ojciec chrzestny nie najął cię chyba do szpiegowania mnie... prawda? Nie jestem obowiązaną zdawać ci sprawy.
— Jeśli ci zawadzam to wystarczy powiedzieć... nie będę miał trudności w umieszczeniu się gdzieindziej.
— Doskonale! Przynajmniej będę miała spokój, gdy ty sobie pójdziesz... Czy kto widział co podobnego! Młodziak ośm nastoletni poważa się dawać mi nauki!...
Bepa odchodziła rozgniewana... Jep gryzł się... nieporozumienie i zerwanie ostateczne, zawsze... trwało kwadrans. W gruncie rzeczy nie mogli się już obejść bez siebie. Jep zdradzał się ciągle, zbyt zakochany, by módz symulować obojętność, ale Bepie się nie spieszyło. Dumna była, a kokieterya wrodzona popychała ją do dręczenia zalotnika zazdrością. Cierpiąc z jej powodu, pokocha jeszcze bardziej.




V.
We młynie.

Zbiórka oliwek skończyła się w Katlarze już dosyć dawno. Owoce zamknięte w... grunellach... to jest odpowiednich sąsiekach zamykanych, mieszczących się w budynku przytykającym do młyna, w którym wyciska się z nich olej, oczekiwały chwili prasowania. Nadeszła pora wesołej krzątaniny we wsi. Od rana do wieczora pełno było we młynie ludzi. Nawet w nocy, gdy wieś pogrążyła się w ciemności, stamtąd dochodziły wesołe okrzyki i błyski ogniska podsycanego tłustym rdzeniem drzewa oliwnego. Ciekawi gromadzili się tam; dzieci ze skibkami bułki w rączkach czekały na smakowity podarek, mianowicie kilka kropli oliwy... dziewiczej, pierwszej jaka się ukaże. Młodzi ludzie, rzekomo mający pomagać robotnikom zajętym we młynie droczyli się i żartowali z dziewczętami zajętemi napełnianiem stągwi.
Tego wieczoru kolej przyszła na Malhiberna, do prasowania oliwek. Nie wiele tego było. Część pola dawniej sprzedano, zostało już tylko tyle drzew, że zbiór wystarczał na potrzeby domowe. Dwie godziny wystarczały w zupełności na tę operacyę, na którą kierownik młyna... sote abbat... przeznaczył całą noc. Mimo to widzów było wielu. Prócz dragona, jego wnuczki i Jepa, przybył też Sabardeilh i Jojotte na którego humor liczono przy pracy nocnej. Galderyk przyszedł później, niby przypadkiem, a z nim Jan Cadéne i Filip z Ortes. Wszyscy spoglądali na kierownika młyna, który w kostyumie odpowiednim, to jest fartuchu z koźlej skóry, kierował swymi pomocnikam i i całą manipulacyą.
Pierwsza oliwa ściekała właśnie, piękna była, złoto-zielona. Płynęła powoli do basenu. Jedno po drugiem Malhibern i Bepa zamaczali palce w płynie i oblizując je smakowali z powagą. Zapach był silny, bez zarzutu. Z kolei... sote-abbat popróbował... pochwalił.
Oliwki Malhibernów przegrzane nawskroś słońcem letniem na skałach wystawionych na jego żar, były pierwszorzędnej jakości.
— Szkoda, że niema więcej! — westchnął starowina.
— Jeszcze nie wydały całej ilości — rzekł kierownik.
Otworzył jedną komorę i zbadał miazgę trąc ją w palcach.
— Trzeba dolać gorącej wody, a miazga ta wyda jeszcze jedną stągiew.
Podczas gdy woda się grzała, p. Sabardeilh rozpoczął rozmowę z kierownikiem. Znał najnowsze sposoby fabrykacyi oliwy i objaśniał je terminami naukowymi, co bardzo niepokoiło prostego człeczynę. We wielkich młynach w Prowancyi przerabia się ponownie miazgę i otrzymuje prawie tę samą ilość oliwy, co w pierwszem prasowaniu. O, w Rusillonie ludzie są zacofani, producenci za mało oświeceni i skrępowani odwieczną rutyną. Opierając się na tem Sabardeilh począł rozwijać utopię nowego, złotego wieku, przez wiedzę i Republikę mogącego zrealizować się kiedyś. Ale tymczasem należało przystąpić do drugiego prasowania tak zwanego: »tourn’u«. Na komendę kierownika hełm prasy począł zwolna zesuwać się na rząd koszów już przygniecionych olbrzymim ciężarem dylów dębowych. Dwaj pomocnicy, chłopy muskularne chwycili drąg, który osadzony w mufie śruby wprawiał w ruch machinę. Z wyprężonemi rękami i nogami, z ciałem podanem naprzód pchali z całej siły. Ale śruba ani drgnęła. Ponowili wysiłek, rzucili się na drąg z wściekłością — daremnie.
— Człowiek do pomocy! — rozkazał kierownik.
Równocześnie Jep i Galderyk stanęli. Nie spotkali się od kilku dni, gdyż jeden był zajęty w kuźni, a drugi w polu, zresztą unikali się wzajemnie. Wstyd im przytem było zdradzać się przed innymi z zazdrością, która ich gryzła. Ale w oczach Bepy chcieli się pokazać, przeto poskoczyli ku sobie jak dwa koguty, gotowi nawet bić się.
Galderyk chwycił już za drąg.
— Obejdzie się bez ciebie! — rzekł, odsuwając młodszego brata.
— Cóż to za kłótnia, dalej do roboty! — krzyknął sote-abbat.
Tak się to prędko stało, że Jep nie miał czasu zaprotestować, trzej ludzie zgięci w kabłąk rzucili się naprzód. Ale ani kropla nie spłynęła z prasy, śruba nie obróciła się ani odrobiny. Galderyk pienił się.
— Jeszcze raz... ira de Dieul... jeszcze raz! — zawołał. Z zacieśniętymi zębami pchał co sił, ale ten drugi wysiłek pozostał równie bezskutecznym, jak pierwszy.
— Zaczarowana chyba, ta twoja maszyna! — rzekł Galderyk do kierownika.
— Daremnie upierać się — odrzekł — jeszcze jeden człowiek do drąga a jakoś to pójdzie!
— Ten, chyba ma dosyć — rzekł Jep wskazując na brata — dajcie mu się wydychać. Teraz my trzej!
Galderyk dyszał. Tego, czemu on nie podołał, Jep nie zrobi, to pewna, zaraz, za małą chwilkę zbłaźni się.
— Dobrze! — rzekł ustępując miejsca bratu — ale ostrzegam cię, że to trochę trudniejsze jak wbijanie gwoździ w ośle kopyto.
— Ano, zobaczymy! — odrzekł Jep zdejmując surdut i rzucając go na ręce Bepy.
— Trzymaj się ostro rekrucie, patrzą na ciebie! — rzekł kowal.
— Weź dużo powietrza w płuca — radził nauczyciel; — to cię odświeży.
Filip i Jan Cadéne przysunęli się, żywo zainteresowani tym wyścigiem, który odbywał się pomiędzy braćmi, znanymi już jako rywale. Skrzyżowawszy ramiona Galderyk, drwiąco i bezczelnie uśmiechnięty oczekiwał niepowodzenia brata młodszego. Ale śmiał się nie długo.
Przy pierwszem pociśnięciu śruba ustąpiła, miazga spłaszczyła się, a maszyna raz puszczona w ruch funkcyonowała dalej normalnie.
— To było ładne, mój mały! — gratulował dragon, podczas gdy trzej ludzie dyszeli ciężko.
Jep tryumfował skromnie. Wysiłek napędził mu tylko nieco krwi do twarzy. Uśmiechał się do Bepy.
— Dam ci zaraz piękną skibę bułki z oliwą, zasłużyłeś na nią! — rzekła.
Filip prosił, by Jep pozwolił mu dotknąć swych ramion. Nie mógł się dosyć nadziwić.
— Ani za grosz tłuszczu... same muskuły!... Powiedziałby kto... dziewczyna... a silne to jak zapaśnik.
— Nie radzę ci drażnić się z nim — zalecał Bepie Jojotte — wziąłby cię zaraz pod siebie!
Jan Cadéne parsknął śmiechem.
Bepa zwróciła się do niego:
— Ano spróbuj ty, co się śmiejesz, zobaczysz czy nie umiem się bronić!
Pokazała paznokcie.
— A jeśli to nie wystarczy, patrz!
I w uśmiechu dzikim, prowokującym, wyszczerzyła białe, zdrowe zęby, gotowe kąsać.
— Gryź, chętnie przystanę na to, jeśli potem zgodzisz się pocałować mnie — odrzekł zalotnik. — Zresztą i na cóż udajesz złą? Trochę wcześniej czy trochę później, będziesz musiała zdecydować się i tak moja mała... czy nie prawda Galderyku?
Zwrócił się do Galderyka, który jak mu się zdawało stoi obok. Ale tenże odszedł bez słowa, ze spuszczoną głową, zgnębiony niepowodzeniem.
Za Galderyka odpowiedział Janowi Sabardeilh. Takie rozmowy pomiędzy chłopcami a dziewczętami raziły go. Przywołał młodzieńca do porządku.
— Ależ Bepa wie, że to jest żart! — tłumaczył się Jan. — Żartuj pan także, cóż u licha!
— Jan ma racyę, odezwał się dragon. — Cóż ty wiesz o tem, mój biedny Sabardeilh! Młodzież musi się bawić. Czyż zapomniałeś, że od wczoraj mamy karnawał? Jutro w niedzielę będzie pierwszy bal, w tym roku.
— Jeśli chcesz zatańczymy... contrapas... razem — odezwał się do Bepy Filip.
— Zapóźno już! — zawołał Jep; — Bepa mi przyrzekła. Kłamał... czyż Bepa przyjmie współudział w kłamstwie? Wydawało się, że się waha... ale wydawało się tylko.
— Tak, przyrzekłam, a nigdy nie łamię słowa — potwierdziła. A gdy Filip skrzywił się, dodała.
— Na ciebie przyjdzie kolej potem, a potem na małego Jana Cadéna. Jak się raz rozhulam, potrafię zamęczyć tuzin danserów.
— Dobry małżonek wart więcej od tuzina danserów! — zamruczał Sabardeilh.
— A cóż dziadek na to?
— Myślę, że tańczyć można swoją drogą, a żenić się swoją — odrzekł dragon — jedno nie przeszkadza drugiemu. Niech żyje karnawał! Naprzód marsz, muzyka!
Tymczasem prasowanie się skończyło, oliwę zlano do stągwi, należało je już tylko zanieść do kuźni. Powrót był wesoły, noc cicha, prawie ciepła, jakby jesienna, księżyc świecił, gałęzie drzew owocowych nagie, czarne rysowały się na zboczach gór zalanych tajemniczem, srebrnem światłem. Po lewej stronie drogi leżał ogromny cień góry, a po stronie prawej, ponad dachy wsi wznosiły się zboczem winnice, sady oliwne wyraźne jak w dzień, tylko jakieś bardziej koronkowe, przybrane w barwy delikatne, jakby senne, jakby nie rzeczywiste. Katlar nie spał jeszcze. Ciepła noc zrobiła swoje. Drzwi były pootwierane, sąsiedzi rozmawiali. Krawiec, szwaczka kończyli późno w noc sobotnią robotę, którą trzeba było dostarczyć jutro o świcie, zapóźnieni gracze siedzieli przy stole w Café du Commerce, a przed sklepem fryzyera, majstra Delduc’a klienci zabawiali się rozmową, oczekując swej kolei strzyżenia włosów i brody.
Wszyscy wyszli, by popatrzyć na pochód. Na placu, pod wiązem ktoś zaintonował starą sekwedellę przystosowaną do okoliczności:

»A out es la Bepa?
Que me trinqui tant!«.

»Gdzież to podziała się Bepa? O jakże mi tęskno za nią!«.
I orszak począł maszerować do taktu. Nawet niosący stągwie, ryzykując rozlanie szacownego płynu, poczęli wybijać nogami tempo. Długo jeszcze po zniknięciu orszaku pogłos świętalnej wrzawy falował we wsi. Ludziom nie chciało się iść spać. Wesele z racyi prasowania oliwy, podobne do szału winobrania zimowego, drgało w powietrzu, przepływało ulicami w pieśniach rzucanych z pełnej piersi. Ludzie chodzili tam i sam, a pośród wrzawy, proboszcz Colomer, schylony nad stołem w swoim pokoju na plebanii, pracował w pocie czoła. Przygotowywał kazanie na jutro, to znaczy, wyciągał ustępy mające służyć ku zbudowaniu parafian z kilku starych, renomowanych zbiorów kazań niedzielnych.
Wreszcie światło lampy pracowitego duszpasterza zagasło, ogień w kuźni także, a księżyc sam lał potoki promieni na opustoszały plac. Przed domem Malhiberna zamajaczyły dwa cienie: Jep i Bepa.
Jep czuł się tego wieczoru szczęśliwym, szczęśliwym, że żyje i że kocha.
— Co za cudna noc! — rzekł do Bepy.
— Jeśli tak będzie jutro, możemy rozpocząć bal na świeżem powietrzu. Przyrzekłaś, nieprawdaż?
Usiłował przyciągnąć ją ku sobie... cofnęła się. Te gwałtowne konkury dotknęły ją. Czuła instynktownie, że powinna tryumfatora oblać zimną wodą.
— Noc jest dobrym doradcą — odrzekła głosem dwuznacznym. — Może przez ten czas zmienię jeszcze postanowienie.
Jep uczuł się strąconym z siódmego nieba na ziemię.
— Jakto, zrobiłabyś mi ten wstyd? — rzekł. — Niedobra dziewczyno!... A ja głupiec byłem taki szczęśliwy!... A więc to naprawdę, już mnie nie chcesz? Zrywasz ze mną?
— By z tobą zerwać, musiałabym była najprzód się zaręczyć! Jeszcze zresztą nic nie postanowiłam... pozwól mi się namyślić.
— Ach, to można się wściec z tymi twoimi ciągłymi grymasami. Cóż za wielka historya jeden kontredans! Odpowiedz mi zaraz, tak, czy nie, bo się doprawdy pogniewam!
Bepa nie chciała posuwać się do ostateczności.
— A więc dobrze, kiedy ci tyle na tem zależy! — rzekła. — Będziemy tańczyli, a nawet wolno ci pocałować mnie potem, jak to jest we zwyczaju.
— Tam, przy wszystkich, to się nie liczy. Wolę teraz.
Usiłował ją pochwycić. Wyśliznęła mu się z rąk.
— Dobranoc Jep! — rzekła uciekając — i staraj się nie mieć brzydkich snów dziś w nocy.




VI.
Maski.

Cały karnawał był dla Jepa i Bepy rozkoszną porą. Raz, albo dwa razy w tygodniu schodzili się to u tych, to u innych sąsiadów, by obchodzić zapusty, co roku wprawiające w rodzaj upojenia, zarówno najbiedniejszych jak i najbogatszych mieszkańców kraju. Jadła było w bród. Wesele rozlewało się falą wraz z buchającymi z kuchni zapachami przeróżnych smakołyków krajowych. Podczas gdy zaproszeni wygrzewając się przy ognisku, napychali się wędlinami i wieprzowiną, na dworze zbiegło się co żyło, ludzie i zwierzęta, psy i żebracy, wszyscy zgłodniali tłoczyli się dokoła domów, pukali, lub skrobali do drzwi, a czasem zjawiali się w progu biedacy, szczodraki, recytujący siedm psalmów pokutnych, a jękliwe i natrętne psalmodye miały najczęściej dobry skutek. Karmiono ich, by nie mącili wesela.
Kowalczuk i Bepa żyli przez kilka dni rozkosznie i dostatnio. Mimo, że nie byli po słowie, zachowywali się wobec siebie jak narzeczeni. Dragon, przykuty reumatyzmem do fotelu przed ogniskiem, pozwalał im chodzić sam na sam, gdzie im się podobało. Przeciągali ten rozkoszny okres. Późno w nocy powracali zwolna bezludnemi ulicami przytuleni do siebie, a Jep obejmował ramieniem dziewczynę. Gdy wieczór był ciepły siadali pod osłoną skał u stóp drzewa oliwnego. Tajemniczość nocy, spokój niezmącony, sprzyjał uściskom zakochanych. Szczekanie psa, lub śmiech sowy, dolatywało czasem, ale gdy te odgłosy milkły, zapadała cisza tak głęboka, że mimowoli zniżali głos, jak gdyby obawiali się, że ktoś może ich podsłuchać.
Powracając drogą, wiodącą do Motlig, zatrzymywali się czasem przed kapliczką św. Piotra, co stała u wnijścia do wsi. Biedny święty z drzewa spróchniałego, z którego zeszła pozłótka i który nie dostawał w ofierze najczęściej nic lepszego jak tylko kurz drożny i przekleństwa woźniców, był świadkiem ich ostatnich rozmów. Cieszyło go to zapewne. Słowa miłosne podobne były do kwiatów świeżych i wolał je zapewne od papierowych, spełzłych habrów i róż, które jakaś pobożna dusza z sąsiedztwa zatykała mu przed nosem raz do roku w dniu imienin.
Szczęśliwy był teraz Jep! Polityka narazie nie zaprzątała mu głowy. Młodzi i starzy, »socyalni«, »demokratyczni« i »reakcyjni«, wszyscy szaleli w całym kraju. Niech żyje miłość i kiszki krwawe! Niech tam w Paryżu gryzie się Prezydent z Izbą, Montagnes trzęsie się z wściekłości i Romieu straszy czerwonem widziadłem głupców, mieszkańcy Katlaru nie pozbawią się przez to ani jednego smakowitego kęsa, ani jednej figury kontredansu.
Tylko proboszcz Colomer i nauczyciel Sabardeilh opierali się tej burzy.
W gruncie rzeczy proboszcz Colomer pobłażliwie patrzył na ten szał karnawałowy, nawet poniekąd uczestniczył w głównym grzechu obżarstwa, który grasował po wsi i miłem okiem spoglądał na ofiarowywane sobie przez penitentów dary, np. połcie słoniny, krwawe kiszki długie na piędź lub dwie. Te małe prezenty czyniły go względniejszym. — Znam ja — mówił — moich Katalończyków. Gdy zmęczą się w usługach szatana, powrócą niewątpliwie do Boga. Dusze zbłąkane, ułapię za uszy w poście!
I nauczyciel dał się wreszcie skusić. Klął przez cały karnawał na roztargnienie niewypowiedziane, jakie zapanowało wśród uczniów. Odgłos tamburina, kwik przedzgonny prosiaka zakłuwanego w sąsiedztwie, mąciły co chwila ciszę sali szkolnej. Podniecone tymi odgłosami dzieci pokrzykiwały, bębniły pięściami po ławkach. Kary sypały się jak z rogu obfitości, ale nie mogły uspokoić umysłów i w końcu nauczyciel, doprowadzony do ostateczności, poczynał żałować, że nie może zastosować kary cielesnej, użyć rózgi, gdyż zniósł sam ten rodzaj kary zaraz przy objęciu posady. Miał w głębokiej nienawiści wszelką siłę brutalną.
Pani Sabardeilh natomiast, której skąpstw o uśmiechało się, że może czasem przewrócić garnki dnem do góry, zachęcała niejednokrotnie męża, by przyjął od czasu do czasu jedno z licznych zaproszeń sąsiedzkich i wtedy małżonkowie odświętnie wystrojeni, uczestniczyli w uczcie. Parę kieliszków słodkiego, białego wina podniecały Sabardeilha..., rozpogadzał się przy deserze, rzucał jedno, drugie słówko żartobliwe, lub intonował pieśń patryotyczną. Po uczcie, powracając do domu, był prawie czuły dla żony i małżeństwo tego wieczora nie potrzebował szkandeli dla ogrzania małżeńskiego łoża.
Całe niedziele przeznaczone były teraz na tańce. Od samego ranka... cobla.... to jest orkiestra z flażeoletów i waltorni złożona, przeciągała uroczyście ulicami, a za muzyką biegły chmary dzieci podskakując, krzycząc i bijąc się. Kupcy przybyli z Prades rozkładali na straganach ciastka i przysmaki miejscowe: marcypany posypywane różnokolorowym proszkiem cukrowym, makagigi sfabrykowane z mąki żytnej, miodu i żółtka, itp.
Po nieszporach, gdy przebrzmiało ostatnie uderzenie dzwonu, oznajmiającego, że nabożeństwo skończone, rozpoczynał się bal pod gołem niebem, u stóp wiązu, stojącego na pryncypalnym placu. Wszyscy młodzi gromadzili się tam i niebawem poczynały się tany. Oszołomieni tańcem nie czuli prochu, ani wiatru wiejącego. A jednak... zimny tramontana... wiał, szarpał spódnicami danserek, podnosił płótna straganów i obsypywał ciastka rodzajem brunatnego cukru. Nie widział, nie czuł tego nikt, tańczono siarczyście.
Jep i Bepa nie rozłączali się. W braku tedy Bepy, zaangażowanej stale przez kowalczuka, towarzysze jego musieli się obejrzeć za innemi tancerkami. Jan Cadéne wywijał Petronelą, młodą dziewczyną, z której oczu skry się sypały. Filip otoczył ramieniem Franciszkę, grubawą, ubraną jaskrawo, której koronkowa chustka opadała nisko na kark.
Galderyk, któremu jak i innym Bepa odmówiła, wziął sobie na złość Izabelę, smagłej cery, ogromnie wystrojoną, brzydką, która w braku tancerzy nudziła się w kącie. On był krótkonogi, gruby, ona wysoka, sucha, jak żyrafa, parę więc stanowili śmieszną. A że oboje usiłowali wyglądać powabnie, Izabela, by spodobać się tancerzowi, którego jej dał przypadek, Galderyk, by rozzłościć Bepę, przeto śmiano się poza ich plecami.
— Spojrzyj no tam — mówiła Bepa — wyciągnęła ze skrzyni, co miała najparadniejszego, by oczarować mężczyzn... ale jak to mówią: »Im bardziej ją wystroisz, tem brzydszą będzie«.
— Życzę im obojgu, by się dobrze bawili razem! — odrzekł ze śmiechem Jep, osłaniając równocześnie Bepę przed szturchańcem, który jej chciał w przelocie wymierzyć łokciem Galderyk.
Szczęście, jakie czytał na twarzy brata, spojrzenia, jakie wymieniali zakochani zwarci w uścisku tanecznym, doprowadzały Galderyka do rozpaczy. Nie, tego znieść już nie mógł.
Szorstkim ruchem osadził swoją Izabelę na środku placu i odszedł utopić strapienie w kieliszku.
Tymczasem nadchodziły ostatki... los darrers dies... Uciecha cała polega w tych dniach na przebieraniu się i intrygowaniu przechodniów, którzy usiłują odgadnąć kto pod m aską ukryty. Zgadnij, jeśli możesz! Maska do ciebie się odzywa, ma do tego zupełne prawo; gniewać się nie wolno, mówić wolno wszystko.
Gwar też ogromny. Bogaty, czy ubogi, rzemieślnik, czy mieszczuch, każdy dostanie swoją porcyę. Przez trzy dni włada równość i szczerość usuwa obłudę codzienną. Niepodobna uniknąć owej rewizyi sumienia obnażonego, przetrząsanego, ku uciesze zebranych. Tym, którzy chcieliby się schować i zamkną się w domu, złożą maski wizytę i przemocą otworzą drzwi. Jedynym sposobem uwolnienia się od intruzów, napadających wesołą zgrają dom i tańczących po wszystkich pokojach, jest: nalać im kieliszki. Kolejka... rancio... albo wódki, rozbraja czasem napastników, zamyka usta gadułom; banda podpiwszy jak się należy, wynosi się mistyfikować sąsiadów.
Jep i Jan Cadéne uplanowali taką maskaradę na wieczór tłusto-czwartkowy. Jojotte należał też do przedsięwzięcia, podjął się wypożyczyć przebrania u majstra fryzyerskiego w Prades, mającego sklep; całą furę gałganów różnobarwnych, masek malowanych z nosami poliszynela, minami głupiemi, pijackiemi, że można pęknąć od śmiechu.
Kostyumy same, pozostawiono instynktowi wynalazczemu każdego z osobna. Najprostsze przebranie, bo dostępne dla każdego, polegało na ubraniu się we własne, podszewką na wierzch obrócone suknie.
Ale nie poprzestano na tem. Jep wypożyczył od Bepy spódnicę i gorset, a ona przebrała się znowu nibyto za pasterza, biorąc na głowę zakrytą maską czapkę włóczkową czerwoną, a na ramię baranią skórę. Jan Cadéne ubrał się w stary mundur Malhiberna, znaleziony gdzieś na dnie kufra, a Jojotte przybrał się od stóp do głowy w szaty pątnika, duchowne niby, czarne, ale przystrojone stosownie do uroczystości w dzwonki. Na głowę wdział wysoką, śpiczastą czapkę i chwycił w rękę smolną pochodnię, by przyświecać całemu orszakowi.
Tak wystrojona banda, wymknęła się cichaczem po kolacyi z kuźni. Na ulicy było bardzo ciemno, ale pełno kręciło się ludzi.
Krążyły ciche cienie gapiów; hałaśliwe sylwetki masek wziąwszy się za ręce, okrążały ciekawych, wydając okolicznościowy okrzyk: »Gourou! Gourou!«.
Wielkoludy, to znaczy lalki zatknięte na wysokich drągach, niesione przez ludzi ukrytych we fałdach prześcieradeł, kroczyły wielkimi krokami, krzycząc przeraźliwie, ksiądz-maska w insygniach kapłańskich z malowanego papieru, przedrzeźniał ruchy proboszcza Colomera, a w śród ścisku biegały dzieci, zamaskowane tylko liściem kapusty, przymocowanym do twarzy.
»Gourou! Gourou!«...
Wszyscy tańczyli, krzyczeli, wołali na siebie. Zgiełk był straszny.
Popychani, gnieceni Jep i jego przyjaciele, torowali sobie drogę i wreszcie wpadli jak burza do szkoły. P. Sabardeilh czytał przy kominku »Reformę«, jego żona cerowała skarpetki męża. Z pięknym ukłonem maski przedefilowały przed nimi.
— Ma counexes? (Czy mnie poznajesz?) — pytała każda zmieniając głos.
Nauczyciel położył gazetę, podniósł okulary na czoło.
Poważnie i pobłażliwie spoglądał na widowisko, jak senator rzymski, do którego domu wpadli barbarzyńcy. Gdy jednak znalazł się nos w nos z Jepem, przebranym za dziewczynę, nie mógł się powstrzymać od zaprotestowania.
— Jakto, do saturnalii owej wciągacie też dziewczynę, czyż nie wstyd wam moi przyjaciele?
— Dziewczynę? Ach, mój nieboraku, widzisz przez czarne okulary! — krzyknęła pani Sabardeilh; — spytaj no tego urwisza, ile funtów waty włożył sobie za gorset.
Śmiano się, ale Jep nie wychodząc ze swej roli, przesyłał nauczycielowi całusy.
— Chodźno staruszku pobawić się z nami! — mówił doń.
— Dobrze! — przyłączył się do propozycyi maska-pasterz; — ty weź pod rękę męża, a ja wezmę żonę, podoba mi się ta brunetka.
I począł się mocować z nauczycielową broniącą się rękami i nogami.
— A więc tyle tu jest tylko do picia? — spytał Jan Cadéne. — Dobranoc stare liczykrupy, dobranoc!
W podskokach, z pieśnią na ustach, maski wybiegły na ulicę. Wstępowały do każdego prawie domu. Przyjmowano je w kawiarni »du Commerce«, ofiarowano im poncz w oberży pod »Trzema królami«. Było już późno, gdy w pomiętych kostyumach, zachrypnięci, przybyli na most na Routerze. Było stąd dwa kroki do Bernadachów.
— A żeby tak pójść podrażnić się z twoimi starymi? — zaproponował Jepowi Jan Cadéne. — Aulari z całą pewnością wydobyłaby.. rancio... a nagadalibyśmy co wlezie tej złej bestyi, Galderykowi.
Jep wahał się. Jego starzy nie miewali codziennie dobrego humoru. Któż wie, jak to się ułoży wszystko? Już byli i z bratem na bakier. Od czasu powrotu do Katlaru, Jep prawie nie był na folwarku Jeantine. Powitanie jakie mu tam pierwszego dnia przypadło w udziale, nie było zachęcającem. Dla obu, ojca i Galderyka, którzy godzili się we wszystkiem, był intruzem. Ledwie raczyli czasem rzucić mu słowo i to zawsze zaprzeczenie tego co mówił. Galderyk nie pomijał żadnej okazyi, by utwierdzić ojca w niechęci, a rozmowy jakie wiedli dwa lub trzy razy w niedzielę, podczas proszonego obiadu u stołu rodzicielskiego, skończyły się źle... bracia mało nie skoczyli sobie do oczu. Gdyby nie Aulari, której z wielkim trudem udało się ich pogodzić, Jep byłby oddawna wyrzekł się wizyt u rodziców. Czyż to był odpowiedni moment, by się tam pokazywać? Ale wszyscy już minęli most... już wchodzili do domu... nie było się co namyślać.
— Gourou! Gourou! Oboje starzy, którzy już drzemali, zerwali się przestraszeni, Galderyk, śpiący w oborze, wyskoczył z łóżka i przybiegł. Śmiał się na poły, na poły gniewał.
— Ma counexes? — zawołał doń Jan Cadéne.
Galderyk usiłował przerwać taneczne koło, jakiem go otoczono.
— Uważajcie! — wołał już gniewnie — bo zamiast zgadywać wasze nazwiska, potraktuję którego pięścią!
— Pięść to nie zabawa; zgaduj!
— Ty się nazywasz pijak! Wynoś się, jestem śpiący.
— Czy nie chciałbyś się przespać ze mną? — prowokował go Jep, kołysząc się na biodrach.
Był doskonale zamaskowany, piersi miał tak wydatne, że wprowadziło to w błąd rodzonego brata. Chciał dotknąć ponętnego gorsu.
— Precz z rękami! — zawołał pątnik. — Ta piękna dziewczyna nie dla ciebie. Wiedz, że jest ona zaręczona z tym oto pasterzem. A że im spieszno przespać się razem, przeto przyszliśmy prosić obecnego tu pana radnego municypalnego, by ich połączył bez zwłoki węzłami małżeńskimi.
I zwracając się do starego Bernadacha, spytał:
— Jakże, godzisz się stary?
— Dobrze, jestem gotów! Niech tylko pokażą mi papiery i niech zdejmą maski; nie mam zwyczaju łączyć ludzi z papierem na twarzy.
— Tak, tak, niech zdejmą maski! — przytakiwał Galderyk, który wietrzył jakiś podstęp i obawiał się psikusa, ze strony młodszego brata.
— Zdejmą maski jutro, przy posypywaniu głów popiołem środopostnym — odrzekł Jojotte, — tymczasem jednak nie wolno ich tykać.
— Nie wolno? Ejże, ja spróbuję! — zawołał Galderyk, rzucając się na Jepa.
Usiłował mu zedrzeć maskę.
Jep sparował atak mistrzowskim ciosem pięści. Galderyk się zdumiał.
— Ha, ha, zdaje mi się, że panienka umie odpowiadać godnie! — śmiał się Jan Cadéne.
Płeć bijącego przestała być wątpliwą. Galderyk wściekły rzucił się na przeciwnika. Rozpoczęła się bitka. Ciosy padały tak gęsto, że nikt nie odważył się rozdzielić walczących.
— Zedrę z ciebie skórę! — ryczał Galderyk.
— Pilnuj swojej! — odrzekł Jep, nie zmieniając już głosu. Zresztą było to zbytecznem. Policzek Galderyka zrzucił z twarzy Jepa maskę. Bracia walczyli już teraz z otwartemi przyłbicami.
Galderyk otoczył Jepa ramieniem, ale Jep ze swej strony porwał go też w pół. Powoli, ruchem pewnym przegiął go w tył i obalił na kamienie. Głowa padającego dotknęła ziemi rychlej niźli plecy. Popłynęła krew na podłogę.
Chwila osłupienia nastała. Aulari pospieszyła z pomocą rannemu, który bliskim był omdlenia, bardziej ze wstydu, jak z bólu. Jep wyciągnął rękę, by mu pomódz wstać.
Bernadach usunął go szorstko na bok:
— Nie potrzeba tu ciebie! — rzekł.
Nienawiść do Jepa wybuchła w nim. Więc nie dosyć na tem, że go opuścił, że wyrzekł się ojca i wraz z życiem na roli wszystkich idej, wszystkich tradycyj rodzinnych, potrzeba jeszcze było, by go tu, we własnym domu napadł ze zgrają pijaków i rozpoczął bitkę z bratem... Skądże się to wzięło? To nie była jego krew, to nie jego rasa, to obcy, to wróg.
— Nie potrzeba cię tutaj! — powtórzył.
Gestem wskazywał drzwi synowi.
— Rozumiesz mnie! Precz stąd!
Aulari usiłowała załagodzić sprawę.
— On ma dobre serce, Jep — prosiła — znam go! Przykro mu, że się tak stało. Przecie to nie on pierwszy zaczął, bronił się tylko. Galderyk mu przebaczy i ty mu przebaczysz, gdy odzyskasz zimną krew.
Bernadach ani drgnął, Aulari stropiona zwróciła się do starszego syna.
— Prawda? — rzekła. — Nie masz urazy do brata?
— Niech ojciec rozstrzyga pomiędzy mną a nim. On ma prawo! — odrzekł Galderyk. Jeden z nas jest tu zbyteczny.
— Dosyć tego! — krzyknął Bernadach do Jepa. — Wynoś mi się raz! Wynoście mi się wszyscy!
— Pierwszy to raz ojcze jesteśmy jednego zdania — odparł Jep — spieszno ci stracić mnie z oczu, a mnie także pilno odejść stąd. Nie obawiaj się mego powrotu. Chleb, którybym spożył tutaj leżałby mi w żołądku kamieniem!...
Nie mógł mówić więcej, bo Aulari przerwała mu.
— Ach, ci mężczyźni — jęknęła — nigdy z nimi spokoju człowiek nie zazna. Cicho bądź Jep! Idź do łóżka i śpij, cóż masz teraz lepszego do roboty. A nie trap się tem co powiedział ojciec, wszystko to są historye karnawałowe. Jutro wszyscy o tem zapomną. Nie trap się; póki ta święta ziemia jeszcze nosi starą Aulari ten dom będzie zawsze twoim domem. I przemawiając tak do młodszego syna popychała go ku drzwiom. Maski szły za nimi z nosami na kwintę spuszczonymi. Jeden tylko »dragon«, Jan Cadéne nadrabiał minę. Wyprostowany, opięty w uniform kroczył zwolna i rzucił Bernadachowi tytułem pozdrowienia od drzwi gromkie: »Niech żyje Republika«! Ale okrzyk ten utonął w zgrzycie drzwi, które gospodarz zatrzasnął z pasyą za plecami gości.
Utonęli w ciemnej nocy, mroźnej nocy zimowej, czarniejszej jeszcze teraz. Po ulicach pustych, z których uciekli ludzie przelatał ostry, północny wiatr... carcanet... Ani w jednym sklepie, ani w jednem oknie nie błyskało światło. Cisza wiejska była dla włóczęgów rodzajem wyrzutu. Karnawał się skończył. Ledwie śmieli półgłosem nucić piosnkę zaintonowaną przez Jojotte, melancholijną i drwiącą zarazem piosenkę okolicznościową, którą zwyczajnie śpiewają Russillończycy:

»Adiou, pére, pobre pére,
Adiou, pére Carnabal«

Głosy zachrypnięte, nosowe gasły w refrenach, topiły się w smutku. Już po świętowaniu, minęła uciecha maskarady, oklaski w kawiarniach, gorący zapach ponczu palącego się niebieskim płomieniem! Jan Cadéne już nie był dragonem, patryotą, urwiszem napastującym dziewczęta i głoszącym sławę Republiki. Był znowu młodym chłopcem niespokojnym, jak go też przyjmą w domu rodzicielskim o tak późnej godzinie. Dzwonki błazeńskie nie brzęczały już u sutanny o szerokich rękawach zakrystyana Jojotte, osmutniałego teraz i spoważniałego, jak prawdziwy pątnik idący za procesyą. Pochodnia zapomniana zgasła.
Rozeszli się wszyscy u progu kuźni. Każdy wziął swe suknie codzienne i poszedł w swoją stronę.
Jep i Bepa pozostali sam na sam. Milczeli przez chwilę, gniew Bernadacha i zawiść Galderyka ciążyły na nich. Zarzuciwszy ramiona na szyję Jepa gestem czułej troskliwości, jakby jeszcze grała rolę mężczyzny, Bepa obwiniała się, że jest przyczyną jego strapienia.
— Galderyk uczynił to przez zazdrość — mówiła — gryzie go, że my się kochamy.
— Chciwość kieruje nim, narówni z zazdrością. Boi się, by go ojciec nie wydziedziczył i dlatego przychlebia mu się.
— Niech sobie robi, co mu się podoba! Nikt nam przecież nie zabroni pobrać się, gdy tego sobie życzymy.
— Wszystko mi jedno, bylebyś mnie kochała, moja ty jedyna! No powiedz, kochasz mnie?
— Kocham, bardzo kocham.
— A więc zawrzyjmy ugodę... ja chcę zadatku... całusa...
— Tylko jednego całusa?
Całowali się długo.
— Właściwie, jeśli ma być wszystko w porządku — rzekł Jep po namyśle — to powinniśmy spytać się twego dziadka czy się zgadza... wiesz co, chodźmy do niego zaraz!...
Dragon obchodził tłusty czwartek samotnie. Siedział przy kominku w miłem sam na sam z flaszką słodkiego wina. Drzemał z nogami opartemi o popielnik, obok niego stała flaszka w trzech czwartych wypróżniona. Obudzony, nie mógł zoryentować się szybko, wydało mu się to zrazu jakimś figlem karnawałowym, gdy ujrzał ich oboje i usłyszał prośbę. Nalegali.
A więc to na seryo? No to dobrze, niechże się stanie wedle waszej woli... ale tacyście młpdzi. Zdaje mi się, że będzie długim wasz okres narzeczeński.
— Nie dłuższy niźli był twój ojcze chrzestny! — odrzekła Bepa — opowiadałeś mi przecież o tem nieraz: miałeś zaledwie ośmnaście lat i byłeś już narzeczonym, odchodząc, bronić Republiki.
— Pięć lat w pułku, sześć bitew... trzy rany... tak to prawda... a moja Izabela czekała... czekała.
— Poczekam i ja — odrzekła Bepa.
— Więc ci się tak podoba ten Jep? hm... o, jego, to nawet niema co pytać, czy cię kocha. To widać już oddawna... wysechł od tego biedne chłopczysko!... ale inni... co powiedzą na to inni... wszyscy zalotnicy... Jan Cadéne, Galderyk? Wreszcie to twoja rzecz. Jeśli taka jest wola wasza, ja się nie sprzeciwiam. Pora wam też kochać się, korzystajcie z niej!
Podniósł flaszkę, wypróżnił jednem haustem.
Za wasze zdrowie moje dzieci! — zakończył a starajcie się być roztropni!




VII.
Inne maski.

Wielki post nastał w Katlarze. Po upojnych niedzielach, nadeszły ciche, kołysane dźwiękami dzwonów i psalmodyami liturgicznemi. Miast muzyki, grającej do tańca i skocznych tonów piszczałki, rozlegał się po nieszporach turkot monotonny kul zbijających kręgle na placu wioskowym. Była to rozrywka ulubiona czasu postu. Po partyi kręgli młodzi wychodzili tłumnie na przechadzkę. Ująwszy się pod ręce dziewczęta i chłopcy maszerowali po gościńcu wiodącym do Prades. Doszedłszy do mostu na Castellance, zatrzymywali się chwilę, spoglądając na południe, ku równiom, czy wiosna nie nadchodzi.
Nadciągała powoli. Oznajmiły jej nadejście drozdy i dudki pojawiające się w plantacyach oliwek po uboczach górskich. Po ogrodach, co legły dokoła wsi, kwitły drzewa migdałowe, a wierzby wzdłuż dróg okryły się liściem, niby z żółtawozielonego jedwabiu, podobnego do puchu gąsiąt kąpiących się w rowach przydrożnych. Od morza wiał wiatr ciepły, od którego podmuchu, rozkwitały się drzewa i trawy poczęły zielenić.
Pączki otwierały oczka to zielone, to różowe, ciekawe wiosny, ciekawe jak nadchodzi i odmładza świat. Z niedzieli na niedzielę wieś wyglądała coraz to inaczej. Jeszcze z drzew migdałowych, nie opadły kwiaty, gdy grusze poczęły biało kwitnąć, potem śliwy i brzoskwinie. Śliwy były całe białe, brzoskwinie całe różowe! Piękny to był widok i woń taka upajająca! Wystarczyło nos wytknąć na świat, oddychało się wiosną. Gdy Bepa wracała z pola, gdzie wychodziła rano po marchew do zupy, przynosiła ze sobą aromat kwiatów i pęki fiołków we włosach i u gorsetu. Jep wziął jej jeden z piersi, przycisnął do warg i nie wypuszczając z ręki dłuta i obcęg żuł w zębach. Gdy odpoczywając palił u progu kuźni papierosa, spostrzegł parę jaskółek budujących gniazdko w szczelinie starego wiązu. Pokazał palcem narzeczonej zgrabne stworzonka zajęte znoszeniem to odrobinek mchu wydartych z pośród kamieni dzwonnicy, to włosów z grzywy końskiej, walających się na śmietniku kuźni.
— Popatrzno — rzekł — oto para zakochanych, co nie potrzebuje ani mera, ani proboszcza, by rozpocząć gospodarstwo.
— Na każdego przyjdzie kolej — westchnęła Bepa — nasze gospodarstwo trudniej rozpocząć, ale zato potrwa dłużej.
Dragona nie interesowały jaskółki. Wiosna miała dlań zgoła inne powaby. Przedewszystkiem z wiosną nastawała zmiana w potrawach, kuchni dawało pole nowe smaczne materyały. Ślinka szła do ust staremu na myśl, że wnet podrośnie groszek cukrowy. W niedzielę, gdy narzeczeni opuszczali kuźnię, by pójść na przechadzkę przypominał:
— A nie zapomnijcie tam narwać kaczyńcu! Jest pyszny, delikatny o tej porze, a oliwę mamy przewyborną tego roku. Zobaczycie jaką przyrządzę sałatę. Niema na świecie nic lepszego na odświeżenie krwi... a i wino potem dopiero nabiera właściwego smaku!
U Bernadachów, inna to była znowu śpiewka.
Galderyk tego roku wściekał się na wiosnę. Nienawidził kosów, bo gwizdały, fiołków, bo pachły, na uciechę Bepy i Jepa. Całą pociechą była dlań myśl, o korzyściach, które miał wyciągnąć z kłótni jaka miała miejsce między Jepem, a ojcem. Pozbawiając brata należnej mu części spadku zaspokoi za jednym zachodem swą chciwość i zawiść. W tej miłej nadziei przychlebiał się staremu. W niedzielę, zamiast wałęsać się po wsi z rówieśnikami, towarzyszył ojcu w wędrówce po polach własnych, której Bernadach nigdy uczynić nie omieszkał. Z rękami w kieszeniach szli, oglądając każde drzewo, badając stan wzrostu i wyciągając stąd wnioski co do zbiórki.
I przyjaźń ich, porozumienie wzajemne utwierdzały się we wspólnem namiętnem przywiązaniu do ziemi.
Podczas, gdy wędrowali, Aulari była na nieszporach. Żarliwie modliła się w imieniu mężczyzn i za spokój domowy zanosiła modły. Zbliżały się Święta Wielkanocne, gdyby Bóg raczył ją wysłuchać, ci zacietrzewieńcy pogodziliby się może, napomnieni przez proboszcza przy konfesyonale.
Tymczasem przed wielkiem praniem i pogodzeniem się, którego tak pragnęła matka, obaj bracia spotkali się jeszcze raz, a to przy procesyi we Wielki Czwartek.
Nieść tego dnia olbrzymi krzyż na czele procesyi, jestto zaszczyt nie byle komu dostępny, a przez wszystkich młodzieńców wiejskich pożądany. Bractwo czarnych penitentów, do którego prawie wszyscy mężczyźni należą, wyznacza kto go ma nieść. Galderyk, obrany roku zeszłego, liczył i w tym roku na wybór. Ale wybrano Jepa i ten fakt pogłębił jeszcze bardziej przepaść między nimi, a Galderyka usposobił wrogo do brata, który mu tyle już kazał połknąć wstydu. Proboszcz Colomer, by go pocieszyć, powierzył mu wielką popielnicę, jeden z pierwszorzędnych przyborów ceremonii.
O oznaczonej godzinie pochód sformował się w kościele wedle wskazówek zakrystyana Jojotte. Podniesiono ołtarzyki przenośne na drążkach. Lalki ubrane jaskrawo przedstawiały osobistości z Męki Pańskiej... za niemi ustawiły się pod własnymi sztandarami cechy i bractwa. Najskromniejsi figuranci narówni z koryfeuszami, przejęci byli swemi funkcyami i zachwyceni pięknością przedstawienia, jakie mieli odegrać wobec siebie samych. Była to jakby druga maskarada, po szaleństwach tłustego czwartku i wszyscy współuczestniczyć w niej pragnęli z podobnym jak w tamtej entuzyazmem. Zgiełk przytłumiony dolatywał przez chwilę z tłumu, ale nagle nastała cisza. Celebrant ubrany w pontyfikalne szaty ukazał się w progu zakrystyi. Otaczały go dzieci z chóru i śpiewacy.
Procesya ruszyła.
Jojotte szedł na czele we fioletowej sutannie galowej, potrząsając olbrzymią grzechotką, której trajkot był jedyną muzyką, dopuszczoną w obchodzie, gdyż dzwonów zabraniają w takich razach przepisy liturgiczne. Za nim pośrodku dwu akolitów, Giressa i Jana Cadéna, ubrany w czarne szaty penitenta, postępował Jep, bohater dnia, dzierżąc monumentalny krucyfiks.
W pewnej odległości za tą trójką, stąpał samotny Galderyk. W czarnych szatach, ze smutkiem nie udawanym w duszy, niósł w lewej ręce misę pełną popiołu, a palcem w skazującym ręki prawej ukazywał ludowi popiół, symbol znikomości szczęścia ludzkiego. Spojrzenie złych oczu błyszczących w otworach kapury spadającej mu na twarz, a utkwionych w Jepa, łączyło z tym gestem jakąś tragiczną pogróżkę.
Kilka kroków za Galderykiem szły bardzo powoli, z minami bardzo dostojnemi, tancerki z czasów karnawałowych: Izabela, Petronela, Franciszka i Bepa, dźwigając na ramionach ołtarzyk z Matką Boską, na którym stała lalka wielkości naturalnej, z piersią przeszytą siedmiu mieczami bólu. Za niemi postępował lubieżny Filip z Ortes, niosąc w palcach, które dość nagrzeszyły przez dotykanie, trupią czaszkę, autentyczną, śmiejącą się okropnie bezzębną paszczęką.
W dalszym ciągu wędrowała grupa pokutujących Magdalen, gromada małych dziewczątek w długich, powłóczystych sukniach. Niosły one w ramionach krucyfiksy w sposób, w jaki dziecko tuli i buja do snu lalkę.
Ponieważ zalecono im, by były smutne, udawały że płaczą i obcierały sobie od czasu do czasu chusteczkami oczy, w których nie było łez.
W ślad za niemi płynęła falanga krzyżów wszelkiej miary i wielkości, lekkich, z gałązek głogu i innych ciężkich, z konarów dębowych, nie odartych z kory. Niektóre okryte były czarną krepą, inne ubrane w białą bieliznę, jedne wlokły się po ziemi, drugie sterczały ponad głowy. Zdawało się, że idzie las krzyżów. Nieśli je mali chłopcy bosonodzy, a siermięgi plątały im się pomiędzy nogami.
Dalszą część pochodu stanowiły bractwa, bractwo męskie, niosące pochodnie i bractwo kobiece, maszerujące z głowami spuszczonemi i szkaplerzami na piersiach. Pomiędzy oboma, niesiono ołtarzyk, na którym sterczała lalka, mająca przedstawiać Chrystusa. Realizm jej był okropny. Zbawca świata wisiał na krzyżu z rozdartym bokiem, szklanemi oczami, policzkami, piersią i nogami zbryzganemi krwią. Wielkie, wypukłe krople krwi, plamiły skórę zielonawą, trupią. Z zamierającem obliczem Ukrzyżowanego, dziwacznie kontrastowała zatknięta u korony cierniowej gałązka prawie dojrzałych wiśni: Jojotte ją tam umieścił, stosując się do pobożnego zwyczaju. Był to symbol zmartwychwstania wiosennego i bliskiego zmartwychwstania ukrzyżowanego Boga.
Pochód zamykał proboszcz Colomer otoczony dziećmi z chóru i śpiewakami. Wyczerpany postem i wstrzemięźliwością nakazaną w owym świętym okresie wielkopostnym, paroch Katlaru uginał się pod fałdami czarnej kapy, obciążonej jeszcze srebrnemi ozdobami. Posuwał się z trudnością, a kurcz żołądka nadawał jego twarzy zwykle pogodnej, wyraz męczeński, eteryczny i niezwykle budujący dla wszystkich parafian.
Również z wyrazem twarzy budującym, jeszcze surowszy niż zwykle, prawie uroczysty, stąpał p. Sabardeilh, dotrzymując kroku proboszczowi. Ale wzruszenie, którego doznawał nie było zgoła mistycznem. Podczas gdy śpiewał lamentacye proroków, opłakujących klęski spadłe na Izraela, myśl jego pogrążała się w nieszczęściach, jakie spadają na demokracyę, prześladowaną przez tyranów, a głos jego był błagający, lub drżała w nim groźba, stosownie do treści każdego wersetu.
Prawie jedyny, prócz słabych i dzieci w całej wsi, dragon nie brał udziału w pochodzie. Kapucynady go złościły. Pamiętał on inną uroczystość z lat dziewięćdziesiątych, kiedy to tych wszystkich złoconych, świętych poczciwców i ojców Kościoła, powyciągano z nisz i z filarów, postrącano i spalono w holokauście przed drzewem Wolności. Podczas gdy się palili, on, wraz z innymi patryotami i mieszkańcami wsi, tańczył dookoła stosu, karmaniolę. Przekonania starego od tej chwili nie uległy zmianie... noga jego nie postała w kościele. Prawdziwy poganin ten Malhibern!
Spoglądał z daleka na wychodzącą z kościoła procesyę i oczekiwał teraz u drzwi kuźni, aż powróci. Pokazała się niebawem, wysnuwała się z głębin ulicy. Wypływał z cieniów na słońce korowód niemych mar, cieniów beztwarzych, owianych mistycznym dymem pochodni. Wydawało się, że idą wysłańcy świata nadzmysłowego, z protestem przeciwko światu i naturze, połyskom światła i wiośnie.
Słowiki skryte w półmrocznych zagłębiach wąwozu rzeki Router zamilkły, przerażone trajkotem kołatki zakrystyana Jojotte, a motyle białe i żółte polatywały przynęcone płomieniem świec i ocierały się skrzydełkami o poczwarnie brzydkie, spadające na twarze kapiszony. Powoli, jak wojsko sów, przerażonych słońcem, ponury korowód masek zanurzył się w otwartej czarnej czeluści kościoła.
Nie zdejmując czapki, gdy pochód go mijał, dragon z fajką w zębach spoglądał bez drgnienia. Ręce zanurzył po łokcie w kieszenie spodni.
Proboszcz Colomer zadrżał na jego widok. Ta czerwona czapka na głowie bezbożnika, to była rewolucya, to był sam szatan. Gdy byli o dwa kroki od siebie, tak że się prawie dotknąć mogli, spojrzenia ich się skrzyżowały. Święty gniew palił się w oczach księdza. Gestem rozkazującym wyciągnął ku buntownikowi srebrny krucyfiks, jak gdyby nakazując paść na kolana, pochylić czoło temu, co jeden stał jakby na urągowisko, gdy cały lud się kajał swych grzechów.
Anatema chybiła. Spokojnie, z podobną miną jak niegdyś, gdy stał pod ogniem muszkieterów hiszpańskich w Peyretortes, dragon wytrzymał atak, a gest i krucyfiks przepłynęły mimo niego, jak stara, nieszkodliwa, zagwożdżona mitrajleza.




VIII.
U spowiedzi.

Sobota była dla proboszcza dniem ciężkiej pańszczyzny. Od samego śniadania i połkniętego z pośpiechem, siedział zamknięty w konfesyonale, słuchał i rozgrzeszał swe owieczki. Pomiędzy dwoma absolucyami conajwyżej pozwalał sobie uchylić drzwiczek pudła i rzucić okiem na trzódkę wiernych, kobiet i mężczyzn, co czekali klęcząc na podłodze. — Jeszcze z piętnaścioro — liczył, zażywając tabaki.
Operacya była zresztą bardzo prosta. Grzechy podobne były do siebie jak bliźnięta, bez odcieni nawet indywidualnych, jak dusze grzeszników. Kupiec oszukiwał na wadze towarów, rolnik zaorywał pole sąsiadom, biedak podskubywał dobro bogacza. Proboszcza Colomera znudziły te grzechy, zobojętniały mu. Nie drgnął już nawet, gdy narzeczona kajała się, iż pozwoliła uszczknąć swemu przyszłemu mały zadatek na przyszłą szczęśliwość małżeńską, gdy służąca obwiniała się, że zgodziła się dzielić łoże swego chlebodawcy... Stare historye, do których nadawała się oklepana... wypróbowana na swą bezskuteczność nauka moralna.
Ale zwróciły na siebie uwagę duszpasterza lamentacye starej Aulari, zwierzającej mu się ze swych zgryzot macierzyńskich i małżeńskich. Błagała go, by pomógł, do przywrócenia pokoju w rodzinie. Proboszcz wzruszony łzami i spiesząc się na obiad do domu, przyrzekł jej to uczynić.
Kolej przyszła na p. Sabardeilh.
Nauczyciel żył dotąd w dobrych stosunkach z proboszczem. Kierownictwo chóru, nauczanie katechizmu, czyniły zeń współpracownika parocha, funkcyonaryusza napół kościelnego. Wierzył on zresztą na swój sposób, podobnie jak wierzyła wielka liczba republikanów w tych czasach. Wielbił on Chrystusa rewolucyonistę, pasterza maluczkich i zwiastuna Republiki socyalnej. Proboszcz Colomer zrazu był pobłażliwym na tę swego rodzaju utopię.
Wobec ogólnej nienawiści do rządów dawnych, obawiając się ludzi nowych co przyszli do steru, paroch Katlaru, podobnie jak prawie wszyscy współkoledzy, ogłosił się publicznie po stronie rządu tym czasowego, zaintonował na całe gardło: »Salvum fac populum tuum Domine!«, i pokropił wodą święconą drzewo wolności. Ale potem, w miarę jak reakcya poczęła podnosić głowę, zmienił także ton.
Mimo to, z wielką roztropnością, jako człowiek niecierpiący przejść gwałtownych, w dalszym ciągu patrzył przez palce na postępowanie nauczyciela, a gdy go spotkał, unikał w rozmowie tematów drażliwych.
Dzisiaj atoli, w poufnem tète a tète trybunału pokuty, nastąpiło małe starcie. Ksiądz się pogniewał. Miał on jeszcze świeżo w pamięci bluźniercze zachowanie się Malhiberna, a że ta owieczka zbłąkana wymykała się z pod jego jurysdykcyi, przeto Sabardeilh musiał zapłacić za obu. Zanim mu udzielił absolucyi wspomniał o stosunkach nauczyciela z »czerwonymi«, o złym przykładzie jaki daje parafianom czytając i kolportując »Reformę«, dziennik bezwstydny, redagowany przez księdza apostatę.
Nauczyciel nie kajał się, więc proboszcz od nauk moralnych przeszedł do groźby. Dał mu do wyboru, pomiędzy dziennikiem, a rozgrzeszeniem... należało zrezygnować z jednego albo z drugiego.
— Daję ci czas do jutra, namyśl się! — zakończył proboszcz i zamknął nauczycielowi przed nosem wewnętrzne drzwiczki konfesyonału.
Gdy je otwarł na nowo, znalazł się twarzą w twarz ze starym Bernadachem. Spojrzawszy na ten nos urzędowy i sąsiadującą z nim brodę o wybitnym rysie uporu, na te usta, z których nigdy jeszcze pono nie wyszło słowo pobłażania, proboszcz począł żałować prawie, że ustąpił prośbom Aulari, że obiecał pogodzić ojca ze synem. Uf, co za uparty łeb z tego Bernadacha! Zawsze jednak podległym był woli księży i punktualnie dopełniał obowiązków religijnych. Nadzieja więc była; proboszcz wyczekiwał chwili sposobnej do ataku. Absolucya była w jego ręku atutem nielada. Tutaj, w kraju tradycyjnie chrześciańskim, parafianina, który nie szedł do spowiedzi wielkanocnej, lub nie komunikował, pokazywano sobie palcami. Tylko zatwardziali grzesznicy, żyjący w konkubinacie, lub złodzieje zawodowi, obawiający się, że będą musieli zwrócić łup, wystawiali się na ten skandal. Czyżby Bernadach się tego nie uląkł? Ależ nie, miejmy nadzieję! Tymczasem penitent skończył spowiedź... dokładną, a mimo to bardzo nie ciekawą... i czekając admonicyi księdza umilkł. Z wyjątkiem zwykłego grzechu »gniewu«, nie wymienił zgoła niczego, coby się mogło odnosić wprost, lub pośrednio do zerwania z Jepem. Zdziwił się też niewymownie, gdy z ostrożnościami i względami należnymi skarbnikowi parafii, oraz radnemu municypalnemu, proboszcz naprowadził go na wyznanie, o którem mu się ani śniło. Sumienie nie wyrzucało mu niczego. Wydawało mu się, że w rządach rodzinnych, instytucyi równie starej, równie szanowanej jak prawa religijne i uznanej przez księży, jest autorytetem bezwzględnym. Był panem u siebie... syn do niego należał... osądził go i potępił bez apelacyi... na tem koniec, nieprawdaż?
Daremnie spowiednik szeptał mu po przez kratki konfesyonału rady moralności ewangielicznej, zachęcał do skosztowania słodyczy jaką daje przebaczenie, Bernadach udawał głuchego, a proboszcz Colomer zawahał się, czy ma się posuwać do ostateczności.
Czyż nie dość miał już na dziś kłótni z nauczycielem... co jak sądził będzie miało ten skutek, że go nie wyręczy na chórze!... Ach, ten uparty Bernadach! To nie do wytrzymania! Stary skąpiec czuł, że spowiednikowi poczyna brakować sił przeto zaczął układy. Stawiał warunki. Niech Jep się upokorzy naprzód, niech ojca przeprosi, niech także przeprosi brata... potem, zobaczymy...
Liczył w duchu na to, że duma Jepa odrzucając te preliminarya pokojowe, uwolni go od ostatecznego pogodzenia się ze synem.
Nie mogąc uzyskać nic więcej, proboszcz zgodził się na te warunki, a chłop, wymruczawszy odpowiednio skruszonym głosem Confiteor, podniósł się z kolan w stanie łaski, zadowolony z transakcyi korzystnej, z tanio nabytego rozgrzeszenia.
Sługa boży nie uważał się jeszcze za pobitego. Jep będzie może lepiej usposobiony jak ojciec. Ach, gdyby go można dostać... co za zwycięstwo dla Kościoła! Nie ulega wątpliwości, że poczciwa Aulari przejęta uczuciem wdzięczności zdwoiłaby względy dla swego parocha i czuwałaby tem więcej nad tuczeniem kur, których kilka zwykle przynosi mu w darze co roku około dni krzyżowych. Na myśl o tem, proboszcz rozgrzeszył z pośpiechem tuzin penitentów... ostatnich... Już nikogo nie brakło z całej trzódki prócz dragona, Jepa i dwu czy trzech dewotek dotkniętych chorobą skrupułów i opóźniających spowiedź aż do niedzieli rano, by mieć absolucyę świeższą.
Na dragona liczyć nie ma co, ale Jep mógł jeszcze się pojawić. Proboszcz wyczekiwał nań czas jakiś, przechadzając się po opustoszałym kościele i mrucząc brewiarz. Ale musiał zaprzestać, mrok padać począł, a równocześnie dzwon na Anioł Pański oznajmiał upragnioną z dawna chwilę kolacyi. Odmówiwszy krótką modlitwę i przyklęknąwszy u ołtarza proboszcz wyszedł z kościoła.
Przechodząc po pod okna szkoły dosłyszał głosy pana i pani Sabardeilh kłócących się w kuchni. Dochodził aż na ulicę cienki dyszkant żony, przerywany poważnemi sentencyonalnemi słowami męża. Spory nauczycielstwa były tak częste, że sąsiedzi przestali się nimi interesować. Był to jeden z odgłosów właściwych Katlarowi, podobny do bicia młota o kowadło w kuźni, do szczęku obcęg, do łoskotu kijanek, któremi prały kobiety bieliznę. Ale onego wieczoru zaciekawił proboszcza temat kontrowersyi małżeńskiej, zwolnił tedy kroku, by posłuchać. Pod wrażeniem ciosu, jaki go spotkał u trybunału pokuty pan Sabardeilh mówił, a pani Sabardeilh trzęsła się ze złości.
— Mówiłam ci już nieraz, że ta twoja polityka obróci się nam na złe! — krzyczała.
— Dobrze wyjdziesz na tem, gdy wyrzucą cię z chóru! Dwadzieścia franków straty na miesiąc! Skądże je weźmiesz? Jeśli się musi być na posadzie dla chleba, trzeba stulić pysk i siedzieć cicho. Myślisz żeś jest wielki uczony, bo czytasz książki i gazety? Jesteś tylko stare, głupie bydlę! Słyszysz!
Repliki nauczyciela nie dosłyszał proboszcz, bo zagłuszyły ją złorzeczenia megiery, ale wydawało mu się, że spór p. Sabardeilh słabnie z każdą chwilą i kontent był w duchu z tej porażki. Zaiste argumenty pani Sabardeilh nie były w wielkim stylu... ale nie przeszkadzało to wcale, że zmierzały do dobrego celu i nadzieja wzrastała w księdzu, że jeśli tylko płuca nie odmówią jej posłuszeństwa, to dokaże w końcu nawrócenia zbłąkanej owieczki. Był to dawny, odwieczny alians kobiety z księdzem, jak długo pakt ten trwa, Kościół nie runie. Proboszcz Colomer mógł iść w spokoju na kolącyę; a właśnie był czas ostateczny i żołądek wołał wniebogłosy. Brał już za klamkę drzwi wchodowych plebanii, gdy doszło go wołanie:
— Księże proboszczu, księże proboszczu!
Aulari biegła w jego stronę tak szybko jak tylko nieść ją chciały stare nogi.
— Księże proboszczu, proszę na miłość boską przyjść, dopomódz mi. Jep tu jest właśnie, gadam do niego już od godziny, ale nie chce o niczem słyszeć. Co za nieszczęście! Proszę, niechże ksiądz proboszcz pójdzie, może posłucha duchownej osoby!...
— Ten wasz Jep, to twarda pałka, moja dobra Aulari! To jest buntownik!... gdyby jeszcze był przyszedł do konfesyonału, spróbowałbym był może przekonać go, ale do kuźni, ja... do tego poganina Malhiberna? Nie... za nic... to nie jest moje miejsce!
— Błagam księdza proboszcza!
Z półotwartych drzwi plebanii wydobywał się zapach smarzonych ryb i słychać było jak masło pryska na blachę kuchni.
Zresztą, moja dobra Aulari, już zapomniałem kiedym jadł obiad! Siedm godzin siedzenia w konfesyonale; jestem półżywy. A właśnie ryby usmarzone... w sam raz. Przesmarzone ryby licha warte...
Aulari jęczała z rozpaczy.
— Jeśli ksiądz proboszcz mnie opuści, wszystko będzie stracone! — wzdychała. — Mąż mój powiedział: »Niechże Jep się namyśli, jeśli dziś wieczór nie przyjdzie przeprosić, wszystko między nami skończone, raz na zawsze.«
— Hm... więc... idę z wami moja zacna Aulari — zgodził się proboszcz.
I głosem filuternym dodał:
— Dla was moja Aulari, tylko dla was...
W kuźni nakrywano właśnie do stołu. Gdy proboszcz ukazał się w drzwiach, Bepa, Jep i Malhibern, oddali mu ukłon, dragon nawet uchylił z gracyą swej czerwonej czapeczki. Czuł się do tego zobowiązanym jako gospodarz. Ten rewolucyonista nie był arogantem.
— Może przeszkadzam? — spytał proboszcz. — Ale nie zabawię długo, mam tylko parę słów powiedzieć tem u chłopcu. Zupa nie będzie miała czasu ostygnąć.
— Zupa poczeka — odrzekł dragon — a może zgodzi się ksiądz proboszcz usiąść z nami do stołu.Wprawdzie to tylko garus z niedojrzałych gruszek, ale takie delikatne są o tej porze!
Proboszcz podziękował ruchem ręki. Jep milczał ze zmarszczonemi brwiami, miną ponurą.
Po ojcowsku proboszcz wziął go za ucho.
— Zbliż się, zbliż niedobry chłopcze! — rzekł. — Czyż nie wstyd ci, że przez ciebie płacze matka? Czyż to takie straszne, czego żąda ojciec? Zbłądziło się... głupstw o, przeprasza się u licha i koniec. Nie wiem dokładnie co zaszło, ale to wiem, żeś poturbował Galderyka, obaliłeś go na ziemię, skaleczył się w głowę. Czy to prawda?
— Byłam przytem — odezwała się Bepa. — To Galderyk pierwszy zaczął.
— Byłaś przytem, wiem o tem, ale myślę, że nie masz się czem chwalić! — odrzekł proboszcz. — Te przebierania się, te maski, to nie jest wcale zabawa stosowna dla dziewczyny.
I zwracając się do Jepa ciągnął dalej:
— Galderyk jest ranny, to fakt, ale zgadza się przebaczyć ci, winieneś przeto przeprosić go i ojca również... no, cóż mi powiesz?
— Przeproszę ojca, chętnie przeproszę, gdy sobie tego życzy, ale brata za nic!
— Jeśli już nie dla brata, uczyń to dla matki twojej. Widzisz jaka biedaczka strapiona!
Aulari wzięła Jepa za rękę i przyciągnęła go do siebie.
— Jep, mój Jep... ja cię przecież tak kocham!...
— Dalejże, niech nie minie dobra chwila! — nalegał proboszcz. — Idź do brata, podaj mu rękę i będzie po wszystkiem.
— Rękę?... odetnę ją sobie raczej!
— Tak, więc jakże chcesz, by Bóg był dla ciebie miłosierny, gdy ty nie chcesz przebaczyć uraz? Strzeż się! — groził pleban. — Jutro jest Wielkanoc... nie mogę ci udzielić rozgrzeszenia zanim się pogodzisz z twoją rodziną.
— Niech się ksiądz proboszcz nie lęka. Nie będzie sposobności do odmówienia mi absolucyi!
— Nieszczęsny! A więc chcesz się smarzyć w piekle?
— Ogień nam kowalom nie dziwny! — zażartował Malhibern.
— Uśmiechasz się teraz — odparł proboszcz — ale przestaniesz się śmiać niedługo, gdy dyabeł przyjdzie cię brać na widły. Pomyśl tylko Malhibern, namyśl się... jeszcze czas do pokuty i dla ciebie. Odkądże to nie byłeś już u św. spowiedzi? O, zaprawdę musisz mieć duszę czarną jak ten oto komin. Ale sakrament pokuty oczyści ją. Chodź do kościoła, za pięć minut będzie wszystko skończone i odejdziesz biały jako śnieg.
— Bardzo dziękuję, ale obawiam się zaraz zawalać w kuźni przy robocie.
— Jeśli już sam wzgardzasz dobrodziejstwami sakramentów św., to nie gorsz przynajmniej innych. Gdyby nie ty, nie twój zły przykład jestem pewny, że Jep byłby poszedł do spowiedzi, i że byłby się pogodził z rodziną.
— Jep jest wolny, niech sobie idzie ucałować się z bratem, niech przystąpi do komunii jeśli ma taką fantazyę, to jego rzecz.
— Dosyć tego księże proboszczu — zakończył Jep — postanowienie moje jest niewzruszalne. Żal mi bardzo droga matko, że martwisz się z mego powodu, ale zanadto mi oni obaj dokuczyli, za wiele się przez nich nacierpiałem... ojciec wyrzucił mię za drzwi... więc dobrze, nie powrócę. Chciał mieć tylko jednego syna, dobrze, to nawet lepiej, odtąd ma tylko jednego syna.
Proboszcz Colomer wzniósł oczy w niebo:
— Czy słyszysz droga Aulari? To dziecko ma przewrócone w głowie, gada jak waryat... zostawmy go... spełniliśmy obowiązek, tem gorzej dla niego jeśli nie chce spełnić swej powinności!
— Matko Boska ulituj się nademną! — jęczała Aulari. — Nie opuszczaj mnie Najświętsza Matko Różańcowa!
— Tak, Matka Boska Różańcowa jest potężną, liczmy na jej pomoc! — pocieszał ją proboszcz.
— Nie zapomnij matko o synu, jak i on o tobie nie zapomni nigdy! — zawołał Jep rzucając jej się na szyję.
— Jutro przede mszą ranną, będę czekał w konfesyonale — oświadczył proboszcz żegnając się. — Mówię to pod adresem opieszałych!
Ale nazajutrz czekał proboszcz daremnie, siedząc zanurzony po uszy w swojej skrzyni, ani Jep, ani Sabardeilh nie pojawili się. Przyszli jednak na mszę, ot tak, z przyzwyczajenia. Gdy pod koniec obrzędu wszyscy parafianie sznurem poczęli płynąć ku ołtarzowi dla przyjęcia sakramentu dwaj tylko ludzie pozostali na swych miejscach. I zgorszenie było ogromne.
Omlet paskalny jedzono w szkole w ponurem milczeniu.
Nauczyciel był poważny i obojętny.
— Cóż na to powie inspektor? Wyrzucą cię z posady... zostaniemy bez chleba!
— Hm, trudno, żołądek musi jakoś przecierpieć, a w tem grunt, że sumienie będzie zadowolone — zaprotestował nauczyciel. — Zresztą moja droga, gdyby żony pierwszych chrześcian były rozumowały jak ty, to żylibyśmy dotąd w kulcie bałwanów.
— Ośmielasz się mówić o religii, a wzbraniasz się komunikować!
— Dlatego, bo pojmuję ewangielię inaczej jak ksiądz Colomer.
— Ach, ach to kapitalne, to ty przypuszczasz, że wiesz więcej niźli proboszcz! Co za zaślepienie! Wiesz co, ogłoś się papieżem!... Zamkną cię do domu waryatów... a ja pójdę żebrać po ulicach.




IX.
Bracia i przyjaciele.

W ogródku Malhiberna, za kuźnią, po kolacyi zbierali się klubiści: Jep, Sabardeilh, Jojotte, całe towarzystwo. Od nastania ciepłej pory, która w Russilonie szybko nadchodzi po zimie, sprzysiężeni zamienili kuchnię, na terasę ogrodową, wznoszącą się nad brzegiem... correchu... rzeki Router. Z otchłani szła fala orzeźwiającego chłodu, pachniała wanilia i jalapa, którą Bepa obsiała grządki kapusty i grochu. A przytem szum potoku tłumił głos i stawiał tamę ciekawości sąsiadów. Jep, ani Bepa nie mieli nic przeciwko temu, bo mogli całować się i pieścić w cieniu zapadającego wieczoru, podczas, gdy starsi, poważni, omawiali zdarzenia bieżące, pogłoski o zamachu stanu, jakie poczęły krążyć.
Jojotte przyniósł właśnie tego wieczoru złe wieści z targu w Prades. Pan Malfré, dawny prezydent klubu, dostał właśnie dziś rano list od p. Arago. List ten nie zawierał nic pomyślnego. Z jednej strony Bonaparte, z drugiej zaś rojaliści z Izby spierali się o to, kto pierwszy ma sięgnąć po Republikę. Wzięci w dwa ognie, dziesiątkowani przez więzienie i wygnanie, montaniardzi, rozdzieleni w dodatku na obozy, byli świadkami bezsilnymi klęski. Cała nadzieja leżała jeszcze w ludzie. Ale czyż można było nań liczyć?
— Gdyby wszyscy republikanie byli tak zdecydowani jak p. Malfré... to zapewne! — skonstatował nauczyciel. — Ale obywateli jemu podobnych coraz mniej.
— A cóż mówi »Reforma«? — spytał Jojotte.
— »Reforma«? Mój kolega Castaséque nie dostaje już tego pisma... zakazano. Nie powiedziano wprawdzie wprost, by przestał abonować, ale dano do zrozumienia, że dziennik ten źle jest widziany przez Administracyę.... i Castaséque zastosował się....
— To człowiek podły! — krzyknął dragon.
— To ojciec rodziny, — odrzekł Sabardeilh — nie zapominajmy, że ma czworo dzieci do wyżywienia. Ale koniec końcem, to przykre, nie będziemy już wiedzieli co się dzieje.
Brak ulubionego dziennika martwił i obezwładniał nauczyciela. Poddający się łatwo suggestyi słowa pisanego, Sabardeilh wahał się, gdy przyszło do czynu, bał się zawieść, bał obrać fałszywą drogę.
— Będziemy się kierowali podług nosa proboszcza — zażartował Jojotte. Jestto barometr niezawodny; wystarczy mi patrzyć nań, gdy czyta dziennik, jeśli spraw a Republiki górą, nos jego się wydłuża.
— Obawiam się, by nie stracił nosa zupełnie — rzekł nauczyciel, a potem wzdychając dodał: Oszczędzajmy go moi przyjaciele, gadzina gotowa mnie jeszcze zdenuncyować w Administracyi!
Zamilkli. Na uboczu tylko narzeczeni rozmawiali przyciszonym głosem.
Jep wziął Bepę za rękę i ściskał ją delikatnie w szorstkich, spracowanych palcach. Myślał przytem o pieszczotach innych w przyszłości i serce mu wzbierało miłością.
Po chwili zamilkli i oni, bo słowa im zamarły na rozkochanych ustach i tylko słowik nucił w krzewach porastających stoki wąwozu. Był to pierwszy słowik tego roku, a narzeczonym wydawało się, że śpiewa dla nich umyślnie, dla wyrażenia w pieśni ich szczęścia. Nagle jednak z dzwonnicy pobliskiej rysującej się na niebie czarną sylwetką, począł tętnić potężnie dzwon. Jęczał donośnie i fałszywie, tłumiąc śpiew słowiczy. Zabobonna dusza kowalczuka drgnęła i przebiegł po niej dreszcz złego przeczucia. Silniej przycisnął do siebie dłoń dziewczyny.
Pukanie do drzwi kuźni od strony ulicy zbudziło wszystkich z zadumy. To pewnie klient jakiś, któremu zachorowało bydlę, przyszedł wezwać dragona, znającego się także na leczeniu uderzeń krwi do głowy i kolek.
— Idź chłopcze otworzyć! — rozkazał stary.
Nie był to klient, był to znajomy, kolega Jepa, niejaki Ramon, który pracował z nim razem u kowala Sardy w Estagel. Ramon, jako starszy, wtajemniczył młodego chłopca w arkana tańca i polityki. Długo trzymali się razem, w kuźni, w klubie, a w niedzielę na zabawie. Po trzech latach rozłąki spotkali się nagle, szczęśliwi i zdziwieni.
— Jep!
— Ramon!
Wykrzyki, uściski. Ramon wyjaśnił, w jaki sposób się tu dostał. Wyruszył rankiem z Estagel, bo otrzymał miejsce w Ria. W drodze zaskoczyła go noc, a że właśnie przechodził obok kuźni, więc zapukał, by spytać, gdzie może we wsi dostać nocleg.
— Nocleg, bardzo blisko — odrzekł Jep — będziesz spał ze mną w łóżku, ale nim to nastąpi, musisz coś przekąsić. Majster będzie bardzo zadowolony gdy cię zobaczy, a i przyjaciele tu zebrani przyjmą cię z otwartemi rękami. Nie krępuj się z nimi: Wolność, Równość, Braterstwo! Sami republikanie są w tym domu. A ty..., myślę, żeś się przecież nie zmienił!
— Ja miałbym się zmienić?
To przypuszczenie wydało się Ramonowi tak komicznem, że zatrząsł się w gwałtownym śmiechu od głowy do obcasów.
— To paradne! Tak, tak, nie jestem już ten sam, to prawda: jestem dużo gorszy. Gdyś mnie znał, byłem niewiniątkiem. Od tego czasu kawał zrobiłem drogi i to nie w tył, jak rak. Zresztą opowiem wam...
— Chodźże, chodź do ogrodu. Wszyscy posłuchają z chęcią.
Weszli.
— Ojcze Malhibern, mamy gościa! — zawołał Jep; Ramon, mój przyjaciel, dzielny chłopiec czerwony od nosa do pięt, idzie szukać pracy w Ria... chciał, bym mu wskazał gospodę.
— A tyś go zaprosił, by został u nas? Doskonale. Bepa, rusz się i przynieś nam litr wina i szklanki. Nie potrzeba zapalać świecy, księżyc właśnie wschodzi; przy jego blasku zapoznamy się.
— Dziękuję obywatelu majstrze! — odrzekł przybysz. — Szklanka wina, to zawsze lepsze jak raz kijem w plecy.
I mówiąc to wywinął pałką, którą trzymał w ręku, wesołego młynka, wesołego... ale w danym wypadku morderczego zarazem, gdyby chciał go powtórzyć w nieco innej intencyi w pobliżu głowy napastnika.
Jojotte i Sabardeilh bardziej wprawni w obracaniu językiem niźli bronią, raz ze względu na swój zawód, a powtóre z wewnętrznego usposobienia, podziwiali zręczność chłopaka. Energia tego towarzysza ich cieszyła, utwierdzała ich w wierze w powodzenie sprawy.
Bepa przyniosła wino i szklanki. Trącano się, pito i niedługo się namyślając, dragon zapytał gościa:
— I cóż tam słychać przyjacielu, co robią ludzie w okolicach, z których przybywasz?
— Dudni pod ziemią — odparł Ramon. — Przeszłego miesiąca byłem w Bédarieux i Béziers. Pełno tam dzielnych ludzi, chłopów, robotników, obywateli, co nie zawiodą w danym razie.
— Doskonale! — rzekł Sabardeilh.
— A mieszczanie?
— Mieszczanie? Ależ oni oddawna obrócili swe kapoty podszewką do góry!
— Zawsze ci sami! — rzekł dobitnie nauczyciel. — Czy pamiętasz Jojotte? Ja widzę dotąd tych naszych panów mieszczan z Prades. Po dniach lutowych paradowali podczas przeglądu gwardyi narodowej w nowych uniformach z kokardami wielkiemi jak talerze. W radzie municypalnej, w klubie, wszędzie ich było pełno.
— A dziś ani śladu z tego wszystkiego! — uzupełnił Ramon. — Wszyscy ci przekupnie tanich słów milczą jak karpie. Zakopali się w jamy i czekają rychło Bonaparte zdławi Republikę, by potem rzucić się na łup gotowy, na nasze karki.
Dragon puszczając kłąb dymu z fajki, rzekł na to:
— Trzeba było rozprawić się z nimi gdyście byli silniejsi. Gdybyście byli tak kilku skrócili o głowę!... Cóż u licha, czyż gilotyna jest dla psów? Ale wyście zamiast tego zabawiali się, rozmawiali, wiedli dyskusye po klubach, grali komedyę z gwardyą narodową... baranki! białe, niewinne baranki!... Teraz będą w as strzygli... Tem gorzej dla was! Ach, gdybyśmy, my z roku 93-go w swoim czasie byli postępowali tak dobrodusznie, Rewolucya byłaby wnet została skonfiskowaną. Hej, do stu dyabłów! myśmy nie żartowali swego czasu... co?
— Cierpliwości, cierpliwości ojczulku! — zawołał Ramon. — Jeszcze nie wyrzekliśmy ostatniego słowa w tej sprawie. To ledwie początek. Mówię wam, że rozprawa będzie straszna. Z jednej strony bluzy robotnicze, z drugiej czarne surduty Będzie bitwa co się zowie, prawdziwa wojna, wojna biednych z bogaczami. Zarzucimy ich kapeluszami!
Sabardeilh zdumiał się.
— Bitwa! — krzyknął. — Ależ ta wasza bitw a z góry jest przegraną. Żołnierze...
— Żołnierze, to dzieci ludu, to biedacy podobni nam; ręczę, że powieszą raczej swych oficerów niżby mieli strzelać do nas, braci swoich. Ha, zresztą jeśli poślą nam paczkę śliwek ołowianych, to odpowiemy! Wolę zginąć w bitwie, niżli by mnie miano rozstrzelać we własnej norze jak zająca.
— Dobrze rzekłeś obywatelu! — pochwalił dragon. — I ja choć mam tylko jedną nogę zdrową, pójdę z wami, jak długo zechce mnie nosić.
— I ja pójdę! — krzyknął Jep.
— Jesteście szaleńcy! — rzekł nauczyciel. — Spróbujcie obębnić tu pobudkę, a zobaczycie, że nie ruszy się i dziesięciu, by pójść za wami. Wierzcie mi młodzi, zostawcie karabiny w kącie, prasa, trybuna, oto broń demokracyi.
— Puste słowa, szmaty papieru! Piękna broń! — szydził Ramon. — Jeśli nią zechcesz obywatelu bronić Francyi przed zamachem stanu, to..
— Ależ nieszczęśnicy! Cóż chcecie zrobić, czegóż dokażecie bez organizacyi, bez dyscypliny?
— Bez organizacyi? Ależ pan chyba nie wiesz jak sprawy stoją. Czyś pan nigdy nie słyszał o stowarzyszeniach?
— Jakich znów stowarzyszeniach?
— Stowarzyszeniach tajnych do stu dyabłów, o armii powstańczej! Gotowa do boju. Na całym obszarze Pays Bas niema wsi ani miasteczka, któreby nie miały swej sekcyi, sformowanej w pułk. W Hérault samem jest naszych dwadzieścia tysięcy, tyleż w Aude, razem czterdzieści tysięcy, podzielonych na centurye, plutony z hasłami, oznaczonemi miejscami zbornemi, znakami, po których można się rozpoznać. Wszystko to będzie funkcyonowało w dniu oznaczonym, jak zegarek. Tymczasem czyszczą wszyscy strzelby myśliwskie, leją kule, robią proch. Dla tych, którzy nie mają strzelb, kowale ostrzą widły, szable, wyproszczają kosy, osadzają sierpy na tykach. Jesteśmy gotowi, mówię wam obywatele, i gdy reakcyonaryusze na nas napadną, opalimy im wąsy na gębach, jako żywo!
— Nalałeś mi balsamu w duszę — dziękował dragon. — Siedzieliśmy tutaj, ot jak głupcy, chwytając rękami puste powietrze. Hej, hej, teraz pójdzie się ramię w ramię!
— Nie mielemy językami na zebraniach, w stowarzyszeniach — tłumaczył dalej Ramon. — Piękny to widok, gdy się zejdą bracia... ale mamy także i mówców, mówiących doskonale... hm, to by pana zaciekawić mogło panie nauczycielu!
— Nie odmawiam, nie odmawiam — odrzekł Sabardeilh — ale zanim do was przystanę, chciałbym zaznajomić się z waszemi ideami, usłyszeć, czego chcecie dokonać stawszy się panami sytuacyi.
— Mamy ideę, jeść i pić, by ugasić pragnienie i głód zaspokoić. Ziemia jest dość duża, wystarczy po kawałku dla każdego. Chcemy zniesienia podatków, konskrypcyj, żandarmów, nie chcemy ani bogaczów, ani biednych! Wszyscy muszą być równi, wszyscy braćmi!... No cóż, podoba się to panu?
— Braterstwo, albo śmierć!! — ryknął dragon. — Jednakowoż należy przewidzieć wszystkie ewentualności. Cóż poczniemy bez armii, jeśli Europa nas zaatakuje.
— A to na co? Anglicy, Niemcy, Rosyanie, są przecież ludźmi jak i my, wygonią precz swoich królów, otworzone zostaną granice państw i: Niech żyje międzynarodowa Republika!
— To byłoby cudowne! — westchnął nauczyciel. I dodał zaraz:
— Ale nauka potrzebna jest ludowi. Nie zniesiecie przecież szkół?
— Nauczyciele wpajać będą młodym obywatelom poszanowanie dla cnoty; potroimy ich pensye.
— A kościoły, co zrobicie z kościołów? — zapytał Jojotte.
— Świątynie, w których obchodzić będziemy święta Ludzkości! Zupełnie, jak za Rewolucyi.
— Więc nie usuniecie dzwonników?
— Dzwony nie mają przekonań, dziś rozbrzmiewają dla proboszczów i dewotek, jutro zahuczą potężnie jak gromy, ku czci Rewolucyi socyalnej!
— Podobają mi się wasze ideje! — rzekł Jep. — Jeśli pozwolisz, chciałbym wstąpić do stowarzyszenia zaraz, choćby dziś!
— Zaraz dziś? — Tak jak stoisz? — uśmiechnął się Ramon. — Do naszego stowarzyszenia nie wstępuje się jak do młyna. Muszę najprzód poradzić się towarzyszów. Wiem, że mają zamiar utworzyć stowarzyszenie w Ria. Mówiąc otwarcie, właśnie w tym celu tam idę; polecono mi zorganizować centuryę, ja będę centuryonem. Znam cię od dawna Jep... biorę na siebie twe przyjęcie. Oznaczymy dzień na zebranie. Słuchaj dobrze, to nie są żarty! Z chwilą gdy zostaniesz wtajemniczony, gdy przysięgniesz na krucyfiks i sztylet, będziesz związany na śmierć i życie.
— Nie boję się — rzekł kowalczuk — to sprawa załatwiona, jestem twój... a pan, panie Sabardeilh? myślę, że nie zechcesz się wyłączać... taki republikanin...
— Nauczyciel zażądał czasu do namysłu. Przeddewszystkiem chciał dostać regulamin stowarzyszenia, by przestudyować artykuł po artykule.
— A to paradny człowiek ze swoim regulaminem! Jesteś obywatelu nadto ciekawy. Tu nie idzie na razie o mielenie językiem. Chcesz ocalić Republikę, czy nie? Jeśli nie, to z Panem Bogiem, nikt cię przemocą nie będzie ciągnął. Ale jeśli tak, to równaj krok; i... baczność; w szeregu cicho stać. Pogwarzymy sobie potem.
— Masz słuszność chłopcze! — potakiwał dragon. — Dość gadania, teraz pora czynu. Bądź spokojny, każdy z nas spełni swój obowiązek. Ty Jojotte będziesz bił w dzwony do apelu, do broni, ty Sabardeilh będziesz nękał obywateli mowami i niecił zapał...
— A ja? — zapytała Bepa.
— Ty, po skończonej wojnie wyjdziesz za Jepa i sfabrykujesz wraz z nim dużo małych republikanów, by zastąpić tych, którzy polegną na polu chwały. Czy ta rola podoba ci się? Tak... no to dobrze... to nalej nam jeszcze jedną kolejkę... dalej przyjaciele, wychylmy tę szklankę na cześć Republiki socyalnej.
Trącili się poważnie, uroczyście złączeni w spólną, wielką, płomienną nadzieją.




X.
Dusza w męce.

Nadeszły żniwa. Od pierwszych przebłysków świtu Galderyk i stary Bernadach żęli zboże na uboczy Rumengas, kawałku pola wąskiem a długiem, położonem na stoku góry Tét poniżej Katlaru. Pracowali usilnie nie podnosząc głowy, chyba by spojrzyć przed siebie. Ojciec na przodzie, syn w miedzy sąsiedniej z boku, poruszali miarowo sierpami, rzucali garści zżętych źdźbeł na ściernisko ruchem ściśle wyrachowanym i stąpali blisko siebie, dotykając się prawie ramieniem tak, że każdy większy zamach sierpa jednego z nich musiałby skaleczyć drugiego. Wolno sunęli krok za krokiem w jednym rytmie, w jednym tempie, jak dwa noże jednej maszyny. Doszedłszy do końca skiby prostowali grzbiety, oddychali chwilę ciężko i rozpoczynali pochód w stronę przeciwną. Zboże posiane w rodzajnej glebie wystrzeliło na wysokość człowieka. Źdźbła były tęgie, kłosy ciężkie, przed żniwiarzami wznosił się niby mur łan zwarty, oporny. Opór ten, oznaka obfitego plonu, podniecał Bernadacha. Rzucał się na zboże z głową pochyloną na dół. Galderyk pracował nie tak równo. Chwilami ruchy jego stawały się miękkie, to znów gwałtowne, gdy spostrzegł, że pozostaje w tyle.
Nie bardzo myślał o tem co robi i ochoty wielkiej nie miał do pracy. Nie lenił się, myślał tylko o czemś zgoła innem. I nie pierwszy to raz go nachodziła ta zaduma. Od niejakiegoś czasu wzorowy robotnik opuszczał się, ustawał w gorliwości. Ojciec musiał go rano budzić, wydobywać prawie z łóżka, bo zasypiał godzinę piania kogutów. Dziwiła Bernadacha ta zmiana nagła. Kiedy nie było dużo do roboty można było jeszcze wytrzymać, ale w dzień żniwa?
— Dalej, ruszajże się ospalcze! — wołał nań. — Teraz przy chłodzie tak ci idzie robota? Cóż będzie dopiero o południu, gdy słońce palić zacznie. Dalej, spiesz się, czas najwyższy, kłosy przejrzałe, ziarno poczyna się sypać. Jeśli się będziemy tak guzdrali, ptaki niebieskie zjedzą wszystko. A byłoby przecież szkoda!
Nie odpowiadając Galderyk spieszył się tnąc sierpem z wściekłością. Już wiele razy przewędrowali pole od końca w koniec. Słońce wzbijało się w górę i rzucało na ubocz snopy żaru i światła. Pomiędzy połyskliwą rzeką a zębatymi skałami na szczycie góry, zda się rozpalonemi do białości leżał łan martwy w ciszy i chwale, jak masa stężałego złota. Rosa parowała, kłosy pękały z trzaskiem, ziarno się sypało na ziemię z metalicznym pogłosem. Świeżość ranka znikła, śpiewać przestały szpaki, ukryte w gęstwie leśnej. Teraz rozbrzmiewał koncert koników polnych. Ćwierkały coraz to głośniej, coraz to potężniej, jakby upojone słońcem. Ćwierk koników i świst sierpów, te dawne dźwięki mięszały się z sobą, odpowiadały sobie, wiodły w dziwnej martwocie i ciszy wiejskiej dziwne rozmowy. Czasem z pod nóg żniwiarzy pomknęła zwinka, mała szara jaszczurka, lub przepiórka podleciała i siadła niedaleko, patrząc co robią, zaniepokojona o swoje gniazdo ukryte wśród zboża. Czasem też przyciszonym szeptem płynął pogłos ciężkich oddechów obu mężczyzn, gorączkowych, spazmatycznych, rozdzierających spiekłe piersi.
Na końcu skiby Bernadach podniósł się i spojrzał w stronę Katlaru, przysłaniając oczy ręką od słońca.
Poprzez opary leżące na rozłogach widniała czerwona plama spódnicy kobiecej. Posuwała się zwolna skalną ścieżyną z góry.
— Matka nadchodzi i niesie nam obiad. Dość! — rozkazał stary Galderykowi. — Dość na dziś rano.
Było dosyć w istocie, a nawet za dużo. Spotnieli, złamani umęczeniem obaj powoli poszli ku rzece. Śmiałym rzutem Bernadach utkwił sierp swój w pniu topoli i usiadł opierając oń plecy, podczas gdy Galderyk rzuciwszy narzędzie na ziemię padł ciężko w trawę, bujnie porastającą brzeg rzeki. Leżał bez ruchu z wyciągniętemi ramiony. Przybycie Aulari, rozpakowywanie koszyka, brzęk talerzy, apetyczny zapach wydobywający się z garnka z zupą, przeszły bez wrażenia. Wydawało się, że nic nie widzi, niczego nie słyszy.
— Talerz twój napełniony, na cóż czekasz? spytała Aulari.
Galderyk się podniósł, pochwycił baryłkę z czerwonem winem, którą Aulari wydobyła z koszyka. Przechylił w tył głowę i pił.
— A to ci się pić chciało chłopcze! — rzekł Bernadach.
— Jeśli powtórzysz jeszcze parę razy baryłka wypróżni się niedługo. Dzięki Bogu dość wody w rzece.
— A teraz jedz zupę — dodała Aulari. — Nie żałuj sobie, jest dosyć w garnku.
— Trzeba jeść, po pracy! — zauważył Bernadach połykając szybko swą porcyę. — Zboże gęste tutaj i ostów też nie brak. Ziemia bujna, żywi zarówno dobre, jak złe rośliny. A niech je tam... te osty; mam ręce całkiem pokrwawione... Mniejsza z tem, z obiadem w żołądku i kieliszkiem prościuchy, da sobie człowiek radę przy żniwie. Jeszcze chochlę stara... ta zupa da się jeść. No, jakże tam synaczku?
Galderyk ledwie tknął się jedzenia i opadł znowu w trawę. Kapelusz słomiany zasunął na twarz dla ochrony przed słońcem i zdawało się, że śpi.
— Cóż ci to takiego? — spytał ojciec.
— Pewnie upał odjął ci apetyt — rzekła Aulari.
Galderyk milczał.
— No, cóż ci jest? Jeśli jesteś chory powiedz, będziemy cię kurować — ciągnął dalej Bernadach. — Już od kilku dni jesteś w złym humorze. Z wiosną panowała febra, czyś może jej się nabawił.
— Nie mam febry.
— Trudno byś żył powietrzem. Wiem, że ci coś brakuje. Powiedz.
— I na cóż się skarżyć, gdy niema na to rady! — rzekł głucho Galderyk.
— Niema rady? — Czyś oszalał, cóż to takiego?
— Chory jestem na głowę... na myśl jedną, która w niej tkwi.
— Ależ to ostatnie głupstwo chorować wskutek myśli!... — Bernadach wzruszył ramionami. — Dalejże chłopcze, otrząśnij się z tego i zjedz zupę.
Ale Galderyk mówił dalej:
— Wy wszyscy nie rozumiecie się na tem. Myśl... to jest rzecz zła, bardzo zła, to gryzie... to wpija pazury, to obala człowieka na ziemię, podobnie jak cios pięści, albo noża.
— Pomięszało ci się w głowie chłopcze, nie rozumiem cię!
— Pocóż więc ojciec wyciąga mnie na słowa. Zostaw mnie w spokoju. Wygrzebię ja się z tego sam, albo zdechnę... to rzecz moja...
— Ja cię rozumiem! — przerwała Aulari. — Wiem o co idzie. Myśl — u młodego chłopca... wiem ja co to takiego. Zakochałeś się widać Galderyku! A ukochana twoja posprzeczała się z tobą. Nieprawdaż, że to jest cała choroba. Powiedz, odgadłam?
— Jeśli tylko tyle... to głupstwo! — oświadczył Bernadach. — Nie gryź się daremnie... pogniewała się twoja kochanka, no to się i przeprosi... a jeśli się nie przeprosi, to i tak głupstwo... znajdziesz sobie drugą. Czyż mało kobiet?... phi! tego nie zabraknie chyba nigdy!
— Dla mnie istnieje tylko jedna... a ta jedna mnie nie chce... choć, gdyby mnie chciała, to ty ojcze nie zgodziłbyś się...
— Nie wymieniaj nazwiska, założę się, że to ta gęś Bepa... ta dziadówka dragona! Bez grosza to... Myślałem, że ta historya dawno skończona. Wspominałeś mi o tem nawet jeszcze przed śmiercią jej ojca i odrzekłem: Nie! Od tego czasu nie pisnąłeś ani słówka. Myślałem, że to minęło.
— I ja tak myślałem — westchnął Galderyk — ale powróciło jeszcze silniejszem jak było przedtem. Teraz już zapóźno... jest po słowie z Jepem.
— Tem lepiej! — zadecydował Bernadach. — Ten nicpoń nie wart złamanego grosza, będą stanowili dobraną parę.
— Cicho bądź, nie zapieraj się własnego dziecka — odezwała się Aulari. — Tyś sam jest winien cierpienia Galderyka, Bóg karze cię za to, żeś wygnał z domu młodszego syna!
— Dasz ty mi raz spokój z tym twoim Jepem?... Nad nim zrobiłem już krzyż. Mam tylko jednego syna. Pomóż mi lepiej przemówić mu do rozumu.
— Czyż myślisz ojcze, że nie usiłowałem sobie tego sam wytłumaczyć? Czy myślisz, że zagłębiam się w mem nieszczęściu dla przyjemności cierpienia? Wszystko co mi możesz powiedzieć, powiedziałem sobie sam, może jakie sto razy. A nie pomogło wcale. Opętała mię ta Bepa, muszę ją mieć. Jeśli Jep się z nią ożeni... będzie nieszczęście... znam siebie!
— Ależ dajże pokój chłopcze. Widzisz, nic straconego jeszcze. Oni przecież jutro nie pójdą do ślubu. Jep jest za młody, a interesy w kuźni nie idą najlepiej. Może niedługo ci Malhibernowie zostaną bez chleba. Gdy nie będzie miała co włożyć do ust, Bepa stanie się przystępniejszą. Tak czy owak będziesz ją miał, a zaspokoiwszy fantazyę powiesz: Bądź zdrowa!... i przestaniesz o tem wszystkiem myśleć.
Aulari wybuchnęła:
— Nie słuchaj ojca! — krzyknęła.
A zwracając się do męża mówiła:
— Czyż ci nie wstyd dawać podobne rady synowi? Jesteś przecież chrześcianin, człowiek stary! Przytem te rady są zupełnie bez wartości. Jakże możesz przypuszczać, by Galderyk chciał czekać tak długo!... Dzięki Bogu... ja jako matka widzę rzecz zgoła inaczej. Chłopak jest chory, rzucono nań uroki. Już jako mały cierpiał na to. Przypomnijże sobie. Gdy go taka melancholia nachodziła stawał się jakby obłąkany, nie poznawał ludzi. Jednego razu mało co nie umarł. Zesztywniał, oczy mu się przewróciły jakby miał konwulsye. Wtedy to wyleczyła go stara Barabianna. Odmówiła pacierze i dała mu zażyć słynnej swej konfitury z głogu. Kosztowało nas to drogo... trudno... ale dziecko się uratowało. Takiego mu i dziś potrzeba lekarstwa.
— Tak, to... a przytem praca!... — zakończył Bernadach. — Dalej chłopcze, do roboty! Niema nic lepszego na rozjaśnienie w głowie, jak dobrze spocić się przy robocie, chodź!
Powstał, poprawił paska na biodrach. Z sierpem w garści, wyprostowany, czekał na skraju nowego zagona na syna.
— Dalejże, spiesz się, zaczynajmy!
I znowu w ciszy rozległ się świst sierpów, ponad łanem poczęły wznosić się i opadać dwa grzbiety, a w dali na białej drodze wijącej się uboczą czerwona spódnica Aulari nikła powoli, aż zatonęła w potokach światła słonecznego.




XI.
»Chrystus i Barbes«.

Gdy tylko znalazł chwilę czasu obywatel Ramon, którem u udało się znaleść zajęcie w jednej z kuźni w Ria, przybywał spędzić wieczór z przyjaciółmi w Katlarze. Unikał gościńców, przemykał wąwozami wzdłuż rzeki, a doszedłszy pod ogród Malhiberna, w drapywał się po skałach, przełaził kamienny mur i zjawiał się niespodziewanie pośród grona spiskowców.
Spiskowano bowiem teraz u dragona. Oczekując ceremonii przyjęcia, nowi »bracia« zaznajamiali się z rytuałem stowarzyszenia. Wymieniali znaki rozpoznawcze, np. pozdrowienia, polegające na tem, że kłaniano się czapką w prawo, a potem co prędzej ją chowano pod lewą pachę, uściski dłoni bardzo skomplikowane. Cały ten ceremoniał musiano zapamiętać doskonale, a Ramon za każdym razem pouczał, poprawiał.
— Przypuśćmy naprzykład — mówił do Jepa — że znajdujesz się w kawiarni i ktoś cię zaczepia. Wystarczy, gdy uderzysz się po czole — ot tak... i zawołasz: Chrystusie! a wszyscy bracia, jeśli są w sali, powstaną jak jeden mąż, by ci pospieszyć na pomoc. Prawda jakie to wygodne? Patrz, oto tak!
Ramon wykonał ruch i krzyknął, Jep po nim, potem Jojotte, na końcu Sabardeilh. Dragona, ze względu na wiek podeszły uwolniono od tych ćwiczeń. Ale inni oddawali im się sumiennie. Jepa bawiło to, a dużo trudu kosztowało Sabardeilha, nieco niezdarnego z natury.
— A co, dobrze teraz? — pytał instruktora.
Chodziło właśnie o to, jak się należy zbliżać do »brata« gładząc podbródek dwoma palcami.
— Będzie lepiej obywatelu, gdy wykonasz ten ruch swobodniej. Wytrzeszczasz oczy, opierasz wielki palec na policzku, jakgdybyś chciał się golić. Trzeba być sprytnym i nie zwracać uwagi szpiclów!
Sabardeilh oponował nieco nim zdecydował się wstąpić do stowarzyszenia. To było dobre dla młodzików, dla tych, co lubią narażać się na skręcenie karku, ludzi rzucających się na oślep w każdą awanturę. Ale dla człowieka żonatego, dla funkcyonaryusza szkoły... trzeba się dobrze namyślić. A przytem nie na rękę mu była ta przysięga. Wahał się czy ma zrzec się swej woli, stać się narzędziem w rękach ludzi nieznanych.
Ramon go uspokajał. Ci nieznani, których się obawiał, byli to ludzi zacni. W liczbie ich byli mieszczanie, ludzie bogaci.
— Zdziwiłbyś się obywatelu, gdybym ich wymienił.
— Tylko — nadmienił jeszcze nauczyciel — jeśli przyjdzie do starcia, to nie dam sobie rady. Nigdym się nie uczył władać bronią!
— Dragon pana nauczy — odrzekł Ramon. — A zresztą to nie sztuka: pchnąć bagnetem, rozerwać papier naboju i wsypać go do lufy, każdy się tego nauczy łatwo.
— A ile wynosi wkładka? — informował się dalej nauczyciel.
— Trzy sous tygodniowo, przecież to nie może nikogo zrujnować!
— Wiem ja doskonale co pana wstrzymuje, — dorzucił Jojotte. — Przyznaj pan, że boisz się żony.
Nauczyciel nie przyznał się, ale Jojotte trafił w punkt drażliwy. Sabardeilh bał się żandarmów, ale stokroć bardziej jeszcze bał się żony. Tylko nie lubił, by o tem mówiono. Insynuacye zakrystyana zdecydowały go, przystąpił.
Pozostawało już tylko oznaczyć dzień, a raczej noc na uroczystość. Nie było to rzeczą łatwą. Raz naczelnik legionu pojechał na targ do Perpignan sprzedawać wieprze, drugi znowu raz, księżyc świecił zbyt jasno i sekret mógł ktoś podpatrzyć. Spiskowcy czekali tedy, Jojotte jak zwykle dobroduszny, Sabardeilh poważny i skupiony, a Jep niecierpliwy i rozentuzyazmowany, jak katechumen w przeddzień chrztu. Bepa ze swej strony żaliła się, że ją zaniedbują, na korzyść »Maryanny«. Chciała, by ją przyjęto także. Czemuż nie?
Ramon wykrzyknął oburzony:
— Kobiety w tajnem stowarzyszeniu!... Trzebaby przedewszystkiem poobcinać im języki!
Wreszcie centuryon z Ria zwołał zgromadzenie. Czas i miejsce zboru: godzina ósma wieczór, poza kapliczką św. Piotra na skrzyżowaniu dróg do Motlig i Eus, hasło: »Jezus Chrystus i Barbés«.
O oznaczonej godzinie, Jep, Sabardeilh i Jojotte, ześliznęli się na dno wąwozu rzeki Router. Wszyscy trzej obuli sandały i zamaskowali się, każdy na swój sposób. Jep zadowolnił się chustką włożoną pod czapkę, opadającą mu na twarz, Jojotte uczernił sobie twarz węglem, Sabardeilh zaś tonął we fałdach zimowego płaszcza z peleryną i kapiszonem spuszczonym na oczy.
— Udusisz się pan w tem! — mówił mu Jojotte.
— Deszcz gotów padać; noc będzie chłodna, a zresztą wolę pocić się jak drżeć — odrzekł nauczyciel.
Pocił się i drżał równocześnie ten nieszczęsny człowiek. Strach go dławił.
Wydostali się z wąwozu i ujrzeli o kilka kroków przed sobą kapliczkę, rysującą się wyraźnie na tle nieba. Nikogo dokoła. Milczenie.
— Czyś pan co słyszał? — szepnął Jojotte.
— Co?
— Nic, to tylko kot gdzieś miauczy.
— A panu z pewnością wydało się, że to głos pani Sabardeilh? To nic, można się omylić.
— Schadzka się nie udała, towarzysze się nie stawili na wezwanie, wracajmy! — rzekł Sabardeilh bardzo zadowolony, że na tem koniec.
Ale nagle, trzy cienie, trzech ludzi podniosło się z rowu przydrożnego. Głos jakiś, wydobywający się z pod ogromnego pilśniowego kapelusza, rzekł:
— Godzina wybiła.
— Były to słowa umówione. Razem, jak dzieci recytujące katechizm, aspiranci wykrzyknęli:
— Jezus Chrystus i Barbés.
— Dobrze! — rzekł przywódca eskorty.
I uderzając nauczyciela po plecach, rzekł:
— Daj swą chustkę do nosa obywatelu!
Złożył chustkę i zawiązał neoficie oczy.
— Daj teraz rękę!
Szybkim ruchem obrócił go kilka razy w kółko. Biedak zachwiał się.
— Ależ nie bój się obywatelu! Trzymam cię i poprowadzę.
I zwracając się do towarzyszy, którzy podobnej manipulacyi dokonali z Jepem i Jojotte.
— Naprzód, marsz! — wykrzyknął.
Dokąd szli? Ku Motlig, czy ku Eus? Po kilku minutach uszu ich doleciał turkot wózka jadącego naprzeciw.
— Za mną! — rozkazał przywódca.
Zeszli po uboczy, potknęli się kilka razy na korzeniach drzew.
— Kłaść się!
Położyli się. Wózek zbliżał się. Minął ich. Spiskowcy podnieśli się i poszli dalej. Uderzył ich zapach wina, który wózek zostawił za sobą.
— Założę się — rzekł Jojotte — że to znajomiec Trèzel! Przemyca zapewne wino któremuś oberżyście. Szkoda, że nie fraternizujemy z nim. To dobry republikanin, byłby nam dał pokosztować.
Byłby mówił dalej, ale przywódca przerwał mu energicznem: Cicho!
— A więc to tak, jak podczas procesyi! — rzekł Jojotte — my jesteśmy niby pątnicy, a pan jest proboszczem. Dobrze obywatelu, zamykam gębę na kołek.
— Obywatel ma słuszność — przytakiwał Sabardeilh. — Najmniejsza nieostrożność mogłaby nas zdradzić.
Ręka jego drżała w dłoni przewodnika.
— Czy wnet zajdziemy? — spytał. — Bo mam jutro naukę w szkole, nie chciałbym powrócić zbyt późno.
— Pójdziesz, skoro naczelnik ci pozwoli pójść, przedtem nie! — odrzekł przewodnik. — Naprzód, marsz!
Droga stawała się coraz gorszą, pod nogami czuli skały, niektóre kamienie usuwały się, szum wody płynącej w pobliżu doszedł ich uszu.
Jojotte zaśmiał się:
— Zawiązaliście nam oczy, trzeba było jeszcze zatkać uszy, jeśli wam zależało na tem, byśmy nie wiedzieli nic! Jesteśmy na drodze do Eus, założę się, że wiedziecie nas do groty »Śpiących rycerzy«.
Wstąpili na wzgórek, potem weszli po kilku schodach nierównej wysokości, zstąpili nadół i pochód się zatrzymał. Szmer licznych głosów dochodził, tętnił jak pod sklepieniem piwnicy. Przewodnik puścił rękę nauczyciela.
— Nasi bracia z Katlaru! — oznajmił.
— Dobrze — rzekł głos jakiś — odwiążcie im oczy!
Chustki opadły. Ukazała się grota oświecona dymiącemi smolnemi pochodniami, oprawionemi w lichtarze. Jojotte nie mylił się, zgromadzenie odbywało się w grocie »Śpiących rycerzy«. Była to szczelina skalna, zamykająca wąwóz wcięty w płaskowzgórze Comes, była nie duża i nie było z niej wyjścia dalej. Służyła za schronisko pasterzom w porze paszenia bydła. Legenda głosiła, że... bruxas... odbywają w niej nocną porą swe orgie szatańskie i łatwowierność górali czyniła z tej miejscowości pewną kryjówkę dla spiskowców. Za żadne skarby świata żaden z okolicznych mieszkańców nie byłby się pojawił nocą w jej pobliżu, a nawet hałas i błysk świateł, gdyby ktokolwiek je zauważył, byłyby tylko dodały skrzydeł uciekającemu w najwyższym strachu biedakowi.
To połowiczne bezpieczeństwo nie przeszkodziło jednak spiskowym uzbroić się od stóp do głowy. Połyskiwały szable, sztylety zatknięte za pasy, a dzidy i strzelby stały rzędem oparte o ściany. Tajemniczość umazanych sadzami, osłoniętych chustkami twarzy, podnosiła jeszcze grozę tego miejsca o nocnej porze. Było to przerażające.
Pośrodku groty, w śród grupy osób, nieco przed nimi, stał człowiek wysokiego wzrostu, ubrany w płaszcz hiszpański. Czarna maska jedwabna kryła twarz jego. To był naczelnik.
Na jego znak, dwu ludzi nabiło strzelby, skrzyżowali je na piersiach pana Sabardeilh.
Równocześnie głos jakiś wypowiadał rotę przysięgi:
— Przysięgasz wierność i posłuszeństwo na śmierć i życie, przyrzekasz pójść, gdy ci rozkażą nawet przeciw ojcu własnemu, nawet przeciw synowi?
Naczelnik wyjął z pod płaszcza ukrywany tam dotąd krucyfix i sztylet i złożył je na krzyż przed nauczycielem.
— Podnieś rękę! — rozkazał. — Czy przysięgasz, na Chrystusa i sztylet? Wiedz do czego się zobowiązujesz, jeśli zdradzisz, umrzesz!
Już było za późno namyślać się; Sabardeilh przysiągł. Serce mu biło gwałtownie w piersiach, ledwie miał tyle siły, by wyrzec sakramentalne słowa.
Potem przyszła kolej na Jepa. Z brawurą wyciągnął rękę i wyrzucił słowa przysięgi z pełnej piersi.
Na końcu zaprzysiężono Jojotte. Nie był on wcale wzruszony, owszem miał humor doskonały.
Gdy zbliżano lufy strzelb do jego piersi, odsunął je ręką i rzekł:
— Dajcie spokój, to mnie łaskocze. A przytem i do czegóż to mam się zobowiązywać? Iść przeciw ojcu, iść przeciw synowi? Wolne żarty! Ojciec mój zmarł dawno, a ja jestem kawalerem. Przystaję do was z całego serca, oto wszystko co mogę powiedzieć.
Przysięgnij tedy skoro tak myślisz! — nalegał naczelnik, podsuwając mu pod nos krucyfiks i sztylet.
— Wymagasz tego obywatelu? Czyż nie wystarczy, że wszyscy słyszeli? A więc zgoda, posłuchajcie!
I na całe gardło krzyknął: Przysięgam!! aż zahuczało pod sklepieniem groty.
— Wybornie! — rzekł naczelnik. — Już niema co kryć się wzajemnie przed sobą. Jesteśmy w kółku rodzinnem.
Zdjął maskę z twarzy, a pan Sabardeilh poznał pana Malfré, mieszczanina z Prades, bogacza, którego podpis wart był najmniej dwadzieścia tysięcy dukatów. Ciekawy człek ten p. Malfré z czaszką jak głowa cukru, nosem Don Quichota, spiczastą bródką i włosami ostrzyżonemi krótko, wedle republikańskiej mody. Był to urodzony konspirator.
W gimnazyum konspirował przeciw celującym uczniom, potem przeciwko rządowi; z karbonaryuszami, przeciw linii starszej, z partyą »Praw człowieka« przeciw linii młodszej. Republika zwycięska powołała go do prezydyum klubu i godności municypalnych. Ale nie mógł się przystosować do tych funkcyj jawnych, do tych sytuacyj w pełnem oświetleniu słonecznem. Ku ogromnej swej radości, mógł po dniach lipcowych zejść w podziemia, jąć się pracy tajemniczej szyfrowania listów, przebierań, rzucania haseł. Zacny to był zresztą człowiek, sumienny kupiec i szczery demokrata i p. Sabardeilh był dumny z tego, ze może uścisnąć jego dłoń.
Wzamian za to miał doznać wzruszeń mniej przyjemnych. Towarzystwo było nieco... mieszane. Ledwie kilku chłopów-rolników. W Russilonie, jak zresztą wszędzie, chłop był podejrzany. Przeważali rzemieślnicy: bednarze, kowale z miasteczka i wsi, kilku przemytników, którzy przystąpili do stowarzyszenia w nadziei uregulowania dawnych rachunków z zielonymi kołnierzami, to jest strażnikami celnymi... Dobrze... ale cóż tutaj robił np. stary Carbasse, żebrak i szczodrak, recytujący u wszystkich progów psalmy pokutne, z brzuchem rozepchanym jałmużniczym chlebem, albo to drugie indywiduum, pustelnik z Llugol, klecha, napół jasnowidzący, napół szarlatan, który sprzedawał wino i cuda pątnikom i pątniczkom, przychodzącym na odpust. Pewnie posługiwano się nimi, w celu zwoływania braci i rekrutowania zwolenników po wsiach. Ach! jacyż to straszni misyonarze! I nie najgorsi oni jeszcze z całej bandy. Np. Gatounes! Doprawdy trudno nie oburzać się, że przyjęto tego wyrzuconego z posady strażnika składu soli, schwytanego na gorącym uczynku kradzieży, wspólnika złodziei! Zaprawdę ten »brat« nie czynił rodzinie wielkiego zaszczytu. Nauczyciel poskarżył się na to Ramonowi, który zrzuciwszy maskę, natychmiast złączył się z przyjaciółmi z Katlaru.
Ale on śmiał się ze skrupułów Sabardeilha. Czyż bierze stowarzyszenie za bractwo?
— Gdy idzie o to, by się bić, nikt nie pyta ludzi o czyste ręce. Gatounes bić się będzie, za to ręczę, a jeśli będzie się musiało popełnić w dobrej sprawie coś... brzydkiego, Gatounes się tego podejmie. Gatounes jest właśnie człowiekiem jakiego nam potrzeba.
Tymczasem p. Malfré nakazał milczenie.
— Moi przyjaciele — rzekł, zniżając głos donośny, którego dźwięk powtarzały echa skalne — moi drodzy przyjaciele, mam wam oznajmić rzeczy ważne. Listy, jakie otrzymałem z Paryża, informują nas, że Prezydent, ta gadzina, Bonaparte, korzystając z chwilowego urlopu Izby, przygotowuje zamach stanu. Kupuje za gotówkę sumienia, układa się ze zdrajcami. Maupas naczelnik policyi, Saint Arnaud minister wojny, Magnan szef armii paryskiej, czekają tylko hasła od swego mistrza, by zdławić stolicę. Za kilka dni, jutro może, krew popłynie. Na szczęście prowincya czuwa, Russilon stoi pod bronią. List od braci naszych w Perpignan przyniósł mi ostatnie instrukcye wodzów naczelnych. Zapamiętajcie to, co wam teraz powiem: Hasłem do powstania będzie dla nas ogień zapalony na Roc-Mosquit. Pierwszy, który go spostrzeże zawiadomi swoją sekcyę. Dekurye i centurye pomaszerują na Prades. Punkt zborny, kawiarnia Moularda. Tam się dowiecie co czynić należy. Może to po raz ostatni zbieramy się tu, przed zaświtaniem wielkiego dnia. Jeśli który z was bracia ma do postawienia wniosek w interesie Sprawy, niech wystąpi, udzielam mu głosu.
Pewien bednarz z Vinça, Bonarik, zwany Cienkonogi, wystąpił z szeregu. Miał twarz fanatyka, niskie czoło i zaciśnięte wargi.
— Proponuję — rzekł — byśmy przed wyruszeniem do Prades, pochwycili naszego mera i proboszcza. Zaknebluje im się elegancko pyski i poprowadzi jako zakładników na czele centuryi. Widząc ich, wojsko nie będzie miało odwagi strzelać do nas.
— Wyborny pomysł! — wykrzyknął Mercadié z okolicy Eus — tylko nasz mer.... znam ja go.... na pierwszą wieść o ruchawce skryje się w piwnicy. U nas jedynie proboszcz jest figurą niebezpieczną. Czyby go nie usmarzyć na plebanii? Co?
— Nie zajmuj się teraz bracie proboszczem, znajdziesz go i potem! — rzekł p. Malfré.
— Nie należy niczego przedsiębrać po wsiach, nim nie staniemy się panami Prades. Naprzód podprefektura, mając ją w rękach, zdobędziemy resztę.
— Ja proponuję, by wyłapać strażników pogranicznych — zaproponował Sucha-ręka, przemytnik z Taurynii. — Powybieramy ich wygodnie z łóżek, gdzie śpią ze swemi samicami, i skonfiskujemy im karabiny...
— Jeśli nie nastawią ich nam cieńszym końcem, ze śliwką ołowianą w środku.
— Najprostszą rzeczą byłoby — rzekł jeszcze jeden obywatel — pójść do poborcy podatkowego i podpalić jego książki. Zrobilibyśmy sobie tęgie ognisko, i byli pewni, że przynajmniej tego roku nie zapłacimy ani grosza!
— Ilu ludzi, tyle zdań — zakończył p. Malfré. — Czyście moi bracia zapomnieli o ślubowanem posłuszeństwie? Przyjdziecie wszyscy do kawiarni Moularda; tam wydam rozkazy. Tymczasem, zanim się rozejdziemy, obywatel Escaffre zbierze składki. Przypominam dawnym i nowym członkom, że składka wynosi trzy sous tygodniowo. Dalej, sięgajcie do kieszeni drodzy bracia.
Obywatel Escaffre, z zawodu kupiec w Marquixannes, obchodził szeregi, odbierając sousy i srebrne monety, biorąc i wydając resztę. Rozmawiał i żartował, ale równocześnie pilnie śledził, by któryś z patryotów, nie wsunął mu monety dziurawej, lub bezwartościowej, jak to często zdarza się podczas kwesty w kościele. Mimo to jednak skarbnikowi nie udało się ujść podejrzeń współwyznawców. Mówiono o nim, że myli rachunki, i miesza często kasę wojennę z prywatną, kupiecką.
Po ukończonej kollekcie zabrał głos pustelnik z Llugol:
— Zebraliśmy się tutaj obywatele bracia — rzekł jak pierwsi chrześcianie, kryjący się w ciemni katakumb. Pracujemy jak oni nad założeniem fundamentów państwa Chrystusowego, nie tego Chrystusa, o którym każą z ambon biskupi przeniewiercy i reakcyonistyczni księża, ale Chrystusa prawdziwego, przyjaciela ludu, naszego, republikańskiego Chrystusa. Dość już nas nawyzyskiwali dosyć już napaśli się naszym kosztem ci utytułowani, w czerwonych i fioletowych sutannach, z pastorałami w rękach i w infułach na głowach. Nie chcemy ich! Żądamy księży prawdziwych, dzielnych uczniów św. Franciszka, pustelników, zamieszkujących ostępy górskie. Nie kosztują oni dużo, można im dać cokolwiek, a nawet nic, jeśli taka wola czyja. Precz z proboszczami moi mili bracia, niech żyją pustelnicy!
Mówca zatrzymał się; nie wyschło zapewne źródło jego wymowy, ale natomiast wyschło mu w gardle.
Na szczęście miał przy sobie lekarstwo, ogromny bukłak z koziej skóry, towarzyszący mu nieodstępnie w wycieczkach. Zwisał przez ramię na rzemieniu.
— Za wasze zdrowie obywatele! Podniósł bukłak, pociągnął potężnie dla pokrzepienia sił i podał sąsiadowi.
— To delicye, — objaśniał — rancio, podarek, który w ostatnich dniach otrzymałem od pielgrzym ów hiszpańskich. Bierzcie i pijcie przyjaciele.
Bracia jeden po drugim brali bukłak w objęcia.
— Dość bracie drogi! — krzyknął pustelnik gdy ktoś niedyskretny trochę zadługo pieścił się ze skórzaną baryłką. — Przecież każdemu musi się coś dostać.
Gdy bukłak doszedł do Jepa, zawierał akurat tyle, ile koniecznem było dla zwilżenia warg.
— Pełny oddałeś nam w ręce, płaskim ci go zwracamy! — rzekł, oddając go pustelnikowi. — Trudnoby to samo powiedzieć o wszystkich dziewczętach, co tańczą na odpustach tam u ciebie w puszczy.
— Niechże sprawi Madonna z Llugol, byśmy tak spłaszczyli i zgnietli wrogów Republiki!
— Posiedzenie zamknięte! — wyrzekł p. Malfré. — Do widzenia niedługo mili bracia! Przypominam, nie zaniedbujcie co wieczór spoglądać ku szczytowi Roc-Mosquit.
Żegnano się u wejścia do groty. Ludzie z Eus i Comes poszli na lewo, ku górom, reszta poczęła zstępować w dolinę rzeki Têt. Członkowie katlarscy, z Prades, z Ria szli grupami. Katlarczykom towarzyszył Ramon. Wąski sierp księżyca właśnie zachodzącego, oświecał rzeszę, drogę przed nimi, zaśnione domy i ogrody wzdłuż drogi.
Idąc, rozmawiali. Jep rozgrzany był polityką, dumny ze swego pierwszego występu w roli spiskowca, chciałby był stoczyć natychmiast bitwę walną, rzucić wyzwanie tym wszystkim chłopom, co chrapali teraz w łóżkach, obojętni na losy Republiki. Entuzyazm jego cierpiał z powodu żarcików zakrystyana Jojotte, który przedrzeźniał całe zgromadzenie, karykaturował uroczystą minę p. Malfré i kazanie pustelnika. Sabardeilha porwała na chwilę wymowa wielkiego przywódcy, teraz jednak strach nim na nowo owładnął. Bał się cieniów rzucanych przez przedmioty oświecone skośnymi promieniami księżyca, widział wszędzie szpiegów. Drżał na każde poruszenie się liści i krzaków we wietrze, na widok cienia drzewa leżącego na drodze. Przy najlżejszym łoskocie stawał, nakazywał milczenie Jojotte i słuchał. W miarę zbliżania się do wsi inny jeszcze strach go opanował, realniejszy, bliższy dużo. Myślał o powitaniu, jakie mu zgotuje pani Sabardeilh. Ach, co za sceny! Widział ją już, słyszał i najprzód już kulił się zrezygnowany i uległy jak wędrowiec, którego spotka ulewa w drodze.
Na skrzyżowaniu drogi wiodącej do Motlig pożegnał ich Ramon. Poczęli zstępować w wąwóz Routeru. Gdy wynurzyli się z jego cieniów, człowiek jakiś, zwierzę, czy mara, wyskoczyła z krzaków i rzuciła się gwałtownie na pana Sabardeilh. Była to jego małżonka. W najwyższej pasyi chwyciła go za kark.
— Nareszcie mam cię gałganie! Skądże to wracasz, hę? O tej godzinie, o północy! A to mi się podoba. Zaczynasz łazić gdzieś...
Pan Sabardeilh tłumaczył się. Poszedł poprostu przejść się z przyjaciółmi, ot tak, dla odetchnienia świeżem powietrzem... nie spostrzegł się, że już tak późno.
— Nie łżyj! — zasyczała dama. — Czy to dla świeżego powietrza Jojotte umalował sobie gębę sadzami, jak gdybyśmy teraz mieli karnawał? Bóg jeden wie z jakiej orgii dyabelskiej powracacie. Zgromadzenie polityczne, jestem tego pewną. Ach, daleko cię zawiodą ci twoi przyjaciele...
Jep się roześmiał.
— Poczekajcie łajdaki jakieś! — krzyczała dalej miła osoba. — Przestaniecie wy się niedługo śmiać, ja wam to mówię! Pójdziecie wszyscy do kryminału i dobrze wam tak będzie!
— Ciszej na miły Bóg, pani Sabardeilh! — prosił Jojotte. — Jeśli pani nie przestanie krzyczeć, ludzie się zbiegną i schwytają nas na gorącym uczynku.
— Tem lepiej! Niech w as schwytają, niech was zaaresztują, właśnie tego chcę. Sama doniosę jeśli będzie potrzeba, pójdę zaraz po żandarmów. Nauczę was włóczyć mi męża po nocy!
— Zamknijno gębę stara czarownico! Jeśli nie stulisz pyska, natychmiast cisnę cię do tej studni. To cię ochłodzi!
— »Czarownico!« Nazwał mnie czarownicą, a ty na to nic Sabardeilh? Pozwalasz by znieważano twoją żonę. Co? Czekaj, dam ja ci... Masz... oto prezent dla ciebie!
Wymierzyła mu tęgi policzek, ale nauczyciel sparował go zręcznie ręką. Był przyzwyczajony do tego gestu.
— »Czarownico!« — mruczała —... ho... ho... Jojotte, zapłacisz ty mi za to słowo! Poczekaj!
I popychając męża, zakończyła:
— Dalej, marsz do szkoły nędzniku, marsz do szkoły wyrodny mężu... a wam... — zwróciła się do pozostałych — nie radzę przychodzić tu w odwiedziny... nie radzę!!
— Dajże pokój... — wybąknął struchlały Sabardeilh...




XII.
Odczynianie uroków.

Galderyk zażył lekarstw o Barabianny, ale ku wielkiemu zdumieniu matki, nie ozdrowiał.
— Wiesz co, możeby pójść do Taurynyi, poradzić się Cabirana, pasterza Barthésów — radziła mu Aulari. — Barabianna umie dużo, ale Cabiran umie jeszcze więcej. Mówią, że nie »chybi« ani jednemu choremu. Przychodzą doń z daleka, z Mont-Louis, z Céret, a nawet z Perpignan i wszyscy odchodzą do domu zdrowi. Cabiran zna różne zioła, do odczyniania uroków służące i umie zaklęcia na złe losy. Na twojem miejscu spróbowałabym.
— Nie mówiąc już o tem, że i mnie oddasz przysługę — dodał Bernadach. — Chciałbym kupić u mistrza Cabirana kilka cieląt kuma mego, Barthésa. Trzody zeszły właśnie ku Las Clouses, gdzie zimują, na paszy. Gdy się skończysz radzić, obejrzyj bydło, więcej tam jak sto sztuk byczków i jałówek. Wybierzesz, a o cenie pogadam potem sam z Barthesem. Jakże myślisz chłopcze, grudniowy księżyc świeci jasno, a wiatr wieje od Hiszpanii... piękna będzie jutro pogoda? Jeśli wyjdziesz przed świtem, zdążysz wrócić jeszcze przed wieczerzą do domu.
Galderyk wzdragał się trochę, potem się zgodził znużony ciągłymi spory.
Nazajutrz przed świtem był już w drodze. Mróz ścisnął, kroki wędrowca dudniły po twardej skorupie ziemi zamrożonej. Szedł przez wieś. Kuźnia stała cicha, zamknięta, senna. Uczuł ogromną ochotę wyłamać drzwi i głośno wołać, krzyczyć, oznajmić im w tym krzyku że cierpi, a ją, tę która go nie kochała, porwać przemocą. Odwrócił głowę, przyspieszył kroku, by ujść pokusie. Nigdy nie czuł się jeszcze tak maluczkim, biednym i samotnym. W tych zaśnionych domach wsi żyło wielu nieszczęśników, chorych, głodomorów, ale pono żaden z nich nie był tak biedny, tak bardzo biedny jak on. Być chorym, czy biednym, cóż to jest wobec strasznych cierpień człowieka, który utracił władanie swojem sercem.
Sylwetka, jeszcze mglista i daleka góry Canigou, rysująca się u wyjścia z Katlaru, przypomniała mu cel podróży więc począł rozważać szanse swego wybawienia, za którem szedł do Las Clouses. I cóż za nadzieja! Pośród zwałów czarnych chmur, co legły ciężko na całem widnokręgu, błyskała jak mała gwiazdka, zatracona kędyś w przestrzeni. Wabiła jednak, wołała!
Moc jakaś, wyższa nad ludzkie moce miała swą kolebę tam, w onych górach, o których szły legendy. Dobraż to moc, czy szatańska? Bruxas, czy entacadas, stwory nadprzyrodzone zamieszkiwały wirchy, spały na dnie stawów w dni gorące albo przypadały w grotach skalnych? Cabiran z nimi gwarzył, przeto mocą się swą z nim podzieliły. Ha, jeśli on mu niedoli nie ulży, to któż?
Księżyc zeszedł nad góry, lada chwila miał zajść, jasna poświata objęła szczyt Canigou w chwili gdy wędrowiec, zostawiwszy po lewej stronie Prades dochodził do doliny rzeki Ribetty, z której wstawały opary gęste. Koguty piały już w Codalet, te pierwsze pogłosy dnia wstającego, okiennice biły o mur domu, skrzyp drzwi otwieranych głosił, że folwark się budzi, że ludzie poczną dźwigać brzemię pracy na nowo.
Na szczyty niedługo padło złoto słońca, rozżarzyło się czerwono, na bieli śniegów i popłynęło po nich potokiem ku trawom i ziołom uboczy, omijając w potężnym rozpędzie czarne gardziele przepaści, rozdarte, ziejące, zimne. Niewidzialne dotychczas w mroku kształty kraju rzeźbiła światłość. Głębokie wąwozy i nagie wzgórza wystąpiły i zabiegające im dalszą drogę strome rude mury Roc-Mosquitu. Dolina zwężała się ku górze i stawała coraz-to dziksza. Droga wspinała się do góry piętrami idąc urwiskiem Ribetty. Na ostatnim szczeblu tej drabiny leżała Taurynya, roztoka czarna, kręta, a wąska, wypełniona co kilka kroków po brzegi wykrotami i wydartemi biegiem potoku złomami skał. Ponad nią legły mroczne ostępy lasów, puszcze niezbadane, pośród nich zaś ugory i pastwiska. Tam już nie było drogi, tylko nikła ścieżyna, wijąca się czasem górą uboczy, czasem jej dołem, a czasem samem łożyskiem lecących z góry wężowo wód.
Pod lasem, w gardzieli skalnej widniał duży, niski budynek, o murach przeżartych wilgocią, sączącą się ze skał, dachu zapadłym miejscami, co ledwie dźwignąć mógł brzemię lat. Była to stodoła i stajnia Las Clouses, siedziba zimowa Cabirana i jego trzód. Pusto było naokół, dom milczał. Tylko stratowana trawa, kał bydlęcy, i cienkie pasmo dymu wznoszące się z komina świadczyły o obecności człowieka, obecności tak dziwnej tu. Co robiła istota ludzka na tem pustkowiu, osamotniona, biedna? I co za życie wiodła Złodziej, lub czarownik, mający tu swe schronisko nie bał się świadków. Bóg sam, lub, jeśli był w usługach szatana, on jeden patrzył mu na ręce.
Galderyk zbliżył się do budynku. Wrony gnieżdżące się w szczelinach skalnych oznajmiały gościa. Cabiran ukazał się niebawem w progu stodoły.
Był to starzec wysoki, chudy, o białych konopiastych włosach i oczach połyskujących z pod gęstych brwi. Twarz ziemista jego o zapadłych policzkach. Właśnie zajęty był robieniem tabakierki z bukowej kory. Wiele podobnych tabakierek wyrabiają w godzinach nudy pasterze w tych okolicach i sprzedają je potem na targu. Oparłszy się plecami o odrzwia, nie przerywał pracy, spoglądał tylko od czasu do czasu na przybysza.
Galderyk nie spieszył się. Począł się bać owej porady, dla której tutaj przybył właściwie i chętnie byłby zawrócił. Ale czarownik go dostrzegł. Już było zapóźno.
— Dzień dobry Cabiranie! — rzekł Galderyk.
— Pozdrawiam cię Galderyku! — odpowiedział.
— A więc wiesz kto jestem? zdziwił się chłopiec.
— Czyż nie sąsiadujemy ze sobą? Gdy tak pasę po wirchach trzody, zwłaszcza tam na Canigou widzę was... ale wy mnie nie możecie dojrzyć. Zresztą, gdy się zna ojca, to tak, jakby się znało syna. Podobnyś do niego z twarzy, a życzę ci, byś był podobny i pod innymi względami. Bernadach to lis!
— Właśnie on mnie przysyła — pośpiesznie objaśnił Galderyk — krowy nam się zestarzały, chcielibyśmy kupić parę rocznych jałowic. Podchowa się je i gdy dojdą swych lat zastąpią stare. Ojciec kazał mi spytać, czy nie macie tutaj jakich zdatnych.
— Jałowic pełno w stajni. Będziesz mógł wybierać do woli. Właśnie też nadchodzi czas poju. Stań sobie tu, przy drzwiach, a wszystkie ujrzysz, jak będą przechodziły.
Od chwili już zwierzęta ryczały zniecierpliwione. Głęboki bas matek mieszał się z porykiwaniem młodych byczków i jałówek.
Matki spuszczone z łańcuchów poszły przodem. Stąpając powoli, obarczone ciężarem pełnych wymion, dążyły prosto przed siebie, siłą przyzwyczajenia wiedzione. Młode uczuwszy się na swobodzie biegały tu i tam z podniesionemi głowami i ogonami zadartymi w górę. Było dosyć dużo cieląt jednego wieku i jednej maści, prawie jednakowych, więc Galderykowi trudno było rozpoznać te, które mu się nadały.
— No i cóż myślisz? — spytał go Cabiran. — Jakieżto żwawe wszystko! Popatrzno trochę na tę swawolnicę co się bawi kłując rogami towarzyszkę. Co za łopatka, co za krzyże! Czy chcesz się jej przyjrzeć zbliska?
Zerwał garść trawy i wyciągnął ku jałoszcze. Spodobała się Galderykowi natychmiast, a niedługo potem dobrano drugą, podobniuteńką do pierwszej jak siostra. Cabiran naznaczył je, obcinając każdej po kosmyku włosów pomiędzy rogami.
Galderyk dopełnił tedy zlecenie ojca, a że Bernadach miał sam umówić się o cenę z właścicielem, przeto nie miał już tutaj nic do roboty. Wahał się zasięgnąć porady czarownika.
— Bydło pije wodę — rzekł Cabiran — myślę, że moglibyśmy także napić się czego. Nie mam nic tak dalece w domu, ale czem chata bogata — tem cię pogoszczę.
— Dziękuję — wymawiał się Galderyk — piłem przechodząc przez Taurynię, nie mam pragnienia.
— Wstąp przecież do mnie — nalegał pasterz, popychając go przyjaźnie ku drzwiom stodoły. Win co prawda nie uprawiamy tutaj. Tutejsze wino, to sok z borówek, ale przyniosłem z targu w Ribas flaszkę anyżówki hiszpańskiej, napijemy się obaj. Przecież nie wypada, by syn Bernadacha będąc tutaj nie trącił się ze mną.
Otworzył flaszkę i napełnił kieliszki.
— Za wasze zdrowie Cabiranie!
— Za twoje mój chłopcze!... i twej dziewczyny.
— Na razie niemam żadnej dziewczyny.
— Jakże to! — Chłopak jak ty bogaty, mocny i ładny, znaleść powinien chyba obuwie, pasujące mu do nogi...
— Ta która mi się podoba, nie chce mnie...
— Widać źleś się brał do rzeczy, ha młodzi nie mają doświadczenia. Znam ja, znam tę, przez którą cierpisz, widziałem jakeś się kręcił koło niej. A więc ta Bepa, mówisz, ma twarde serce?
— Ej nie, ma serce aż może nazbyt czułe, ale niestety nie dla mnie.
— Pokochała twego brata — nieprawdaż, że to cię trapi?
— Choruję przez to i pewnie umrę z rozpaczy, jeśli mi nikt nie dopomoże.
— 137 — Dlategoś to nawet przyszedł. Chciałeś mi się poradzić! Nie zapieraj się. Nietylko poto szedłeś do Las Clouses, by obrać jałowice. Wiedziałem zresztą, że przyjdziesz.. pracowałem też dziś rano dla ciebie... Ale przedewszystkiem jeśli mam cię uleczyć musisz mi wyznać dokładnie wszystko i opowiedzieć co ci dolega. Prawda, niemasz apetytu? A także nie możesz spać?
— Od miesiąca nie zmrużyłem oka.
— Dobrze!... a powiedz mi, gdy cię tak napadał smutek, czy nie miałeś nigdy ochoty zabić się?
— Parę razy. Stawałem nad urwiskiem Castellanki i spoglądałem w przepaść. Rzucałem kamienie, by zbadać głębokość wody i miałem wielką ochotę, pójść tam gdzie kamienie padają. Woda mnie ciągła. Raz zacząłem nawet pętać nogi sznurem, by odjąć sobie możność pływania gdy będę tam, na dnie.
— A teraz, jeszcze jedno. Czy nie doznajesz ściskania w gardle, na widok tej Bepy... tak jakby cię ktoś dusił?
— Prawda, brak mi wtedy oddechu. Zdaje mi się, że umrę.
— Szkoda dalej badać, już wiem wszystko... mój biedny chłopcze rzucono na ciebie urok!
— Powiedziała mi to już Barabianna i kazała mi połknąć trochę powidła głogowego.
— Barabianna okradła cię tylko, nic więcej. Jej lekarstwo dobre najwyżej dla dzieci przy piersi. To za słabe dla ciebie. Ale bądź spokojny, znam zioła i znam zaklęcie na urok. Wyratowałem słabszych jeszcze od ciebie. Główna rzecz to, byś miał do mnie zaufanie. Dziewięć roślin potrzebnych nazbierałem dziś rano z myślą o tobie. Oto one.
Pęk roślin związanych nitką wisiał na gwoździu w kominie. Czarownik wybrał cztery, a Galderyk rozpoznał pośród nich korzeń tojadu i ciemiernika.
— Chodź! — rozkazał Cabiran — pójdziemy je zakopać.
Kilka kroków poza stodołą czarownik nakreślił na trawie koło motyką. Potem, zwracając się do Galderyka rzekł:
— Musisz teraz wybrać dół. Gdy będzie dosyć głęboki, zakopiesz rośliny korzeniami w górę.
Niezręcznie, trzęsącemi rękami Galderyk wypełnił rozkaz. Pewnie dyabeł patrzył na jego pracę i któż wie, czy za zdrowie ciała nie tracił swej duszy? Ale trudno, skoro był już w mocy czarownika musiał słuchać. Czarownik zapanował nad nim. Wydawał mu się teraz przy spełnianiu obrządku zupełnie innym jak przed chwilą. Wyraz twarzy się zmienił. Stał się surowy, straszny, a zapadłe oczy połyskiwały dziwnym ogniem. Nie śmiał nań spojrzeć. I postać cała jakoby urosła. Na szarem, zimowem niebie, pociemniałem od mroku, rysowała się ostro i groźnie. Głosem głębokim, rozkazującym dawał wskazówki choremu.
Rośliny wreszcie zostały zakopane.
— Cóż mam teraz czynić? — spytał Galderyk pokornie.
— Weźmiesz te pozostałe pięć roślin — rzekł Cabiran — i przechodząc przez Prades potrzesz je o poczerniałego Chrystusa w kaplicy Męki Pańskiej. Potem, gdy będziesz w Katlarze, w nocy, gdy wszyscy spać będą, zawiesisz je korzeniami do góry na drzwiach kuźni. Zaraz zrobi ci się lepiej. Moc zaczynienia przywróci ci apetyt i sen. Nieprzyjaciele poczują moją potęgę. Jep zostanie ukarany, wielkie czeka go nieszczęście. Zwyciężysz. Ja, Cabiran ci to mówię.
— Więc pozostaje mi tylko podziękować wam — rzekł Galderyk.
— Proszę! — dodał wsuwając dwa dukaty w dłoń czarownika — czy dosyć?
— Całe pole Bernadacha byłoby zapłatą za małą za przysługę, którą ci oddaję — rzekł Cabiran chowając do kieszeni monety. — Nie jestem jak inni lekarze, nie żądam nic, przyjmuję tylko co mi dają, by odmową nie sprawiać przykrości dobrym ludziom przychodzącym radzić się. Dobranoc chłopcze, a uważaj dobrze, byś nie zgubił po drodze ziół, zaczynienie uroku zwróciłoby się wtedy przeciw tobie!
Galderyk odszedł szybko. Paczkę z ziołami ukrył pod kamizelką na piersiach, przyciskał ją do siebie i powtarzał sobie w drodze rozkazy Cabirana z obawy, by nie zapomnieć. Spieszno mu było dokonać guseł i doznać ulgi obiecanej. Wydawało mu się, że czar poczyna już działać. Szedł krokiem swobodniejszym, głowa nie zwisała tak na piersi. Prawie ochoczo przedarł się przez skalistą roztokę Taurynii, zbiegł w dół ku Prades i wszedł do kościoła św. Piotra. Nie uświadamiając sobie, że popełnia świętokradztwo wślizgnął się do kaplicy Męki Pańskiej, pustej o tej porze i potarł o poczerniałego Chrystusa złowrogie ziele. Czemużby nie miał Bóg także dopomódz mu do odzyskania zdrowia? I nietylko Bóg, ale także Matka Boska i wszyscy święci? Opanowany nagłą potrzebą modlitwy, chory ukląkł i począł modlić się przed obrazem swego patrona, św. Galderyka. Potem padł krzyżem przed Matką Boską Nieustającej Pomocy, statuą malowaną i ubraną jak człowiek, z łańcuszkiem srebrnym na szyi, pierścionkami na wszystkich palcach i wielkiem złotem sercem zawieszonem w wycięciu gorsetu na piersiach, połyskującem w mroku nawy kościelnej.
Gdy Galderyk wyszedł z kościoła spostrzegł na ulicach ruch niezwykły. Ludzie się spotykali, przystawali, grupy się tworzyły przed bramami domów. Cóż to się stało? Dalej, tłum ludzi otaczał afisz pisany, przylepiony na frontowej ścianie merostwa. Była to depesza prefektury promulgująca zamach stanu, rozpędzenie Izby i ogłoszenie plebiscytu. Latarnia licho oświetlała pismo Administracyi. Obywatele, chcąc je odcyfrować świecili zapałki. Galderykowi powiedział o co idzie jeden z ciekawskich, jegomość o okrągłym brzuszku, okularach na nosie z obrośniętym podbródkiem, ujętym w sztywną krawatkę. Poczciwiec wspiął się na palce, by lepiej widzieć i widocznem było że treść ogłoszenia pogłaskała go po sercu mile, bo ku wielkiemu zdziwieniu Galderyka poważny jegomość wykręcił się na pięcie jak przy tańcu i klasnął w ręce nim mu odpowiedział.
— To znaczy, że dya... wzięli Republikę! Niech żyje Napoleon!
— Niech żyje Republika!... do kroćset dyabłów! — zaprotestował obok jakiś oponent.
I pokazał mieszczaninowi pięść, nienajwonniejszą pięść robotnika-garbarza. Jegomość cofnął się w tłum.
Galderyka nie obchodził zgoła zamach stanu. Ale miał on dlań mimo to znaczenie doniosłe. Zamach stanu, to znaczyło: Jep w więzieniu, a Bepa opuszczona, była to zemsta obiecana przez pasterza: »Nieprzyjaciele poznają moją potęgę, Jepowi grozi nieszczęście«. Tak mówił czarownik i słowa te wyrzeczone tam, w górskich ostępach spełniały się tu, w niespełna godzinę! Niema wątpliwości, ten Cabiran wie wszystko, może wszystko! Galderyk był ocalony, panowanie Jepa skończone. Dobra nowina dodawała mu skrzydeł, przyspieszał kroku, by dopełnić rzeczy ostatniej. Katlar spał. Okiennice i drzwi były pozamykane, gdy zatrzymał się na placu kościelnym, przed kuźnią. Przywiązał paczkę z ziołami do pierścienia umieszczonego w drzwiach. Wieszając uważał, by korzonki sterczały w górę, jak przykazał Cabiran. Potem, w chwili, gdy miał już odejść ku domowi, zawahał się, podszedł ku oknu i zapukał silnie do okiennicy kuchennej.
Małą chwilę czekał, wreszcie okno otwarło się. Ukazała się w nim Bepa i wychyliła na zewnątrz.
— Kto tam? — spytała.
— To ja, Galderyk. Słuchaj. Mam ci powiedzieć ciekawą nowinę. Wracam z Prades. Zamach stanu ogłoszony afiszami na merostwie. Republika została zniesioną. Możesz to oznajmić odemnie twemu kochankowi i twemu dziadkowi. Życzę wam wszystkim trojgu dobrej nocy!




XIII.
Niech żyje czerwona Republika!

Proklamacye i dekrety Prezydentury zostały ogłoszone w Katlarze. Żandarmi przechodząc tędy sami je rozlepili na budynku merostwa. Po drogach i ulicach wioski przechadzały się żółte lederwerki i stosowane kapelusze dla dodania odwagi obywatelom dobrym a dla przestrachu i przestrogi obywateli złych. Była to wystawa aparatu przemocy państwowej. Mimo to kraj nie czuł się bezpiecznym. Wojsko skonsygnowane po kasarniach, oczekiwało z bronią w ręku wybuchu natychmiastowego rozruchów. A czemże byłyby wobec nich szabelki strażników polnych w Prades, dobre ledwo do wyrębywania kapusty, lub nawet pałasze żandarmskie? Biada sutannom i surdutom mieszczańskim, gdyby czerwoni byli wzięli górę choćby na jeden dzień. Reakcya wykonała pierwszy zamach... cios straszny zadano Republice, ale odwet był bliski, powstanie groziło. Wszyscy konserwatyści trzymali się na posterunkach... czekali. W całym kraju, po wsiach zarówno jak po miastach panowała cisza tętniąca trwogą.
Bogacze, zarówno chłopi jak mieszczanie nie śmieli wytknąć z domu nosa. Jacyś nieznani ludzie włóczyli się nocami i znaczyli kredą krzyżyki na drzwiach domów, które temsamem, jak sądzono, skazane były na mord i pożogę. W dzień ci sami nieznajomi witali wychylających się z dom ów giestami pogróżki. Mierzyli do nich z kijów, niby z karabinów, uderzali kantem ręki, niby toporem po karku, spoglądając w ich stronę, a nieszczęśnicy aż nadto dobrze rozumieli te giesty.
»Bracia« i przyjaciele katlarscy osamotnieni we wsi, otoczeni chytrymi i zaciekłymi wrogami widywali się co wieczór u dragona. Rozmawiano przy drzwiach zamkniętych. Ale nie o rozmowy szło już teraz. Czyszczono starą i sporządzano nową broń. Najniewinniejszy sprzęt żelazny, widły, kosa, po wyostrzeniu, wyproszczeniu, osadzeniu odpowiedniem, przemieniały się w oręż wojenny, w broń zdatną do masakrowania wrogów Republiki. Podczas gdy sklepikarze i rolnicy spali, przezornie zabarykadowani w pomieszkaniach, podczas gdy stary Bernadach wydelegowany do tych spraw wskutek tchórzostwa mera i jego zastępcy, bojących się odpowiedzialności, odbywał narady ze strażnikami polowymi i układał raporty do podprefektury, konspiratorowie nie tracili czasu.
Kuźnia rozbłyskiwała w późną noc ogniem, a młoty rozpoczynały, na nowo taniec. Uderzenia o kowadło silne i wesołe jakieś, padające z ręki Jepa wstrząsały nerwami proboszcza Colomera, chrapiącego nad rozdziałem »Historyi kościelnej«, epizodem z czasów prześladowań Dyoklecyana, którego przeczytanie mężnie podjął, by zaprawić się do niebezpieczeństw wojny domowej.
— Znowu ten nieznośny kowalczuk! — mruczał proboszcz i zabierał się ponownie do przerwanej snem lektury.
Cóżby był na to powiedział, jakież zmory byłyby go we śnie dusiły, gdyby mógł był zobaczyć co się w kuźni dzieje... jak jego własny współpracownik Jojotte szoruje ze rdzy mężobójczą stal.
Pracowali wszyscy. Sabardeilh, na którego twarz padały z ogniska czerwone połyski, dął w miech, Bepa skubała starą bieliznę na szarpie. Nie przerywając roboty opowiadali sobie nowiny i pogłoski niewiadomo skąd się biorące, nieprawdopodobne i sprzeczne.
Wieści te głosiły raz, że Republika tryumfuje, Ledru-Roilin jest w pałacu Elizejskim, nazajutrz znów, że powstanie zgniecione a Bonaparte zwycięzcą na całej linii. Czemu wierzyć? Ramon, centuryon z Ria był mężem zaufania; według niego wszystko szło dobrze. Stefan Arago miał przybyć do Prades pocztą, p. Malfré go oczekiwał. Bezpośrednio po przybyciu miał stanąć na czele powstania... konno, w mundurze pułkownika gwardyi narodowej. Pito tedy za zdrowie Araga. Jojotte tańczył menueta, Jep całował Bepę, a Sabardeilh intonował »Paryżankę«. Najbardziej rozentuzyazmowanym ze wszystkich był jednak stary dragon. Porywał świeżo okutą lancę i potrząsał nią groźnie.
— Raz, dwa! Ja wam pokażę jak władać należy tym drążkiem. Znamy się z nim! Gdym jako wolontaryusz wyruszał w r. 93 pod wodzą generała Dagoberta, byłem piechurem. Było nas dużo w kompanii, a nie mieliśmy innej broni. Tyle warta broń, ile człowiek, co nią włada.
— Pozwól mi żywić nadzieję, że nie będzie potrzeby, uciekać się aż do takiego gwałtownego środka. Wylewać krew bratnią, byłoby dla mnie rzeczą straszną... — rzekł nauczyciel.
— Lecz gdy zajdzie konieczność?...
— Spełnię swój obowiązek — oświadczył.
— Przedewszystkiem nie zapominajcie spoglądać jutro wieczór w stronę Roc-Mosquit! — przypominał Ramon. — Gdy tylko ogień błyśnie, dalej w drogę! Dogonię was wraz z centuryą z Ria u wylotu kanału przed mostem.
Nazajutrz ogień pierwsza spostrzegła Bepa. W cieniach nocy ogień wił się i buchał i podobny był do olbrzymiej pochodni, zatkniętej na prostopadłym murze Canigou. Wydawało się, jakby góra sama wołała do apelu, do pochwycenia za broń.
— Pali się ostro! Widać przyjaciele nasi, rzeźnicy, nie żałowali drzewa! — zauważył Jojotte.
— Gdyby to było lato, las Balatg zająłby się jak zapałka — rzekł dragon.
— Wiatr nam sprzyja! — wykrzyknął Jep. — Podsyca płomienie. Tem lepiej. Regestry poborcy podatkowego zajmą się łatwiej; stąd będziecie mogli majstrze widzieć stos zapalony na uciechę — rzekł, zwracając się do Malhiberna.
— Pójdę go obejrzeć z bliska. Gorąco będzie nie złem lekarstwem na mój reumatyzm! Nie sądźcie, żebym was miał oczekiwać w łóżku.
— Będzie tam dość ludzi bez was. Nie idźcie majstrze. Gdy rzecz się powiedzie, przyjdę po was. Będziemy razem bankietowali. Wypijemy na cześć czerwonej Republiki winem podprefekta.
— Najprzód będę się bił. Nie bój się! Jestem jeszcze żwawy.
— A więc — upomniała się Bepa — zostawicie mię samą? Za kogóż to mnie macie. Jeśli ojciec chrzestny pójdzie, pójdę i ja. Oto mój kij podróżny! zakończyła, chwytając lancę.
Jep porwał ją w objęcia.
— Wybornie! — krzyknął. — Jesteś prawdziwą Katalanką!
Gdy chowali klucz od kuźni pod próg, doszedł ich hałas jakiś. Płynął z płaskowzgórza Saint Jaume.
— Słuchajcie! — rzekł Jojotte.
Głosy dochodziły coraz wyraźniej, słychać było równocześnie stuk sabotów po kamieniach ścieżki skalnej.
Nadchodził dziesiętnik z Comes ze swymi rzeźnikami i pasterzami z... cortalów... Galiny i wąwozu l’Orri. U wyjścia z wioski oba oddziały się spotkały. Górale szli w dwu kolumnach po pięciu, z dowódcą na czele. Ponad nimi powiewała, jako sztandar, płachta czerwona, zatknięta na lancę.
Po wojskowemu wymieniono hasła. Dziesiętnik, ogromne chłopisko zarośnięte aż do oczu, zawołał na dragona:
— Skąd idziesz?
— Z lasu.
— Dokąd idziesz?
— Ku sprawiedliwości.
Ruszyli razem. Przerwaną pieśń poczęto śpiewać dalej. Była to trzecia zwrotka »Paryżanki«. Dziesiętnik zaczął:

»La mitraille en vain nous dćévore,
Elle enfante des combattants«....

Wszyscy wtórowali. Tępe głowy góralskie nie mogły jednak zapamiętać więcej jak dwa wiersze. Gęby, jedna po drugiej zamykały się.
— Powtórzyć jeszcze raz! — rozkazał szef. — Dalej, ostro! Niech tam reakcyoniści poginą ze strachu pośród swoich pierzyn.
Pieśń brzmiała, śpiewana fałszywie, ale z pełnych piersi, odbijała się echem od skał i płynęła ku domom, stojącym wzdłuż gościńca. Czasem uchyliła się okiennica, ukazała się twarz. Witano ją wrzaskami i złorzeczeniami:
— Śmierć białym pludrom!
— Niech żyje czerwona Republika! Krzyki trwały tak długo, aż trzask znamienny odwodzonego kurka strzelby, nabitej na ich intencyę, skłonił powstańców do dalszego marszu.
Przed mostem na rzece Têt oddział zatrzymał się. Tutaj miano się połączyć z centuryą z Ria. Bracia i przyjaciele poustawiali strzelby i lance w kozły. Starali się schronić przed nocnem zimnem pod łukami mostu, u stóp skał. Dookoła małej garstki powstańców, blisko i daleko, wszędzie cisza panowała. Wysoko na cyplu Roc-Mosquitu błyszczał ciągle jeszcze sygnałowy ogień, ale przygasał zwolna, głownie się dopalały. W dole, poprzez bezlistne wierzby nadrzeczne, czerniły się domy Prades, leżały jak plamy ciemne i tylko błyskająca tu i ówdzie latarnia uliczna rzucała smugę światła drgającego. Nic się nie poruszało. Fale hałasu i pogłos ludzkich namiętności i tęsknot, rzucone w tę pustkę czarną przez powstańców, rozpływały się zobojętnione bezruchem i martwotą rzeczy, nikły w cichym ostępie, gdzie życie wiodły drzewa, i ziemia pracę ludzką chłonęła łakomie. Powstańcy odczuli ten wpływ. Zapał chłódł z każdą chwilą, głosy cichły, ruchy rąk stawały się spokojniejsze. Zdenerwowani oczekiwaniem i czując, że już późno, niektórzy pokładli się na ziemię i zasnęli natychmiast, inni nakładali fajki, kręcili papierosy, tylko dziesiętnik stał oparty na strzelbie, nieruchomy, jak stoją zwykle pasterze pasący trzody na uboczach górskich.
Jep począł się niecierpliwić. Cóż to sobie myślą ci bracia z Ria? Jeśli spóźnią się jeszcze trochę, cała rzecz może chybić. Jojotte ziewał, był zły. Czekali już tak długo, pochodnia na Roc-Mosquit zgasła, na ulicach Prades nikło jedno światło po drugiem.
— Ej, tutaj się człek jeszcze nabawi kataru — rzekł — mnie się zdaje, że lepiej by nam było w kawiarni Moularda. Wazka gorącego ponczyku dobrzeby zrobiła. Łatwiej przy tem czekać.
Wniosek został przyjęty. Oddział ruszył, ale nie spieszono się już, nie krzyczano. Ludzie szli raczej oględnie, ostrożnie... niż po wojskowemu. Niektórzy przemykali się popod garbarnie usadowione wzdłuż kanału, zagłębiali w sieć wąskich uliczek otaczających... Reravall... plac targowy.
Nikogo na ulicach, nikogo na placu. Kawiarnia Moularda z zamkniętemi okiennicami, spała słodko jak zresztą i całe miasto. Cóż to znaczy? Niema powstańców w kawiarni? Więc niema właściwie powstania! A jednak sygnałowy ogień zapalono na umówionem miejscu. Z Ria i z Marquixannes powinni go byli nasi równie widzieć jak my z Comes i Katlaru! Czemuż tedy nie stawili się?
Niepewni przyjęcia, bojąc się zasadzki, spiskowcy nie śmieli pukać do drzwi. Otwarły się jednak niebawem same i ukazała się głowa cukiernika. Obywatel Moulard spał czujnie. Wyskoczył z łóżka przy pierwszym szeleście. Tłumaczył. Zdrajca zapalił ogień sygnałowy... przyszedł rozkaz przeciwny od przywódców. Rewolucya w Paryżu zgnieciona, towarzystwo tajne rozpuściło swe wojska na urlop. P. Malfré został aresztowany wczoraj rano. Na razie najodpowiedniejszą rzeczą było iść spać.
— Wracajcie jak najprędzej do domów! I na miłość boską cicho! — zakończył cukiernik. — Inaczej więzienie pewne.
Powiedziawszy to, obywatel Moulard znikł i drzwi zamknął za sobą na klucz.
— A więc nic ze zabawy? — zażartował Jojotte.
Ale spiskowcy nie mieli wcale ochoty do żartów. Objaśnienie cukiernika napędziło im nielada strachu. Zmykaj kto w Boga wierzy! Pakt braterstwa zerwany. Jeden tylko dragon zaprotestował, usiłując powstrzymać uciekających: Nie wszystko jeszcze przepadło, ten Moulard to stary kapłon. Któż wie, czy nie skłamał, czy nie jest przekupiony przez policyę. Bracia mogą jeszcze nadejść. Zresztą w Prades większość stanowią republikanie. Należy ich zbudzić i skrzyknąć pod broń. Stokroć lepiej bić się teraz, gdy się jest razem, z bronią w ręku, ramię przy ramieniu, niźli dać się rozbroić i po jednemu wybrać z jam, jak króliki!
Ale mógł sobie mówić bez końca, nie słuchał go nikt. Jeden po drugim nikli powstańcy, sam dziesiętnik ulotnił się gdzieś.
— Podli! Podli! — oburzał się dragon.
I zaproponował podpalić miasto. Sabardeilh i Jojotte z trudem odwiedli go od tego przedsięwzięcia i skłonili do powrotu.
— Więc dobrze! jeśli już mamy się cofnąć, cofajmy się w porządku. Idźmy gościńcem, śpiewając »Marsyliankę«. Pokażmy tym śpiochom z Prades, że Republika nie zginęła!
Śmiało, z »Marsylianką« na ustach wyruszyli. Hymn rewolucyjny rozbrzmiewał po ulicach, policzkując mieszczańskie domy, fasady publicznych budynków, pałacu sprawiedliwości, podprefektury, na których widniała iluzoryczna już dziś formuła:
»Wolność, Równość, Braterstwo«.
Psy szczekały, raz czy dwa razy uchyliło się okno. Oto był cały skutek manifestacyi.
Przy końcu ulicy, na skrzyżowaniu dróg do Codalet i Taurynyi, manifestanci zatrzymali się, Jojotte żegnał przyjaciół.
— Wracajcie do Katlaru jeśli wam się tak podoba — mówił — ja wolę nie leźć wilkowi w gardło. Nie ulega kwestyi, żeby mnie zamknięto. Jestem kawaler, nieobecność moja nikomu nie zaszkodzi: uciekam tedy! Mój kmotr, Gineste, węglarz z Claria ukryje mnie w swym szałasie. Tam poczekam, a gdy będzie źle z naszą sprawą, to wybiorę się do Hiszpanii. I ty mój poczciwy Sabardeilh uczyniłbyś lepiej udając się ze mną i ty także Jep, Bepa zostanie i będzie opiekować się dziadkiem. Dragon już za stary, by go taszczyć gdzieś na kraj świata.
— A jakżeby się obeszło bezemnie w kuźni? — zarzucił Jep. — Jeśliby żandarmi przyszli mnie brać, to znajdę jeszcze chwilkę, by zemknąć. Wątpię, by mnie dostali w ręce.
— I ja wracam — oświadczył Sabardeilh. — Spełniłem mój obowiązek, jako republikanin, spełnię też do końca obowiązek nauczycielski. Jutro uczę w szkole jak zazwyczaj.
— Więc bądźcie zdrowi przyjaciele!
Zakrystyan uszedł parę kroków, ale nagle zwrócił się.
— Hej Jep! Bardzobym ci był wdzięczny, gdybyś zadzwonił jutro rano na Anioł Pański. Klucz od dzwonnicy leży pod progiem na prawo, obok dziury, którą włażą koty. Słysząc dzwon, będą wszyscy myśleli, że jestem na miejscu, a nim się spostrzegą, będę już daleko.




XIV.
W imię prawa.

Jep miał ledwo czas skoczyć do wąwozu, a dragon zająć się pozornie jakąś robotą, gdy żandarmi pojawili się przed kuźnią.
— Jep Bernadach mieszka tutaj, nieprawdaż? — spytał brygadyer.
— Tutaj mieszka, gdy jest w domu! — odpowiedział kowal, nie przestając kuć jakiegoś kawałka żelaza, który schwycił na prędce. — Jepa niema w domu.
— A gdzieżto poszedł?
— Nie wiem... Zapomniał powiedzieć odchodząc. Młodzi często zapominają.
— A starzy często kłamią — odparł brygadyer. — Jep jest tutaj, jesteśmy dokładnie poinformowani.
— A więc go panowie szukajcie, jeśli mi nie chcecie wierzyć! Ale ostrzegam, szkoda waszej fatygi.
Brygadyer zsiadł z konia i oddał cugle swemu towarzyszowi.
— Chodźcie za mną! — rozkazał kowalowi.
— Klucze tkwią w zamkach, możesz pan sam szukać wszędzie.
— Uspokójcie się, jeśli łaska i nie róbcie dowcipów, Malhibern. Znają was, moje oko śledzi oddawna. Strzeżcie się, bym po was nie przyszedł jednego pięknego ranka. No, otwórzcież mi tę szafkę w murze, prędko; a te drzwi dokądże wiodą?
— Na schody na poddasze. Jeśli kurzu szukacie panowie, to znajdziecie go tam moc!
Brygadyer wyszedł na górę i niebawem powrócił z umundurowaniem żołnierskiem dragona. Potrząsał szablą.
— Ha, a to co? Broń i do tego wyostrzona? Tak, ślicznie, udajecie niewinniątko mój stary, a tu... czekajcie, napiszę ja o tem w protokole.
— To jest mundur, który miałem na sobie pod Llansade i Peyretortes i moja szabla dragońska.
— A więc paneś służył wojskowo?
— Jesteś pan od sześciu miesięcy w Prades, a nie wiesz? Każdy byłby ci powiedział. Jestem stary weteran z 93 roku. Czy mam panu pokazać moje papiery? »Roku V. Republiki, jednej, niepodzielnej...«. Tak tam stoi napisane, a pod spodem wyszczególnione są bitwy, w których brałem udział, rany otrzymane... Chcesz pan, papiery są w szafie.
Oblicze brygadyera wypogodziło się:
— O nie, dziękuję panu, to wystarczy... a więc ptaszek uleciał, nie mam tu już nic do roboty. Żegnam pana... i radzę nie robić wybryków... radzę z życzliwości szczerej; dla pańskiego dobra... A teraz do drugiego — rzekł, rozwijając nakaz aresztowania: — »Sabardeilh, nauczyciel szkoły publicznej w Katlarze«.
Nauka już się rozpoczęła, gdy brygadyer wszedł do budynku szkolnego. Uczniowie pisali ćwiczenie ortograficzne. Wedle zwyczaju, p. Sabardeilh wziął tekst ze swego ulubionego autora p. Lammenais’go. Zdania owego mali wieśniacy zrozumieć nie mogli, p. Sabardeilh wiedział o tem, ale lubował się wkuwaniem, jeśli jeszcze nie idei wolności, to przynajmniej słów tchnących tą ideą, w ciasne pałki swych uczniów. Idee przyjdą potem same, pocieszał się. Po skończonym dyktacie, podczas gdy uczniowie przepisywali bruliony na czysto, nauczyciel odczytywał dla własnej przyjemności dwa wersety wyjęte ze »Słów wierzącego«:
»Gdy widzicie człowieka wiedzionego do więzienia, nie sądźcie zbyt pospiesznie: Człowiek ten dopuścił się przewinienia przeciw bliźnim swoim. Gdyż zaprawdę, może to być człowiek dobrej woli, który chciał wolne usługi oddać ludziom i może tylko złość wrogów i gnębicieli go ściga!«.
Oparty o katedrę, z oczyma wpół przymknionemi, długo rozważał myśl mistrza. Była mu ona lekarstwem po przejściach zadanych złym humorem pani Sabardeilh, doprowadzonej do wściekłości tą spędzoną poza domem nocą, była mu ona zarazem balsamem na wiszące nad głową prześladowanie. Nieszczęście może teraz przyjść. Zastanie go silnym, gotowym! Unosił go heroizm, rozpalała się łuna męczeństwa w duszy biednego nauczyciela wiejskiego. A, że mimo wszystko, nie opuszczała go skłonność zawodowa do retoryki, układał w myśli najprzód odpowiedź swą na dekret, usuwający go z posady, odpowiedzi, jakie miał dawać sędziemu śledczemu. Układał frazesy, zaokrąglał zdania...
Tymczasem żandarmi parlamentowali z panią Sabardeilh. Przybycie ich, zrazu nie przestraszyło zacnej damy. Pewnie, myślała, jakaś sprawa administracyjna, pewnie jakąś rzecz służbową mieli załatwić z nauczycielem, który równocześnie piastował godność sekretarza mera. Zresztą znała brygadyera, gdyż gwarzyli z sobą raz czy dwa razy w progu szkoły, gdy skończywszy swe czynności urzędowe i wsunąwszy papiery do torby, wojak wciągał białe rękawiczki, gotując się w siąść na konia. Ale dziś, żandarm nie miał ochoty do pogwarki. Wielkie wąsiska były nastroszone, a dobroduszna fizyognomia usiłowała przybrać wyraz zimnej godności i kamiennej powagi. Zażenowany, ale bardzo sztywny, chciał widzieć się z panem Sabardeilh.
— Jest w tamtej klasie, właśnie teraz nauka. Proszę, zechciej pan wejść.
Sabardeilh ujrzawszy go, zbladł. Bohater ten nie miał jeszcze wprawy. Medytacye lammenais’owskie, oburzenie na tryumf przemocy i zdrady, zbladły na widok stosowanego kapelusza. I w pierwszej chwili stał tylko biedny człeczyna, skromny funkcyonaryusz wiejski w obliczu reprezentanta potężnych tej ziemi. Ale była to ostatnia słabość, ostatni impuls serwilizmu nabytego w trzydziestoletniej niewoli hierarchicznej. Słodki i cichy filozof zbudził się w nim i stawił czoło przeciwności.
— Czego pan żąda, panie Chabre? — rzekł zstępując z katedry.
— Oto, niech pan sam przeczyta.
Żandarm wręczył nauczycielowi rozkaz aresztowania. Pani Sabardeilh pociągnęła papier ku sobie i przeczytała go razem z mężem.
— To niemożliwe — rzekła — to omyłka. Aresztować jego? Ależ, znasz go pan przecie panie Chabre. On nie jest zdolny skrzywdzić muchy. Puść go pan wolno, on już tego więcej nie uczyni...
Nie wiedziała co mówi, płakała. Brygadyer milcząc, z rękami założonemi na piersiach oczekiwał końca kryzysu. Milczenie to jednak, zamiast uspokoić, rozgniewało panią Sabardeilh. Mąż popychał ją z lekka ku kuchni. Odsunęła go na bok i zacisnąwszy pięści, stanęła przed żandarmem.
— Ja, panu mówię, rozumiesz pan, ja! Nie weźmiesz go pan! On jest mój, to mój mąż! Dwadzieścia już lat żyjemy razem, nie rozdzielisz nas pan. Zabraniam ci tknąć go palcem!
P. Chabre wzruszył ramionami.
— Cicho bądź kobieto! rozkazał Sabardeilh. — To nie jest winą pana Chabre, wykonuje on jedynie rozkaz. Winni są panie Chabre, przełożeni pańscy. Aresztowanie to jest nielegalne. Ci, co zgwałcili konstytucyę, ci co złamali przysięgę nie mają prawa, w imię prawa więzić współobywateli. Protestuję! Proszę o zapisanie mego protestu do protokołu.
— Wyjaśnisz to pan wszystko za chwilę sędziemu pokoju, który będzie prowadził śledztwo. Ja się nie zajmuję polityką. Nie opieraj się pan, jeśli nie chcesz pogorszyć swego położenia jeszcze bardziej. Spokojnie, cicho zaprowadzimy pana do Prades. Zaraz pana przesłuchają, a jeśli pan jesteś niewinny, wypuszczą pana niezwłocznie na wolność. Jutro, dziś jeszcze wieczór może, wróci pan do Katlaru.
— O gdybym miała tę nadzieję! — łkała pani Sabardeilh.
— Ufaj w dobrą sprawę! — rzekł Sabardeilh, obawiając się by nie wpadła znowu w pasyę.
— A więc w drogę! — rozkazał brygadyer.
— Darujesz mi pan pewnie małą chwilę, bym mógł pożegnać się z uczniami.
— Dobrze, ale spiesz się pan.
Sabardeilh, wstąpił napowrót na katedrę.
— Opuszczam was moje dzieci — rzekł — nowy nauczyciel mnie zastąpi w tej szkole, gdzie uczyłem przeszło dwadzieścia lat...
Bijatyka w ostatnich ławkach klasy o gałkę z bibuły przerwała przemowę nauczyciela. Rozległy się szepty, tłumione śmiechy... za chwilę nastało znowu milczenie.
— Nie poniżę się do żalenia się przed wami — począł na nowo. — Żal mi tylko, że byliście świadkami tej sceny. Smutną jest lekcyą dla młodzieży widok aresztowania uczciwego człowieka za to, że zaprotestować chciał przeciwko pogwałceniu prawa. Jeśli rodzice wasi spytają co się tutaj stało dziś rano i dlaczego odszedłem, przeczytajcie im słowa, które wam podyktowałem i które widzicie tu wypisane na tablicy. Za młodzi jesteście, by mnie zrozumieć, ale rodzice wasi to pojmą i przyznają mi słuszność... Bądźcie zdrowi moi mali przyjaciele! Wybaczcie mi, jeśli czasem byłem dla was zbyt surowy, jeśli mimowoli może któregoś z was niesłusznie zburczałem, darujcie mi, jak i ja wam darowuję przykrości, których czasem od was doznałem. Bądźcie zdrowi! Kary wszystkie znosi się... macie wakacye, aż do przybycia mego następcy...
— Na słowo »wakacye«, uczniowie nadstawili uszu. Obojętni na nieszczęście nauczyciela czemprędzej wkładali zeszyty do płóciennych torb i wybiegali nie czekając końca. Rozbrzmiał łoskot sabotów po podłodze szkolnej, potem po bruku ulicznym, za małą chwilę w klasie nie było ani jednego dziecka, a na ulicy rozlegały się krzyki, śpiewki, sprzeczki. Co za szczęśliwy wiek! Podczas gdy dzieci wychodziły Sabardeilh porządkował swe papiery i książki. Brał z sobą tylko jedną: »Słowa wierzącego« jako wiatyk, chleb duchowny na otuchę i siłę w znoszeniu niewoli. Pani Sabardeilh chciała dodać nieco pożywienia dla ciała, suszone figi, parę tabliczek czekolady. Sabardeilh prosił o pozwolenie zabrania brzytew i przebrania się w długi surdut niedzielny. Miłość własna nie pozwalała mu ukazać się oczom sędziów w stroju zaniedbanym. Chustka wystarczyła do opakowania tego lekkiego tłumoczka.
Nauczyciel sposobił się nieść go na plecach na końcu laski.
— Daj mi to pan — rzekł brygadyer — nie możesz nieść tego.
— A to czemu? — spytał Sabardeilh.
— Ze względu na kajdany.
Sabardeilh oburzył się:
— Kajdany mnie, jak złodziejowi?
— Panie Sabardeilh, chciej pan zrozumieć. Gdyby to zależało jedynie odemnie!... Taki rozkaz, tak być musi! Przecież nie chcesz pan, bym miał nieprzyjemności z mymi przełożonymi. Dalejże, trochę cierpliwości. To bagatelka te kajdanki, nikt ani nie spostrzeże. Będziesz pan miał ręce założone wtył, o tak, jakbyś pan szedł na przechadzkę...
Nauczyciel westchnął głęboko i podał obie ręce żandarmowi. Okuto go.
— Chodźmy! — rzekł poprostu.
Żandarmi dosiedli koni. Ruszyli. Ale na widok mieszkańców wioski, którzy wyszli z domów, by ujrzyć nauczyciela, gniew pani Sabardeilh nanowo rozgorzał. Brała sąsiadów za świadków gwałtu, jaki popełniano w ich oczach, zaklinała ich, by odbili więźnia.
— Wiecie przecież wszyscy, że on jest niewinny! — wołała.
— Najlepszy człowiek w całej gminie! Dacież go prowadzić w łańcuchach jak zbrodniarza!... Dwadzieścia lat poświęcał się, pracował, czynił dobrze wielu ludziom, a wy teraz go opuszczacie? Nie wstyd wam?!
Nikt się nie ruszył. Na wołanie i prośby, ludzie odpowiadali obróceniem się na pięcie. Cofali się w głąb domów. Coraz puściej było dokoła niej. Więzień szedł ciągle naprzód, oddalił się już znacznie.
Dogoniła konwój przy końcu wsi, ale tam siły ją opuściły, padła na kupkę kamieni przy drodze zrozpaczona, wśród łkań wytrząsała jeszcze pięściami w stronę żandarmów.
— Łajdaki! Łajdaki! — wołała za nimi.
Gdy wróciła, zastała na ganku szkolnym mera, pana Caffe.
— Mąż pani stracił miejsce — rzekł jej brutalnie. — Następca jego przybędzie jutro. Masz pani do wieczora czas, by zabrać swe rzeczy.
Powiedziawszy to, bez słowa współczucia obrócił się na pięcie i odszedł.
Właśnie, gdy znikł za wzgórzem, proboszcz Colomer ukazał się w drzwiach plebanii. Przed chwilą przez wpółuchylone drzwi przypatrywał się aresztowaniu nauczyciela i... zacny człowiek czuł się w każdym razie, nieco wzruszonym. Mimo różnicy przekonań, długie przyzwyczajenie sprawiło, że przylgnął do swego nauczyciela religii, do kapelmistrza kościelnego chóru, znał jego gorliwość w spełnianiu obowiązków, drobiazgową uczciwość. Na nieszczęście ten wzorowy funkcyonaryusz, ten cnotliwy małżonek, był podejrzanym jako chrześcianin, był zbuntowanym obywatelem. Miał dobre obyczaje, ale złe zasady. Czyż było sprawiedliwem żałować go, rozczulać się nad jego losem, gdy widocznie ręka boża na nim spoczęła? Kara jego, to dobry przykład dla całej parafii. Nauczy to innych, że mają szanować religię i rząd. Sprawy w ten sposób wejdą w należyte karby. Każdy zajmie swoje miejsce, biedni na dole, bogaci na górze, a proboszcz ponad wszystkimi, jak wypada. Ta perspektywa, nie była obojętną proboszczowi Colomer. Po strasznych przejściach i trwogach dni ostatnich miło było oddychać swobodnie i w pokoju oddać się trudom swego urzędu. Wzywano go do chorego tego ranka, do rzeźnika, mieszkającego dosyć daleko, o dobrą godzinę drogi z Katlaru, więc proboszcz pokrzepił się po śniadaniu kieliszkiem anyżówki, ulubionym swym napojem, ze względu na przydługi spacer. Z pełnym żołądkiem i duszą pogodną miał właśnie udać się w drogę. Nagle uszu jego dobiegły krzyki rozpaczy, właśnie gdy mijał szkołę. Pani Sabardeilh wzywała go na pomoc.
— Mąż mój uwięziony, wypędzają nas ze szkoły! — łkała biedna kobieta.
— A to przykre, to przykre bardzo... ale p. Sabardeilh zawinił... to nie ulega kwestyi... ostrzegałem! Cóż ja na to poradzę droga pani, cóż poradzę?
— Gdyby ksiądz proboszcz chciał pomówić z panem merem, napisać do inspektora, możeby to pomogło. Proszę, błagam księże proboszczu!
Proboszcz zawahał się na chwilę. Współczuł z boleścią swej parafianki i gdyby mógł był to uczynić bez narażenia się, byłby jej przyszedł z pomocą. Ale wstawianie się za buntownikiem kompromitowało bardzo. Cóżby pomyślano w biskupstwie, w podprefekturze! A przytem, ileż spraw załatwić, ileż trudów ponieść!... listy, wizyty, prośby i tak dalej, bez końca. Nie, zaprawdę, od tego można się rozchorować!
— Niepodobna, przykro mi, ale to niepodobna — rzekł — będę prosił Boga za panią pani Sabardeilh, i mężem, będę się modlił, by Bóg go oświecił i by się nawrócił. Sądzę, że ten dopust otworzy mu oczy, że podda się wyrokom Opatrzności. Proszę wybaczyć, że odchodzę — dodał — idę do chorego.
Stojąc w progu kuźni dragon słyszał rozmowę. Poszedł prosto ku pani Sabardeilh.
— O, cóż się ze mną nieszczęsną stanie mój dobry Malhibern? Gdzież znajdę nocleg, gdy mi wyrzucą meble na ulicę?
— U mnie! — odrzekł dragon i wyciągnął do niej rękę.




XV.
W górach.

Już od paru tygodni Jep żył jako zbieg, w górach, w okolicach Saint Jaume. W pustaci tej nie trzeba się było obawiać pogoni, ani tem mniej zaskoczenia znienacka. Bory dawno ścięto niezasadziwszy drzew nowych. Kilka grzbietów górskich stanowiło jedno, olbrzymie pastwisko. Gdyby się tu nawet pojawił złowrogi kapelusz stosowany, zbieg spostrzegłby go zdala i miał czas do ucieczki. Mimo to Jep w ciągu nocy kilka razy zmieniał legowisko. Na przestrzeni pomiędzy Saint-Jaume i l’Orri nie brakło w tym czasie... cortalów... stajen, pustych koleb, opuszczonych przez trzody i pasterzy, albowiem bydło zwykle zimowało w dolinie rzeki Têt. Naręcz złotojeściu lub rozmarynu służyła mu za posłanie, a wyspawszy się dobrze wskakiwał do fal pobliskiego.... correchu... Czuł się jak nigdy zdrów i świeży. I z tymi siłami jakie miał, z tą beztroską naturą swoją, byłby może nawet i polubił nowe życie w jakie go losy rzuciły, gdyby nie cierpienie, że jest rozłączony z Bepą i nie brak pożywienia. Chwilami głód skręcał mu kiszki, chwilami miłość go chwytała za serce, a najczęściej jedno i drugie. Odważył się pewnej nocy na próbę zadowolenia obu potrzeb. Poszedł do Katlaru. Ale postać Galderyka, którą jak mu się wydawało dojrzał w ramie drzwi, skąd śledził za Bepą, odstraszyła go od ponownych prób. Mały zapas chleba chwycony z kuźni w pośpiechu, w chwili ucieczki wyczerpał się bardzo szybko. Żywił się więc przez kilka dni arbuzami dziko rosnącymi i nadpsutemi oliwkami pozostawionemi pod drzewami podczas zbiórki. Znalazł je poniżej w roztoce, ale cóż to było za pożywienie dla ośmnastoletniego, zdrowego chłopca? Pewnego wieczoru, gdy żołądek wołał głośniej jak zwykle, zdecydował się zapukać do drzwi... cortalu... Dym przeciskający się przez pokrycie dachu świadczył o przygotowaniach do kolacyi. Nie wszyscy gospodarze na szczęście byli obcy. Kilku należało do dekuryi spiskowców, co maszerowała wraz z Katlarczykami tak niefortunnie na Prades. Sami oni nie zbyt się czuli bezpiecznymi, ale że żandarmi nie posunęli aż tu swych poszukiwań przeto żyli do czasu w pokoju. Ochotnie podzielili z Jepem zupę kartoflaną ze słoniną a po uczcie użyczyli mu miejsca na słomie gdzie sypiali, opierając głowy na workach ze solą, którą brali na hale dla bydła.
Od tego dnia kowalczuk poprzyjaźnił się z pasterzami. Umówiono między sobą hasła, które powtarzane kolejno przez wszystkich, miały w danym razie sygnalizować pojawienie się intruza, lub przechodnia podejrzanego. Teraz już było bezpiecznie i nic nie przeszkadzało Jepowi wylegiwać się do woli w słoneczne popołudnia pod skałami, lub bawić się zastawianiem sideł na ptaki, kuropatwy i drozdy, które ściągały w wielkiej ilości do jałowcu i szakłaku porastającego tu ubocze całe. Dziwił się często podczas długich siest, gdy rozleniwiony grzał się do słońca, że zgoła nie myśli o polityce. Z początku miał nadzieję, słyszał, że podjęto na nowo insurrekcyę. Z wirchu Mont Jalére, dominującego nad bezmiarem dolin russilońskich, widział w ciemne noce czerwień pożarów i słyszał lekki jakby brzęk, pogłos dzwonów bijących na alarm. Pewnej nocy, wielka łuna rozlała się kędyś nad Rivesaltes, rakiety pękały w powietrzu, były to prawdopodobnie sygnały jakieś. Ale pasterze go objaśnili. Światłość pochodziła z iluminacyi, a rakiety te, były puszczane z wielkiej uciechy. Jep również dowiedział się o aresztowaniu p. Sabardeilh i najlepszych patryotów z Prades i Vinça. Jojotte i Ramon zemkli do Hiszpanii. Wieści dochodzące na pustać były z dniem każdym gorsze. Rozporządzenie przybite na budynkach merostwa zakazywało mieszkańcom wychodzić wieczór na ulice z twarzą zakrytą kapuzą. Prześladowano, terroryzowano republikanów. Nadszedł zatem koniec, zgnieciono to wszystko co Jep kochał, o czem marzył w ciągu dwu lat. Ale czując się zwyciężonym, widząc, że wyjścia niema, zrezygnował. Świadomość faktu dokonanego znalazła grunt podatny w fatalistycznej, chłopskiej duszy. Teraz nie miał już innych myśli, prócz chęci ujrzenia Bepy i oszukania czujności żandarmów.
Umknąć za granicę i raz na zawsze uczuć się bezpiecznym, mógł dosyć łatwo. Ale w takim razie należało pożegnać się z Bepą, rozstać się z nią może na zawsze. Zakochanym był bardziej niż kiedykolwiek. Gdy był ciągle razem z nią, mógł mówić, całować do woli, nie odczuwał całej potęgi namiętności. Pewność, że jest jego narzeczoną, że będzie żoną, oziębiała nawet poniekąd miłość. Teraz rozpłomieniła się ona podsycana rozłąką. Zbudziła się też równocześnie i zazdrość. Gdy przypominał sobie wszystkie oznaki sympatyi, jakie od niej otrzymał, wznowione wspomnienia pogarszały jedynie tęsknotę. Czyż można ufać całkowicie której dziewczynie? Bepa nie była teraz kokietką, ale nawrócenie to było zbyt świeżej daty. Dawniej, gdy jeszcze nie był jej narzeczonym, wiele bardzo wycierpiał z powodu jej zachowania się wobec młodych ludzi w Katlarze. Miała kokieteryę już we krwi, ta dziewczyna. Wierną... może i pozostała mu do tej chwili... ale czy na długo? Nie ulega wątpliwości, że Galderyk musiał skorzystać z jego nieobecności i pojawił się znowu w kuźni, a że dragon winien był pieniądze staremu Bernadachowi, nie łatwo mu być musi wyprosić za drzwi syna. Któż wie, jak daleko już doprowadził z Bepą ten urwipołeć!
Czekając na sposobność dowiedzenia się czegoś na pewne, sposobność bardzo wątpliwą, gdyż nie śmiał opuścić swej kryjówki, Jep śledził z tak bliska jak mógł tylko podejść, wszystko, co się działo w Katlarze. Posuwając się powoli od skały do skały po trawie i rumowisku skalnem, zapuszczał się czasem aż do linii gzymsu kamiennego, wiszącego nad wsią. Stamtąd, ukryty za gałęźmi zimotrwałego dębu, widzieć mógł, sam nie widziany. Jednym rzutem oka obejmował wszystko: czarne uliczki, czerwone dachy, dzwony, widziane przez wiązania żelaznej klatki na wieży, winnice bezlistne na brzegach Castellanki i Routeru. Widział i słyszał. Szum rzeki, krzyki dzieci w podwórzu szkolnem, trzask batów woźniców drogami, jadących, dochodziły doń wyraźnie. Często, przy wietrze pomyślnym schwytał uchem także głosy ludzkie, słowa, rozmowy prowadzone z oddali przez rolników kroczących za zaprzęgiem, z pracującymi w winnicach; węglarza, wykopującego pień drzewa, z pastuchem nieruchomo stojącym na jasnem tle łąki. Chwila zapomnienia, a Jep byłby się wmieszał do rozmowy, byłby krzyknął im z góry: Jak się macie, dawnom was nie widział! Chętnie byłby też, ale już zgoła inaczej, pogadał z nowym nauczycielem, małym, okrągłobrzuchym jegomościem, który w progu wymyślał uczniów, spóźniających się do szkoły, chętniej jeszcze byłby zwymyślał, co wlezie, starego pijaka Cantair’a, grabarza, którego proboszcz Colomer podniósł do godności zakrystyana. O Jojotte, o panie Sabardeilh, gdzieście wy, gdzie!
Czasem widział w okolicach Jeantine starego Bernadacha, orzącego, lub Aulari, krzątającą się z trudem około gospodarstwa. Biedna Aulari! Wydawało się Jepowi, że chód jej stał się ociężały, że cierpienie ją przygniotło do ziemi. W znosiła czasem głowę i spoglądała ku górze, jak gdyby spodziewała się, że oczom jej ukaże się wśród skał droga jakaś, oczekiwana osoba. I wtedy Jep miał ochotę krzyczeć:
»Matko!«
Ale najczęściej pilnie śledził kuźnię i przyległe do niej domy i ulice. Cóż słychać było, co się działo u Malhiberna? Bał się najprzód, dręczył się tem, długoby dragon nie wziął innego czeladnika. Ale upewnił się co do tego i to niestety dość prędko. Nieszczęścia tego czasu zaciążyły nad kuźnią. Polityka przerzedziła klientelę, stary wystarczał w zupełności dla dokonania obstalunków. Warsztat ledwie szedł. Najczęściej tylko fajka starego kowala dymiła, komin był bezczynny. Miejsce Jepa w kuźni nie zostało zajęte, czy miejsce w sercu Bepy także, to było mniej pewne. Cóż za straszne przejście dla zakochanego, gdy Bepa pojawiała się w progu, tak bliska, a jednak tak daleka! Wiódł za nią oczyma, śledził ruchy, kroki. Gdy zatrzymała się chwilę, by porozmawiać z sąsiadem, lub jednym z chłopców wiejskich, Janem Cadénem, lub którymś innym, miał głowę pełną czarnych myśli. O czemże mogą mówić? Ale jeśli w indywiduum rozmawiającem z Bepą, domyślił się Galderyka, działa się rzecz straszna, krew zalewała mu oczy, a ręka machinalnie szukała noża w kieszeni, jak gdyby rywala mógł stąd dosięgnąć.
Pewnego dnia Jep ujrzał, jak brat wszedł do kuźni. Była to niedziela, a Bepa zamiast iść z przyjaciółkami na przechadzkę, jak zwykle czyniła dawniej, zamknęła się po nieszporach w swojej izdebce. Natychmiast zazdrość podszepnęła Jepowi, że to zdrada, że to schadzka ułożona i w dodatku może nawet za wiedzą Malhiberna. Zapomniała, zapomniała go... ha, ileż to razy wydarzyło się już od kiedy świat istnieje!
Jep liczył minuty rozmowy. Wydawało mu się, że to trwa wieczność. Muzyka przygrywająca do tańca w pobliskiej, wielkiej sali kawiarnianej, dochodziła, z powodu... tramontany... bardzo wyraźnie jego uszu. Nie mógł jej znieść. Zachrypłe głosy piszczałek, burczenie bębnów, przywodziły mu na pamięć miłe chwile minione... czuł się tem bardziej samotny, tem więcej opuszczony. Ale począł cierpieć jeszcze gorzej na widok wychodzących razem Galderyka i Malhiberna. Szli obok siebie, jak para przyjaciół, a pożegnali się potem uściskiem ręki. Ten uścisk ręki brata starszego, był policzkiem dla młodszego.
Jep wiedział dosyć. Zadrwili sobie z niego tam na dole, to było jasne, dragon, Bepa, wszyscy! Nie było Jepa, a więc wiwat Galderyk! Co za bezczelność, co za podłość jednak! Ale nie, na tem nie koniec. Pójdzie i pokaże im, że Jep jeszcze nie umarł!
Nie namyślając się wiele popędził w dół. Już dobiegł do plantacyi oliwek, naprzeciwko wsi, gdy jakiś przypływ zastanowienia wstrzymał go na miejscu. Schodzić do Katlaru w popołudnie niedzielne, gdy wszyscy byli na ulicach, to jednak za głupio! Dla przyjemności zemsty zaryzykować nawet samo udanie się zemsty? Przecież schwytają go na pewne i na tem się wszystko skończy!
W pobliżu miejsca, gdzie się zatrzymał, w sadzie oliwkowym Giressa, stała koleba opuszczona, tam się ukrył. Nie miał już biedak sił, nie wiedział co robić. Gniew chwilowo zasłonił mu jego nieszczęście, szał morderczy nie dał mu czuć rany własnej. Ale teraz cierpiał strasznie. Bepa przestała go kochać. Wszystko zbladło wobec tego nieszczęścia. Idee Jepa, plany zemsty, znikły w ataku rozpaczy. Czy Bepa będzie należała do Galderyka, czy do innego, to było jej osobistą sprawą. Niestety, nie będzie tylko nigdy jego kochanką, jego żoną! Niewierna jest, bez serca! Ale żal mu jej było mimo wszystko, kochał ją może właśnie dlatego bardziej. Że go zdradziła, to nie zmniejszało blasku jej oczu, świeżości ust wiśniowych nie ćmiło. A tych oczu i ust pożądał, kibici tej pragnął, którą tulił do siebie siebie tyle razy, a teraz już nie będzie. Wspominał, przeżywał wszystkie pieszczoty i rozrzewniał się nad przeszłością. Ach! ujrzeć ją, usłyszeć jej głos! Mniejsza z tem, że słowa jej kłamliwe; pocałunkami zatłumi słowa na wargach.
— Bepa! och Bepa! — jęczał głośno.




XVI.
Noc.

Na to rozpaczne wołanie nadpłynęła odpowiedź.
— Jep, czy to ty?
I równocześnie na prostokąt ciemnego błękitu obramowany ramą drzwi, padł cień jakiś. Ktoś dychał ciężko, jakby zmęczony biegiem.
— Bepa! — wykrzyknął chłopak.
Porwał ją w objęcia i cisnął do siebie.
— Tyś, to ty?!...
Broniła się.
— Masz! — rzekła — weź te pieniądze i odejdź jak najprędzej. Tutaj nie jesteś bezpieczny. Dojrzałam cię z dołu, inni też mogą zobaczyć.
— Jeśli Galderyk mnie dojrzy, tem lepiej. A jeśli przyjdzie tu po mnie, to jeszcze lepiej. To mi oszczędzi schodzenia na dół. Właśnie mam mu parę słów powiedzieć i twoja obecność nic a nic temu nie przeszkodzi. Śledziłem was, dojrzałem wszystko!
Mówił tak, gdyż użyte przez Bepę słowo: »inni« zbudziło nagle wszystek ból, i czar spotkania od tego bólu prysnął.
— Cóżeś ty dojrzał?
— Rzecz pewną, która atoli nie powinna mnie była zdziwić. Cóż w tem dziwnego, że dziewczyna zamienia kochanka na innego, gdy płyną stąd korzyści...
— A ta dziewczyna, to ja? ja? Tyś pewnie zwaryował mój biedny Jep!
— Ty nie zwaryujesz, bo nie masz serca.
— Podejrzenia! wymówki! To tak mnie witasz? Ej, to chyba niemożliwe, może mnie uszy mylą. Powiedz, że to nieprawda!
— Mów, mów, słów ci nie zbraknie, wiem, wiem. Tego towaru kobiety mają zawsze dosyć na składzie. Zresztą wszystko jedno, ciekaw jestem dowiedzieć się, co miał Galderyk do roboty dzisiaj u was?
— Był właśnie w twojej sprawie. Przysłała go Aulari. Ustawicznym płaczem i prośbami skłoniła wreszcie męża i syna, by ci przyszli z pomocą, a że przypuszczała, iż my może wiemy gdzie ciebie szukać, przysłała ci pieniądze przez Galderyka. Sto franków, bierzże... ale ponieważ mnie podejrzywasz, przerachuj czy nie brakuje...
— 1 ty wierzysz tym historyom? Ja nie. Chcą mnie wciągnąć w pułapkę a ty będziesz przynętą. Ty grasz kartami Galderyka... hę?
— Jeszcze nie przestajesz mnie krzywdzić? No tego już za dużo! Po roku takiej przyjaźni, po roku pożycia razem i tylu dowodach... za kogóż ty mnie właściwie masz?.... Dosyć tego. Bądź zdrów Jep. Nienawidzę cię!
Chciała odejść. Jep ją przytrzymał i przemocą wciągnął do chaty.
— Daruj mi — bełkotał wybacz mi. To dlatego, że cię tak kocham. Rozumiesz? daruj mi!
— Nie, nie! — wołała, odpychając ręce i usta Jepa, które jej szukały. Ale on nie ustępował.... począł ją całować.
— Nie, nie kocham cię już!
— A ja ciebie kocham! Waryuję z tego Bepa!
— Waryacya, to jeszcze nic! Są waryaci, co nie krzywdzą nikogo... ale złośliwość!
— Już nie będę... Bepa... pogódźmy się!
— Pod jednym warunkiem. Matka twoja i ja drżymy dzień i noc, wiedząc, że grozi ci niebezpieczeństwo. Obiecaj mi, że pójdziesz, że przejdziesz przez granicę tej jeszcze nocy.
Pójdę, obiecuję ci to, ale nie natychmiast. Tak nam dobrze razem, zostań jeszcze chwilę. Pomyśl, że od miesiąca prawie nie przycisnąłem cię do siebie, nie pocałowałem!
— Jeśli będziesz mnie tak ciągle całował, nie będę mogła do ciebie mówić, a mam ważne rzeczy do powiedzenia. Słuchaj! Aulari wszystko przygotowała do ucieczki. Pieniądze masz już, w Fillhol znajdziesz muła i przewodnika Sermet’a węglarza; on cię zaprowadzi do Hiszpanii.
— A kiedyż powrócę? Czy będziesz na mnie czekała?
— Całe życie, jeśli będzie potrzeba.
— Tak długo?
— Napiszę do ciebie...
— Chodź lepiej zemną!
— A dziadek? Czyż mam go opuścić?
— Przyjedzie do nas. Nie brak kuźni w Katalonii a robotę na dniówkę tak samo się płaci jak u nas. Ty będziesz pracowała także, we dwoje utrzymamy siebie i starego.
— W jego wieku nie zmienia się przyzwyczajeń. Będę cię oczekiwała tutaj Jep. A teraz, wszak obiecałeś, trzeba iść. Pocałujmy się jeszcze raz i w drogę.
Całował bez końca. Posadził ją obok siebie i przechylił w tył na posłanie ziół. Mdlała od jego pieszczot.
— Dosyć! — wołała broniąc się. — Nie chcę! Nie chcę!
— Nie kochasz mnie niedobra dziewczyno?
— Zapomnisz o mnie potem! — broniła się jeszcze. Ale opór słabł już. Nie zdając sobie sprawy ze słów własnych i ruchów, oddawała mu się i broniła równocześnie. Miłość zwyciężyła. Stało się co się stać miało...
Noc już była późna, gdy wypuścił ją z ramion. Długą chwilę stali nic nie mówiąc w progu chaty.
Poprawiała włosy, wtykała kosmyki włosów pod chustkę.
— Jestem rozczochrana — rzekła. — Pewnie wszyscy się domyślą...
— No i cóż z tego? Jesteśmy zaręczeni prawda? Któż ma co do zarzucenia?
Bepa ujęła go za rękę.
— Mój mężu. Ciężko to rozstać się z sobą po tem co zaszło, trzeba jednak i to zaraz.. ale... prawda, będziesz grzeczny... wobec innych...
— Jakich innych?
— Dziewcząt, które będą biegały za tobą.
— Niech sobie biegają do woli, mnie tam nie złapią.
— A więc idź, idź już! Gdybym cię jeszcze raz pocałowała... jużbym nie miała odwagi odejść. Bądź zdrów!
Znikła. Jep w myśli towarzyszył jej do wioski, do kuźni. Myślał: Teraz jest w kuchni, przyrządza wieczerzę... siądą zaraz do stołu. Pewnie jeszcze jest zmięszana i zarumieniona... pewnie nie ma apetytu. Głupstwo! nasyciła się pocałunkami i miłością. Może teraz poczekać.
Położył się, chciał spać, by być rzeźwiejszy w drodze. Droga taka daleka! Chciał zasnąć, ale sen mu uciekał z powiek... nie mógł przestać myśleć o niej. Jeszcze na posłaniu ziół odciśnięte były jej kształty i zda się żar z niego jeszcze nie uleciał, żar, w uściskach miłosnych splecionych ciał.
— Bepa! moja jedyna Bepa!
Co za głupiec z niego, że ją puścił tak prędko, czemu nie zatrzymał jej na noc całą! Kto wie, kiedy ją ujrzy znowu? A gdyby tak zaraz? Żeby się tylko nie bał... I tak tamtędy musi iść do Fillhol, przejdzie obok, prawie tuż podedrzwiami. Czemuż nie w stąpić? Tylko na jeden pocałunek... może to szaleństwo, ale jakże ponętne!
Wieś pogrążona była w głębokim śnie, w karczmie nie świeciło się również, gdy Jep wyszedł z chaty. Był już zdecydowany. Zręcznie szedł jak kot, a sandały jego prawie nie tykały ziemi, biegł za swem przeznaczeniem. Przyszedłszy pod ogród Malhiberna, przeskoczył przez mur terasy, wcisnął się w gąszcz laurów i nadstawił uszu. Badał, nadsłuchiwał; cisza dokoła. Ostrożnie podpełznął pod dom. Ciszę przerywało tylko chrapanie Malhiberna i tykot zegara ściennego, wybijającego sekundy. Ze stancyjki Bepy błyskało jeszcze światło przez szczelinę w okiennicy. Nie spała jeszcze i na pierwsze zawołanie wyskoczyła z łóżka. Boso, w spódnicy ukazała się w uchylonych drzwiach.
— Czegóż tu szukasz nieszczęśniku! — wyrzekła z rozpaczą w głosie. — Idź, idź, uciekaj!
— Tylko chwilkę! — prosił.
Zawahała się przerażona, ale w tej chwili objął ją Jep ramieniem i wciągnął do środka.
— Zasuń przynajmniej zasuwkę! — prosiła.
Zasuwka zgrzytnęła, światło zagasło, cisza zapadła głęboka.
Wtedy z za węgła wyszedł cień i podsunął się pod okno. Był to Galderyk.
Przyłożywszy ucho do okiennicy słuchał, potem podniósł z gestem groźby pięść do góry i znikł w ciemnościach.
Był wściekły i zadowolony zarazem. Wściekły na to co dosłyszał, zadowolony, że wreszcie ma w rękach wroga.
Liczył zrazu na żandarmów, że uwolnią go od brata, potem, gdy do aresztowania nie przychodziło, postanowił im dopomódz. Prędzej czy później, myślał, zakochani spróbują zejść się, może już się nawet porozumieli, a że Bepa nie będzie mogła sama biegać często tak daleko, bez zwrócenia na siebie uwagi, przeto prawdopodobnem było, że Jep w końcu kiedyś spróbuje przyjść do niej, do kuźni. Tam go właśnie wypatrywał. Nienawiść paliła bardzo Galderyka. Tymczasem zwierzyna nie spieszyła się w zasadzkę. Byłby już nawet dał za wygraną, gdyby miłość Aulari dla syna, nie była mu ułatwiła całej sprawy. Prawdopodobnie Jep nie omieszka przed udaniem się na długie wygnanie zobaczyć się z kochanką... Tak bez wątpienia. Kochankowie w objęciach miłosnych zapomną pewnie, że czas mija, a on zdąży tymczasem do Prades, uwiadomić żandarmów. Pochwycą Jepa wychodzącego wprost z łóżka... noc tak dobrze zaczęta... co za szkoda! Galderyk roześmiał się głośno, na myśl o minie brata.
— Gruchajcie, gruchajcie moje gołąbki! — mówił — przestraszycie wy się za małe półgodzinki! Śmiał się, biegnąc szybko. Niebo czyste, gwiazdy świecą, droga dobra i tylko mała milka do Prades.
Ale w żandarmeryi z początku napotkał pewne trudności. Był wprawdzie rozkaz aresztowania Jepa, ale sprawa już została biurowo załatwioną, złożono ją do aktów i przestano o niej myśleć. Przytem denuncyant był podejrzany. Brat żądający aresztowania brata? Naiwny brygadyer nie chciał z początku wierzyć. Galderyk musiał nalegać, powoływać się na urząd pierwszego radnego municypalnego w gminie piastowany przez ojca. Wreszcie osiodłano konie. Galderyk wskazywał drogę. Wsiadł za jednym z żandarmów z tyłu na konia. Przez całą drogę popędzał go piętami. Nie biegł dlań dość szybko. Przy moście na Castellance ukryto konie w pustej szopie młyna oliwnego, dwu żandarmów stanęło na czatach przy drzwiach kuźni a Galderyk i brygadyer strzegli drzwi od strony ogrodu. Gdy tylko Jep ukaże się w drzwiach pochwycą go natychmiast. Brygadyer podjął się tego sam, w razie oporu Galderyk miał mu przyjść w pomoc. Tylko czy Jep tymczasem nie zemknął? Nie, przybyli w sam czas, właśnie w domu poczęto się ruszać. Niedługo zgrzytnęła zasuwka i drzwi się uchyliły. Na tle ciemnego wnętrza ukazali się oboje, Bepa zarzuciła ramiona na szyję kochanka. Wymieniali ostatnie pocałunki. Wpół naga, drżąca jeszcze cisnęła usta do jego ust. W chwili rozstania właśnie spragnioną była najbardziej.
— Bądź zdrów! — rzekła wreszcie.
I gestem rozpacznym odepchnęła go od siebie w ciemną noc. Jakaś ręka spoczęła w tej chwili na ramieniu chłopca.
— W imię prawa! — zawołał żandarm.
Ale w tej samej chwili puścił zdobycz. Bepa ugryzła go strasznie w rękę. Jep wymknął się... Galderyk pochwycił go o kilka kroków dalej.
— Do mnie! Trzymam go!
— Łajdaku! — krzyczał Jep, rozpoznawszy głos brata.
Obaj taczali się, zmagając się wzajemnie, w reszcie upadli na ziemię. Tymczasem brygadyer wyrwał się z rąk Bepy. W jednej chwili Jep został obezwładniony, nawet jeszcze zanim nadbiegli inni żandarmi. Opór był daremny, prawo i sprawiedliwość odniosły zupełny tryumf. Ale na krzyki Bepy i łoskot spowodowany walką cały dom się rozbudził. Sąsiedzi pootwierali okna.
— Zabierzcie tego człowieka, prędko! — rozkazał brygadyer.
— Bądź zdrowa Bepa! — krzyczał Jep do kochanki, łamiącej ręce w rozpaczy.
Właśnie eskorta uprowadzała więźnia, gdy pani Sabardeilh ze świecą zapaloną i dragon uzbrojony swoją szablą, ukazali się w progu.
— Cóż to się stało? — krzyczał dragon.
— Żandarmi wzięli Jepa. A oto zdrajca! — odparła Bepa wskazując na Galderyka.
— Łajdaku, podły psie! — wrzasnął dragon.
— Żandarmi są blisko, czy mam ich zawołać? — drwił Galderyk. Idź spać stary głupcze!
Dragon rzucił się na niego, ale Galderyk chwycił szablę i wydarł ją z rąk starcowi.
— Tak, to moja sprawka — rzekł — i chlubię się tem. Ta gadzina Jep zamyślał mię zabić, jestem tego pewny, prędzej czy później byłby to zrobił, albo podpalił nasz dom. Teraz będziemy mieli spokój!
— Milcz łajdaku! Milcz kainie! — krzyknął dragon, grożąc mu obiema pięściami.
Gniew go dławił. Zawróciło mu się nagle w głowie i padł w tył na ręce Bepy i pani Sabardeilh. Oczy mu wyszły z orbit, usta wykrzywił kurcz, parę kropel piany ukazało się na wargach.
— To atak! — zawołała pani Sabardeilh. — Prędko octu i szczyptę soli do ust! Może szczęśliwie minie, nie bój się moja droga! Przedewszystkiem zanieśmy go do łóżka.
— Nie dacie rady same, czy chcecie bym wam pomógł? — spytał Galderyk.
— Jak śmiesz? — krzyknęła Bepa. — Precz stąd! Zdradziłeś brata i może zabiłeś dziadka mego. Idź i opowiedz matce... pochwal się jej, jakiego ma syna. Precz stąd i nie pokazuj się, kamienie tych murów same spadłyby ci na głowę!
Galderyk roześmiał się:
— Kamienie tych murów... pięknie powiedziałaś, ale i te kamienie nawet nie do was należą biedna mała, myśmy pożyczyli na nie pieniędzy! Muszą teraz za to odpowiadać. Idę sobie, ale wrócę i to nie sam. Sekwestrator ze mną przyjdzie. Bądź zdrowa Bepo! Do widzenia, niedługo!




XVII.
Aulari.

Od czasu aresztowania Jepa, Aulari żyła w ciągłej męce. Tortury przechodziła codziennie, spotykając się twarzą w twarz z Galderykiem, łamiąc z nim chleb, siadając do jedzenia razem z tym potworem. Opowiadano rzeczy straszne o obchodzeniu się organów policyjnych ze spiskowcami uwięzionymi. Podobnie postępowano z tymi, za którymi odbywały się dopiero poszukiwania. Jednych pędzono z kryjówki do kryjówki, a potem otoczywszy, podkurzono w grocie skalnej, jak lisy, inni napół zabici poginęli z głodu i zimna w więzieniu, gdzie ich wtrącono i nie dość rychło odstawiono do Perpignan. A tych, których już osadzono w cytadeli nie lepszy los spotkał. Źle żywieni, brutalizowani przez dozorców, czekali rozkazu wsiadania na okręt, który ich miał zawieźć do Afryki, gdzie febra i upały zdziesiątkują ich na pewne. I nikt ich nie żałował. Nie śniło się nikomu współczuć z temi krwiożerczemi bestyami, z tymi, co chcieli dzielić ziemię pomiędzy siebie. Spotkało ich na co zasłużyli!
Słuchając tych wszystkich opowiadań, Aulari oblewała się śmiertelnym potem. Prosiła, błagała Bernadacha, by poczynił kroki, by prosił podprefekta o zmiłowanie. Daremnie. Przez małą chwilę, raz wydawało się, że w Bernadachu zbudziło się współczucie dla Jepa, lekko bowiem zburczał Galderyka. Zapewne przykro to bardzo, że jeden z Bernadachów zostanie skazanym na galery. Bardzo przykro. Ale to jego wina, bo w gruncie rzeczy to bardzo zły chłopak! O jednem nie chciał myśleć, z jednego nie pozwalał sobie sam w duszy cieszyć się. Wydawało mu się jednak czasem dobrem to zrządzenie losu. A dlaczego? Oto, jeśli, co prawdopodobne, Jep umrze w Afryce, całe dziedzictwo przejdzie niepodzielnie w ręce Galderyka. Nie dzielić ziemi, to marzenie wszystkich wieśniaków. I ta pewność, że ziemia jego w przyszłości nie ulegnie podziałowi, roznamiętniała go, czyniła opornym na łzy i błagania Aulari. Gdy biedna kobieta, doprowadzona do ostateczności, widząc, że nie uzyska niczego od męża, groziła, że go opuści, że pójdzie za synem na wygnanie, wzruszał ramionami tylko. Afryka, to tak daleko. Skądże weźmie pieniędzy na drogę? Wprawdzie miała swój posag, sad oliwny u stoku góry i pole nad brzegiem Castellanki, ale przecież nie mogła tego zabrać tak jak było, do kieszeni, aby sprzedać, musiała uzyskać na to pozwolenie męża. Prawnik, którego radziła się pewnego razu w Prades, tłumaczył jej to wszystko słowami tak fachowemi, że, przerażona górą przeszkód piętrzącą się przed nią, zrezygnowała.
Wpadła w rozpacz. Gdyby jeszcze miała jaką wiadomość od syna! Pisał do niego w jej imieniu, nauczyciel z Prades, Castasèque, człowiek zacny i dobry republikanin, który jakimś cudem uszedł szponów policyi, ale odpowiedzi nie było. Biedna, nie wiedziała, że listy więźnia przejmuje Bernadach i śmieje się w kułak z obaw żony, której dawał lekko do zrozumienia, że syn jej pewnie cichaczem został w cytadeli zabity i pochowany.
Sama została tedy bez rady, pomocy i ochrony przed przemocą męża. Walka była zbyt nierówna. Uciekała się nieraz o pomoc do Boga, ale w jej oczach Bóg, to był proboszcz Colomer, a on zamiast pocieszyć i dopomódz, wyrzucał jej, że rozżalając się nad buntownikiem, ukaranym słusznie, sprzeciwia się wyrokom Opatrzności. Napominał by się przemogła i pogodziła z synem starszym. Aulari opierała się, ale opuszczała konfesyonał w większem jeszcze przygnębieniu jak udając się po poradę, z duszą rozdartą na poły, ze strasznem wahaniem się pomiędzy nakazem księdza, a krzykiem własnego serca.
Towarzystwo Bepy i pani Sabardeilh, było jedyną jej otuchą i osłodą. Trzy nieszczęśliwe kobiety czuły niejaką ulgę płacząc i desperując razem.
Czasem troska przycichała i poczynały pogwarkę, której treścią byli nauczyciel i Jep. Oczekując na świeże wieści, zawsze niestety tak niesporo nadpływające, odczytywały listy p. Sabardeilh. Były zawsze pięknie pisane, litery wielkie z zakrętami starannie wyciąganemi, imiona własne rondem... Nauczyciel górnym stylem, a naiwnie opisywał swe czyny, słowa i giesty nawet, od czasu podróży swej z Prades do Perpignan, owej prawdziwie krzyżowej drogi, osmuconej jeszcze bardziej złem przyjęciem ze strony mieszkańców wiosek przez które wiodła. Przyjaciele wczorajsi, odwracali głowy dzisiaj, dawni »bracia« wypierali się w żywe oczy. Przybył do Perpignan w sam karnawał. Maski tłumnie otoczyły wózek więzienny i tańczyły dokoła rzucając ofierze przemocy dwuznaczniki i obelgi. O niewdzięczności! o ciemnoto ludu! Potem następowały szczegóły o instalacyi w cytadeli, o regulaminie więziennym. Surowość bezlitośna tam panowała. Za lada słówko, za najlżejszą uwagę zaraz kajdany, celka ciemna. I gdyby to jeszcze wszyscy więźniowie byli w porozumieniu i zgodzie! Ale niestety, w ich liczbie byli też ludzie podli, zdrajcy, fałszywi przyjaciele, gotowi zawsze do denuncyacyi na niekorzyść towarzyszów niedoli, wzamian za dodatkową racyę wina, szczyptę tytoniu! Na szczęście Jepa wsadzono do tej samej kaźni, mogli więc rozmawiać o wsi, o Bepie, o Aulari. Pewnie im tam w kuźni nieraz dzwoni w uszach. Mają nadzieję w lepszą przyszłość i wierzą w to, że danem im będzie powrócić do Katlaru. Tak samo wierzyli silnie w postęp i w niedalekie zapanowanie sprawiedliwości.
Bepa czytała, a przerywały jej wykrzyki rozczulenia wydawane przez Aulari i złorzeczenia pani Sabardeilh. Żona nauczyciela nie ochłonęła z pasyi. Krzywda, jakiej doznała nagle, przekształciła zupełnie jej światopogląd, nie zmieniając, nie łagodząc charakteru. Była równie gwałtowną teraz po nawróceniu się do Republiki, jak przedtem. Cała różnica polegała na tem, że przekleństwa rzucane dawniej na »czerwonych« w wielkiej obfitości, spadały teraz jako grad na głowy prześladowców męża, przedewszystkiem zaś na Galderyka jako najbliższego. Dziwiła się głęboko uległości i pokorze Aulari wobec swych mężczyzn. Hej! gdyby była na jej miejscu pokazałaby im po czemu łokieć! Bernadachów obu, proboszcza Colomera i żandarmów chciała smarzyć na ogniu i to na jednym rożnie wszystkich razem.
Dragon wydobrzał po ataku, ale był już teraz niedołężny. Zdziecinniał całkiem. Słuchał wyrzekań i rozmów drzemiąc opodal w fotelu. Czasem tylko budził się na dźwięk imienia, znienawidzonego Bernadacha. Nieco krwi różowiło mu wtedy policzki, unosił głowę z poduszki, ręka trzęsąca, wychudła i żółta usiłowała wykonać giest pogróżki.
— Łajdak! Podły pies! — bełkotał.
I zapadał napowrót, wyczerpany wysiłkiem, w senność dawną.
Aulari często spoglądała na zegar. Przybiegała tutaj bez wiedzy mężczyzn, ukradkiem, pod pretekstem sprawunków koniecznych we wsi. Cóżby powiedział mąż dowiedziawszy się o tych wizytach w kuźni, o przyjaźnieniu się jej z narzeczoną Jepa? Wskazówka zegara zaszła już daleko, pora była się zabierać, jeśli uniknąć miała awantury w domu. Wstawała, brała koszyk gospodarski, ale nim odeszła wydobywała z niego zawsze jakieś zapasy, tuzin jaj, kawałek słoniny przyniesiony tu umyślnie dla przyszłej synowej.
— Mam jeszcze kawał drogi przed sobą — mówiła — a sił mam akuratnie tyle co kurczę, będzie mi lżej nieść.
Biedna Aulari! Daremnie uważała i strzegła się przed niedyskrecyą sąsiadów, daremnie śledziła mając wyjść z kuźni czy kogo niema na ulicy, we wsi wiedzą wszyscy wszystko i powtarzają naturalnie. Jakiś zły język wypaplał Bernadachowi tajemnicę. Znikanie peryodyczne wiktuałów ze śpiżarni, może też i kilku czasem groszy, doprowadziły Bernadacha do pasyi. Był chytry i domyślny, wiedział gdzie tonie pożywienie i pieniądze więc pewnego dnia zakazał Aulari surowo stanąć nogą w kuźni.
— Jestem pewny — mówił — że te kobiety dają ci złe rady. Bepa zamiast ci zawracać głowę wolałaby zapłacić skrypt dłużny, który dawno już temu podpisał dragon. A ty także mądra jesteś. Wynosisz z domu wszystko. Gdyby cię nie pilnować, to wydarłabyś mi ostatni kawałek chleba z ust, by go dać tej małpie. Ładne towarzystwo dla ciebie ta kuta na cztery nogi dziewka, utrzymanka twego syna.
— Bepa jest z Jepem zaręczoną — broniła się Aulari. — I pocóż rzucasz obelgi na uczciwą dziewczynę, która prędzej, czy później i tak będzie twą synową. Plujesz w górę, a ślina spada tobie samemu na nos.
— Ja ci mówię, że nie twoje miejsce pośród tych ludzi. A zresztą czy chcesz czy nie, wkrótce stracisz możność widywania się z nimi. Za parę dni uwolnię wieś od tych głodomorów. Już im posłałem arkusik stemplowanego papieru. Jeśli nie zapłacą w dniu oznaczonym, sekwestrator zabierze im wszystkie meble i całą budę. Wyrzucą ich na ulicę.
— Nie mówisz jak przystało chrześcianinowi Bernadachu! — zawołała Aulari. — Dragonowi nie wiele się już na tym świecie należy. Mógłbyś mu dozwolić przynajmniej umrzeć we własnem łóżku.
— Łóżek dość w szpitalu w Prades.
— A Bepa, cóż się z nią wtedy stanie?
— Nie trap się o nią. Kokietka! Poradzi sobie, pójdzie na służbę, albo na utrzymanie do kogo. Ładna jest — śmiał się Bernadach — a zresztą mnie to zupełnie obojętne, dziwię się nawet, że ci odpowiadam. Dość tego kobieto; ceruj bieliznę, gotuj obiady, to rzecz twoja. Resztę zostaw mnie.
Aulari spuściła głowę. Straszny los. Zakazał jej bywania w kuźni, skazał ją tem samem na milczenie, a milczenie ją zabijało. Nie mieć z kim mówić o Jepie, co za męczarnia! Wyczerpało ją to do reszty. Ludzie wiejscy, tak wytrzymali na ból fizyczny, znoszą często daleko trudniej ból moralny, strapienie. Powłoka, kora u nich jest często mało wrażliwa, ale jeśli rana sięgnie głębiej, jest nieuleczalna. Od roku już, od sprzeczki Jepa z ojcem nosiła w sercu ranę wiecznie krwawiącą. Aresztowanie syna dokończyło dzieła, organizm jej przestał walczyć. Straciła sen, żywiła się bardzo niedostatecznie, dławiła ją ustawiczna trwoga, tak że wśród nocy kilka razy dusiła się prawie z braku oddechu. Gardło jej się ściskało gdy brała cokolwiek w usta. Siły ją opuszczały, krok stał się ciężki, powolny jak gdyby nogi poczęły już wrastać w ziemię, jeszcze przedtem nim je do niej zakopią na zawsze. Machinalnie spełniała jeszcze drżącemi rękami obowiązki gospodyni wpółprzytomna, nie rozumiejąc co do niej mówiono, nie czując prawie własnego cierpienia. Stała się służącą cichą pilnującą godzin zwyczajnych, obcą dla swych chlebodawców nie troszczącą się o pomyślność ani o nędzę domu.
To postępowanie drażniło Bernadacha a gniewało Galderyka. Woleliby już gdyby była dla nich usposobioną wrogo niźli, by zrezygnowała. Nieczyste sumienie, w dyspucie, w kłótni byłoby dostarczyło argumentów. Milczenie, mówiło więcej jak wymówki. Postać złamana z oczyma pełnemi łez, drażniła ich bardziej niźli gniew. Samo to, że siadała z nimi razem do stołu, odbierało już apetyt.
— Czemuż to ciągle popłakujesz? — spytał Bernadach. — Dalejże jedz!
— Nie głodnam — odpowiadała.
— Zmuś się. Zgotuj sobie rosołu. Przecież drobiu chyba nie brak. Młody nasz kogut może już pracować, biją się ze starym ustawicznie, poświęć tedy starego. Dobrze usmarzony, z nadziewką z prosięcia, z szczyptą czosnku, będzie przewyborny, obliżemy sobie palce.
— Dziękuję, mam żołądek zatkany.
— Podobnie jak twe myśli, tępa głowo. Swojem strapieniem żywisz się na śniadanie, obiad i kolacyę. Obrzydła kuchnia. Upierasz się przytem, by nic do ust nie włożyć i trzebaby cię karmić przemocą, jak gęś karnawałową.
— To nie moja wina — odparła Aulari. — Miejcie tylko trochę cierpliwości, to już długo nie potrwa.
— Cóż to za głupstw a znowu pleciesz?... Czy myślisz, że mam ochotę w tym wieku, żenić się powtórnie! Ot puste słowa... nic jak tylko puste słowa. No otrząśnij się raz i przyrządź sobie dobrą miskę zupy. Tylko pierwszy łyk jest trudny, następne przyjdą same...
— Założyłbym się — dodał niepewnym głosem Galderyk — że Jep, tam w cytadeli nie trapi się do tego stopnia co ty matko. Zresztą — wybuchnął żartem — cóż to znowu tak strasznego ta Afryka, nie umiera się od tego, ot przejażdżka za darmo, na koszt rządu!
— Milcz nędzniku, milcz! — krzyknęła dobywając reszty sił i wyszła nie chcąc słuchać więcej.
Jednego wieczoru Galderyk powrócił dobrze podochocony z targu w Prades, gdzie woził z polecenia Bernadacha na sprzedaż kilka worków zboża. Ceny się podniosły właśnie, i Galderyk przyniósł do domu garść dukatów i złotych luidorów, które dzwoniły pięknie, podczas gdy je układał na stole.
— Cóż nowego słychać w Prades? — spytał stary sprawdzając rachunek.
— Nic dobrego dla Jepa! — odrzekł podniesionym głosem umyślnie, by dosłyszała go Aulari, krająca w kątku w milczeniu chleb na zupę.
Porwała się z miejsca i stanęła przed Galderykiem.
— Cóż takiego mówią?
— Jep i Sabardeilh zostaną zesłani do kolonij karnych, ale nie oni to tylko sami pojadą.
— Deportowanych jest przeszło sześciuset, będą sobie mogli rozmawiać w drodze!
Aulari nic nie odpowiedziała, zachwiała się i padła zemdlona na podłogę.
Przyszła jeszcze do życia, ale koniec się już zbliżał. Gdy Bernadach, któremu z interesu i z przyzwyczajenia zależało na gospodyni, spostrzegł niebezpieczeństwo, było zapóźno. Lekarz i lekarstwa nic nie pomogły. Zresztą chora nie chciała wyzdrowieć. Życie stało jej się ciężarem. Widziała jak uchodzi i nie żal go jej było wcale, nie wyrzekłaby słowa, nie uczyniła jednego ruchu ręką, by je zatrzymać. Przerażała ją najwięcej obecność Galderyka. Gdy się pojawił, odwracała się do ściany. Dźwięk jego głosu był jej torturą. Nawet w chwili skonu, gdy proboszcz Colomer przed udzieleniem rozgrzeszenia, chciał ją skłonić do przebaczenia synowi, wargi umierającej nie zdołały wymówić słów miłosierdzia, a ręka, którą ksiądz włożył w rękę szubrawca, cofnęła się, kurczem przerażenia ściągnięta.
— Przez ciebie umieram i będę potępiona rzekła pochylając się ku niemu — niech mój grzech spadnie na twoją głowę!
Patrzyła nań przenikliwie, a wzrok umierającej był tak straszny, że nawet gdy umarła, Galderyk zamykając jej oczy, nie odważył się spojrzeć w twarz matki.




XVIII.
Meble na sprzedaż.

Ruina zupełna u dragona. Od czasu odejścia Jepa, majster nie mógł podołać nawet małej pracy, kuźnia gasła z dniem niemal każdym, aż drzwi jej się całkiem zamknęły. A nie było sposobu sprzedać. Ruina zupełna. Jedynem źródłem dla zaspokojenia koniecznych potrzeb było teraz pole i jego produkty. A i pole było hypotecznie obciążone. Smutny i mizerny byt: kapusta, kartofle... w sam raz tyle, by nie umrzeć z głodu. Niedługo zabrakło nawet chleba, bo piekarz nie chciał już dawać na kredyt. A skąd wziąć pieniędzy? Szafy były puste, znikła z nich bielizna i ubrania, sprzedane sztuka po sztuce. Pożyczyć? A od kogóż? Klęska widoczna starego Malhiberna spowodowała zerwanie stosunków ze sąsiadami i znajomymi, którzy usunęli się z obawy o swe kieszenie.
Filip des Ortes zapukał raz, czy dwa razy i nawet powracając z polowania wysypał na stół zawartość torby myśliwskiej ku wielkiej uciesze dragona, ale względy jego nie były bezinteresowne. Nędza Malhiberna i Bepy, nieobecność Jepa, dodawały mu otuchy i skłaniały do wznowienia usiłowań uwiedzenia dziewczyny. Ale dostał za swoje. Przy pierwszem odezwaniu się Bepa zamknęła mu usta, odsyłając go do wszystkich dyabłów. Nie pokazał się odtąd ani on... ani nikt już inny. Po śmierci Aulari znaleźli się pośród pełnej ludzi wsi, jakby na puszczy, skazani na głód. Pani Sabardeilh usiłowała im przyjść z pomocą, ale cóż ona biedaczka sama posiadała? Co roku około Bożego Narodzenia dostawała worek kasztanów, cały dochód z spadku po braciach, maleńkiego kawałka ziemi, daleko położonego w Thuès na drugim końcu Conflent. Najlepszy dochód przynosiła jeszcze jej igła i palce. Od biedy było można ugotować marnej strawy raz na dzień za te dziesięć sous dziennego zarobku szwaczki. Problem komplikował jeszcze w zrastający z dniem każdym apetyt Malhiberna. Ten szkaradny apetyt, który pochłaniał wszystkie pieniądze domu, nie zmniejszał się... przeciwnie... zwiększył jeszcze od czasu, gdy starzec zaniemógł zupełnie. Była to druga jakby choroba. Nieszczęśnik byłby jadł od rana do wieczora, gdyby miał co. Połykał kawałkami jadło i złościł się, lub płakał jak dziecko, gdy po skończonym posiłku czuł głód, a jeść co nie było. Ilekroć zostawiono go samego, zaczołgał się do szafy, palcami wybierał resztki tłuszczu z garnków i jadł chleb, póki był, potrafił w kilku kęsach pochłonąć wielki bochen chleba, mający wystarczyć na tydzień.
— Gdzie on to wszystko podziewa? — wykrzykiwała pani Sabardeilh przerażona klęską.
Ale nie gniewała się, śmiała się prawie. Śmiać się, coprawda, z czego nie było. Chociaż obie z Bepą zmniejszały ciągle swe racye dzienne, by nasycić chorego, ruiny to nie mogło odsunąć, ostatni cios wisiał już w powietrzu.
Bernadach, zechęcony przez Galderyka, a nie wiele zachęty potrzebował ten szkaradny człowiek, postanowił ściągnąć w drodze przymusowej swą należytość. Sekwestrator dokonał na jego żądanie zajęcia mebli, a piękny różowy afisz, przylepiony na kuźni, oznajmił interesowanym, że w tym dniu, o tej, a o tej godzinie, nastąpi sprzedaż w drodze licytacyi.
Teraz już biedne kobiety nie wiedziały co począć. Przychodziło im czasem na myśl wyjechać do Thuès, do miejscowości, gdzie p. Sabardeilh posiadała mały skrawek ziemi i tam żyć jakoś w stodole, która pozostała po rodzicach, ale jakże przewieźć tam chorego, skąd wziąść na koszta podróży? Pytanie bez odpowiedzi.
Z fotelu swego dragon patrzył na klęskę nie zdając sobie z niej sprawy. Odrobina świadomości, która mu jeszcze pozostała po ataku, zmniejszała się z dniem każdym niemal. Nie zwracając uwagi na troski codzienne swych opiekunek, wiódł życie zwierzęcia jedzącego i przeżuwającego. Instynktowo budził się w godzinach przeznaczonych na posiłek, wciągał w nozdrza powietrze, węszył zapach gotującego się jadła, a gdy przyniesiono je, po pochłonięciu ostatniego kęsa, zapadał napowrót w odrętwienie.
Nadszedł wreszcie złowrogi dzień licytacyi. Chaos i zgiełk, jaki zapanował w domu od samego rana, rozbudził starca, zaciekawił prawie. Patrzył jak ludzie przychodzili i odchodzili, przesuwali meble, wypróżniali szuflady, oglądali przedmioty i podawali je sobie z rąk do rąk. Tutaj przybory kuchenne, naczynie, tam trochę bielizny i łaszków, podnoszonych porządnie, spódnice Bepy, cały kram nędzy, w którym przewracano, rozciągając rzeczy po placu przed kuźnią.
Cała wieś wyruszyła na to widowisko i krążyła dokoła resztek. Nawet z okolic, z Prades, z Marquixannes, nabywcy powiadomieni afiszami, na dobrze znany apel trąbki sekwestratora zbiegli się, jak rozbójnicy, czychający na dobro rozbitków. Wszyscy śmiali się, żartowali, czekając rozpoczęcia licytacyi. Kobiety obracały w rękach odzienie Bepy, mężczyźni oglądali meble, próbowali czy klucz się dobrze obraca w zamku, czy domykają się drzwi szafy, a pomocnik sekwestratora zachwalał przedmioty głosem szarlatana jarmarcznego. Żarcik ten wprawił nabywców w doskonały humor.
Wreszcie gdy przebrzmiał ostatni dźwięk trąbki, sprzedaż się rozpoczęła.
Dragon podniósł się ze swego fotelu i zawlókł aż do okna na kulach, tam z twarzą przyciśniętą do szyby, śledził cały ten ruch, przysłuchiwał się rozmowom sprzedawców z nabywcami. Czy je rozumiał naprawdę? Czy pojął, że oznaczało to ruinę zupełną? Może bawiło go tylko widowisko niezwykłe. Tak się zapatrzył na plac, że nie spostrzegł wcale, jak pomocnik sekwestratora wynosił z domu resztę mebli z izby. Ale to indywiduum, które przez cały dzień grasowało po domu, zapragnęło zażartować sobie ze starca.
— Masz szczęście! — rzekł. — Czyszczą ci dom, trzepią ci meble i obcierają z pyłu, a wszystko darmo. Powinienbyś nam postawić coś, dać się czegoś napić...
— Napić, napić... — powtarzał paralityk machinalnie.
I bez oporu pozwolił mu zabrać kilka drobiazgów rozrzuconych po kominku i rozwieszonych na ścianie, daguerotypowy portret syna, bukiet ślubny swej synowej, ale gdy sięgnął po szablę zawieszoną jako trofeum na ścianie głównej nad łóżkiem, chory się rozgniewał.
— Nie ruszaj! — rzekł i chwycił za rękojeść.
— Daj stary! Zaniosę do wyostrzenia... Daj!
Bepa nadbiegła.
— Ta szabla nic nie warta, cóż weźmiecie za nią?
— Mamy nakaz sprzedać wszystko — odparł człowiek.
A zwracając się do dragona rzekł:
— Puść no, puść stare bydlę. Już twój czas minął... hę prawda? Wystarczą ci kule do zabawy.
Dragon jednak uparł się. Gniew zarumienił mu policzki.
— Nie chcę!... nie chcę! — wołał, ściskając co sił rękojeść szabli.
Ale nagle palce się rozkurczyły. Upadł w tył na podłogę, jak kloc, bez życia.
— Zabiliście go! — zawrzasła pani Sabardeilh, pomagając Bepie położyć starca na łóżku.
Wieść o wypadku rozbiegła się lotem strzały. Sprzedaż przerwano. Fala kumoszek napłynęła do izby. Mówiły wszystkie naraz, udzielały rad, wskazywały lekarstwa.
— Czyż nie widzicie, że kopie siennik nogami. Kona już biedaczysko! — mówiła pani Saberdeilh.
Dźwięk dzwonka, towarzyszącego księdzu, uciszył zgiełk. Proboszcz Colomer, powiadomiony przez jednego ze sąsiadów, przybył, by wydysponować dragona. Ale przybył zapóźno. W chwili, gdy zbliżał się do łóżka, przedzierając się przez falę kobiet, które przyklękły, starzec wydał ostatnie tchnienie.
Co za zjadliwy psikus? Ten niedowiarek do samego końca musiał go złościć. Proboszcz liczył z zupełną pewnością na nawrócenie się dragona na łożu śmierci. Znak krzyża, gest skruchy, nie byłby wymagał więcej! Byłoby odwetem, pięknym odwetem dla księdza; rozgrzeszyć swego wroga i wyprawić go do raju zanimby miał czas się połapać, co się z nim stało. Odwet ten został udaremniony, ale należało wyciągnąć ze śmierci starca, co wzgardził łaską, lekcyę moralną dla reszty owieczek.
Bepa płakała u łoża dziadka. Łkanie w strząsało nią całą. Dokoła lamentowały kobiety.
Proboszcz Colomer nakazał milczenie.
— Odmówimy De Profundis — rzekł, klękając.
Wersety recytowane naprzemian przez księdza i wiernych brzmiały długą chwilę. Po skończonej modlitwie proboszcz podniósł się z klęczek i zwrócił do audytoryum.
— Modliliśmy się tu za duszę naszego brata Malhiberna — rzekł — i jeszcze modlić się będziemy, bo nie należy nigdy wątpić w miłosierdzie boskie. Człowiek ten zmarł nagle. Miejmy nadzieję, że skrucha znalazła przystęp do tego serca, w ostatniej choćby chwili, że żal głęboki zdołał go pojednać z surowym sędzią! Niech jego śmierć nauczy nas być zawsze gotowymi, bo nie znamy dnia ani godziny... Prośmy Boga, bracia moi, by udzielił nam łaski dobrej śmierci. Prośmy też Najświętszą Pannę by wstawiła się u Synaczka swego za tym oto grzesznikiem, by nie gorzał w ogniu piekielnym.
Proboszcz Colomer umilkł. Dreszcz strachu przebiegł po zebranych.
— Dziadku! mój biedny dziadku! — jęczała Bepa.
Brakło jej słów, krzyczała, jęczała, łamała ręce wstrząsana spazmami rozpaczy.
Pani Sabardeilh razem z innymi pochyliła głowę, słysząc groźbę piekła rzuconą przez księdza. Załamawszy ręce, modliła się gorąco za duszę w niebezpieczeństwie zostającą, duszę swego starego. Ale gdy ochłonęła z przerażenia, usposobienie wojownicze wzięło górę. Litość wielka dla zmarłego i przywiązanie do Bepy, sformułowały się w buncie przeciw obłudnej pobożności proboszcza. Łkania Bepy dopełniły miary.
— Uspokój się moje dziecko, uspokój! — rzekła do niej. — Bóg jest sędzią sprawiedliwym, zważy on złe i dobre czyny na szali. I cóż ma do zarzucenia twemu dziadkowi? Nie chodził do kościoła, to prawda, to źle, bardzo źle, ale nigdy nie odmówił jałmużny ubogiemu. Właśnie wielkie miłosierdzie było przyczyną jego niedoli, za hojnie szafował kiesą i za często otwierał drzwi domu swego dla potrzebujących wsparcia i przytułku. Znam ja pobożnisiów i pobożnisie, o których tyle dobrego powiedzieć się nie da... tak znam! — i zwracając się do proboszcza, ciągnęła dalej z wzrastającą wściekłością. — Gdy mnie wypędzono ze szkoły i wyrzucono mi graty na ulicę, błagałam księdza o pomoc. I cóżeś uczynił dla mnie?... Malhibern przyjął mię do swego domu i dał przytułek. I dlatego ja mówię księdzu proboszczowi, że Pan Bóg nie będzie się księdza pytał o pozwolenie, by go przyjąć do raju!
Szmer oburzenia odpowiedział na tę skandaliczną apostrofę. Potępienie całej wsi wyczytać można było na twarzach, dojrzeć w gestach wrogich. Tak samo wymachiwano rękami na widok aresztowanego Sabardeilha, gdy w kajdanach na rękach szedł ulicą jak przez rózgi. Nienawiść głupiej trzody skierowała się teraz na żonę i narzeczonę republikanów skazańców; nawet nieszczęście jej nie łagodziło. Pani Sabardeilh oburzyła się. Żółć gromadząca się od kilku miesięcy i chęć zemszczenia się za doznaną krzywdę wzbierała w jej sercu. Uniósł ją gniew sprawiedliwy. Wyprostowała się i wskazując drzwi gestem rozkazującym, krzyknęła:
— Precz! Precz wszyscy! Łajdaki! Psy podłe. Obłudniku precz! Nie trzeba tutaj nikogo! Precz!
Proboszcz pobladł jak ściana. Odwaga tej kobiety nie miała granic.
— Pogardzasz modłami Kościoła? Dobrze. Zostawiam ci zmarłego, chowaj go sobie jak zechcesz, ale nie w ziemi poświęcanej.
I zwracając się do ludzi, rzekł:
— Odejdźmy stąd przyjaciele, wszystkie węzły między temi kobietami a nami od tej pory zerwane. Same się wykluczyły ze społeczeństwa chrześcian. Ja nie uznaję ich już.
Poszedł, a tłum wyszedł za nim.
Kilka pobożniś na wychodnem rzuciło obelgę na panią Sabardeilh i Bepę, ale one nie raczyły zauważyć tego nawet. Pocóż się bronić? Nie łączyło ich już nic z Katlarem i tymi ludźmi. Porozumiały się bez słów. Nazajutrz po pogrzebie dragona, otrząsną pył wioski z obuwia i odjadą razem do Thuès, by żyć z pracy rąk, posiłkując się mizernym plonem ziemi, będącej własnością ex-nauczycielowej. Raczej żebrać tam o chleb codzienny, niźli żyć tu, obok takich Bernadachów, Colomerów i innych łajdaków.
Ale przedewszystkiem szło o pochowanie dragona w sposób przyzwoity, wyszukanie stolarza, któryby chciał zrobić trumnę, ludzi dosyć radykalnie usposobionych, by zechcieli pochować starca, nie przechodząc przez kościelne wrota. Pani Sabardeilh wystarała się o wszystko. W kuźniach riańskich było jeszcze paru nieuwięzionych towarzyszów Jepa i Ramona. Uwiadomiła ich szybko, złożyli się na trumnę i sami obiecali ją pochować.
Nazajutrz, równo ze świtem, mały orszak udał się na cmentarz. Grób wykopano na małym kawałku ziemi, poza ogrodzeniem cmentarnem. Nie było tam nagrobków, nie było krzyżów, nie było najlżejszego śladu, że dusza jakaś, jedna choćby pamięta o pogrzebionych. Dwa krzywe dęby, pod nimi bujne gęstwy kopru i piołunu, oto wszystko. Leżeli tam dwaj ludzie. W jednej mogile spoczywały zwłoki jakiegoś nieznanego przechodnia, którego znaleziono zmarłego na gościńcu, drugi był znanym, znanym, aż zbyt głośno. Był to mieszkaniec z Katlaru. Zabił ojca, osądzono go w Perpignan, a stracono dawno już temu, na dzisiejszym placu zabaw pod wiązem. Smutne towarzystwo dla dzielnego dragona!
— Dziadek twój będzie tu, jak niegdyś Chrystus pomiędzy dwoma łotrami! — zauważyła pani Sabardeilh.
Ziemia spadała na trumnę z głuchym łoskotem grożąc zmiażdżeniem trumny zbitej z cienkich, krzywych deszczek. Gdy grób zasypano, młodzi kowale pozdejmowali czapki:
— Bądź zdrów Malhibern! — rzekł najstarszy z nich.
— Bądź zdrów, spoczywaj, napracowałeś się dosyć. Tutaj już nie będą cię dręczyć sekwestratorzy. A gdy przyjdzie Republika czerwona, wydobędziemy cię stąd staruszku i pochowamy na samym środku cmentarza. Bogacze się ścisną, zdaje się, nieco, by ci zrobić miejsce. Aż do tego czasu, śpij sobie cicho stary!
Odeszli. Wnuczka Dragona i stara jej przyjaciółka pozostały same. Modliły się jeszcze przez chwilę. Bepa nie mogła się oderwać od świeżej mogiły.
— Biedny dziadek! Muszę go tutaj zostawić w niepoświęconej ziemi, nawet bez krzyża, coby zaznaczył miejsce, gdzie spoczywa!
— Nie trap się mała. Jeśli całe twoje strapienie to krzyż, niedługo ono potrwa.
Ścięła dwie łodygi ostu, związała je włóknem kopru i zatknęła ten znak w świeżo poruszonej ziemi, z której wznosił się opar poranny.
— A teraz dosyć płaczu i narzekania, dziewczyno! W drogę do Thuès!




XIX.
Zmarła mści się.

Przepowiednie pasterza Cabirana spełniły się co do joty. Galderyk odniósł walne nad wrogami zwycięstwo i ozdrowiał ze swej miłości do Bepy, Jep był w więzieniu, kochanka jego stoczyła się w objęcia nędzy, nie pozostawało mu teraz już nic, jak tylko używać życia i rozkoszować się owocami zemsty nasyconej. I tak też było przez kilka pierwszych dni. Ilekroć przechodził obok zamkniętej kuźni duma wzbierała mu w piersiach, na myśl o tem jak dokuczył wnuczce kowala, na jakie upokorzenie, na jakie ją skazał cierpienia. Pożądał jej jeszcze, wyobrażał ją sobie jeszcze ponętniejszą w niedalekiej przyszłości, gdy niemając tam, w Thuès co jeść, zmuszoną będzie powrócić do Katlaru i żebrać, chodząc od proga do proga. Wtedy... nie wtedy sobie użyje, ale w ten sposób, że ją wypędzi na ulicę i uderzeniem pięści zwali w pył.
Śmierć Aulari i jej przekleństwo nie obchodziło go wcale na razie. Usiłował tylko nie myśleć o zmarłej, a że nikt mu o niej nie przypominał miał wszelkie dane, by rychło o niej zapomnieć. Tylko te sny! Śnił o niej co noc i sny te zawsze stawały się zmorami. Widział ją taką jak leżała na śmiertelnej pościeli, z oczyma wbitemi w niego, oczyma, w których płomień nienawiści i groźby palił się straszny. Budziło go przerażenie, ale ledwie zamknął oczy, obraz zmieniony, inny, a jednak ten sam powracał. Dusiła go wtedy zmora.
Wraz ze świtem straszna towarzyszka znikała, od pierwszego uderzenia motyką w ziemię... ale tak na stałe, uporczywość widziadła była nieznośną. Począł się bać. Gdy tylko padać począł mrok trwoga nim owładała... Powróci... i dziś powróci!
Ci, co wiedzą jakie miejsce zajmują dusze zmarłych w pojęciach i życiu chłopa, zrozumieją co za męczarnia rozpoczynała się teraz dla Galderyka.
Dziedzictwo rasy wierzącej, dziecinny wiek zabobonny, kołysany baśniami o wilkołakach, o upiorach ciężyły na nim i snuły mu się o tej godzinie mrocznej, w której rzeczy nie nazwane, mieszkające pomiędzy ziemią a niebem, płyną na falach zmierzchu. Galderykowi zdawało się, że wracając do domu z pola ociera się o nie, potrąca łokciami te stwory żywe, a niewidzialne. Przyspieszał kroku, biegł ku jasno błyszczącej lampie, ku bezpiecznemu ognisku domowemu, ku posiłkowi co wzmacnia i uspakaja. Zetknięcie się z ojcem, rozmowa z nim wystarczały, by odzyskać równowagę zupełną.
Jego zmarli nie dręczyli! A zresztą i za cóżby go miała Aulari napastować? Czyż nie sprawił jej sutego pogrzebu, czyż nie kupił świec, nie zapłacił śpiewaków, całego chóru w komplecie i księży... aż czterech śpiewało egzekwje! Był z nią w zupełnym porządku. Prawdę powiedziawszy to żałował zmarłej mocno. Była osobą dobrą, oszczędną i pilną. Teraz musiał przyjąć służącą i nie zyskał wcale na zmianie, choć go to grubo kosztowało. Ale miał do roboty co innego jak rozmyślać o zmarłej. Troski o gospodarstwo nie dały mu czasu na to. Sam widok ojca i przysłuchiwanie się jego powarce, przy jedzeniu, a potem gdy wygodnie usiadł sobie w krześle, miało w sobie coś, co uspakajało syna. Świerszcz odzywał się ze szpary w kominie, służąca, rosła góralka wchodziła i wychodziła, myła naczynie, porządkowała w kuchni, widok ten życia uregulowanego, sharmonizowanego w sobie był dla Galderyka balsamem kojącym. Czuł się silniejszym, lepiej uzbrojonym przeciw złudom sennym. Ale ledwie głowę do poduszki przyłożył i zgasił świecę, straszne wizye zjawiały się pod zamkniętemi powiekami śpiącego. I już aż do zapiania koguta, do pierwszego przebrzasku zorzy porannej trapiły go zmory, gniotąc pierś, szarpały dreszcze, ściskało w gardle i huczało w uszach.
Galderyk wychodził zdruzgotany z tej walki z nieuchwytnem. Z każdym rankiem trudniej mu było zadzierżgnąć nić normalnej egzystencyi. Był zdenerwowany, niespokojny, dreszcze nim wstrząsały już i w biały dzień. Daremnie zapalał się do roboty, chciał się wyczerpać kopiąc i orząc jak opętany. Zamiast go uspokoić, to nadużycie sił fizycznych czyniły go bezbronnym wobec halucynacyi nocnych. Smutniał coraz bardziej i wpadał w rozpacz. Przy pracy unosił się na zwierzęta, bił je, łamiąc batogi na ich grzbietach, ciskał im obelgi, a gdy minął atak złości, porzucał zaprzęg i padał na ziemię gdzie stał, w poprzek zagonów nieraz depcąc i gniotąc zboże. Leżał tak napół-żywy nieraz całe godziny, wypijając po kropli kielich zła, jak pijak kielich wina. W domu podobnie, kilka chwil podniecenia sprowadzonego winem, a potem zatopienie się czas długi w ciemni milczenia, wypadnięcie gdzieś poza nawias, poza świat i życie.
Na pytania ojca odpowiadać mógł jedynie przez: tak, lub: nie. Pomiędzy ojcem a synem stała Aulari, niewidzialna dla starego, przeraźna dla Galderyka, bo nie była to już zmora, ale sama zmarła Aulari rozgniewana i mściwa, żyjąca strasznem, realnem życiem widmowem.
Galderyk ją słyszał i widział wszędzie. Trzaśnięcie mebla, stuk drzwi, szmer toczącego szafę robaka, chód szczura po strychu, to była ona, to wszystko była ona. Ona też jak sowa śmiała się w koronach drzew, ona jęczała jak... tramontana... i poruszała okiennicami. Wieczór, gdy wracał z pola czuł za sobą, słyszał nawet kroki ciężkie powłóczących się po ziemi, chorych nóg. Ona tak zupełnie chodziła po podłodze izby. Takie powolne kroki... daremnie uciekał... kroki sunęły równo z nim... coś następywało mu na pięty.
Uciekał, ale dzwony dziwne poczynały mu wtedy tętnić w uszach, szum wielki, jakby wyrywającej się za brzegi wody wypełniał przestrzeń.
To były dusze, ohydny tłum dusz — upiorów... a wszystkie biegły za nim, wszystkie za nim.
Zachowanie się Galderyka, gwałtowne zmiany, jakim podlegał, jego milczenie poczęły dziwić Bernadacha.
— Masz taką głupią minę! — rzekł doń raz po kolacyi.
— Mówię do ciebie, a ty nie odpowiadasz. Gdzieżeś to podział głowę. Czy może przypadkiem myślisz jeszcze o Bepie?
— A nie, nie, już zapomniałem o niej całkiem — odparł Galderyk.
— A więc cóż? Wiem dobrze, że dla chłopca w twoim wieku w tym domu smutno. Nudzisz się ze mną... co? Młodych ciągnie do młodych. Niema w tem nic złego mój mały. Jeśli ci tutaj nudno, to któż ci broni wyjść, posiedzieć trochę w kawiarni? Ba, całkiem byłbym zapomniał dziś właśnie sobota, wszyscy tam dzisiaj będą. Idź!
Trochę wbrew chęci, ale wstydząc się przyznać ojcu do cierpień jakich był ofiarą, Galderyk poszedł. Kawiarnia była pełną ludzi. Gdy wszedł, rozmowy umilkły, spojrzenia wcale nie życzliwe spoczęły na nim. Starszy syn Bernadacha nie był lubianym w Katlarze. Już z ław szkolnych miał opinię złego chłopca, skąpca, krwiożerczego przy okazyi bójek. Miał towarzyszy, nie miał przyjaciół. Rywalizacya jego miłosna z Jepem słynną była we wsi... sposób w jaki się zemścił oburzył wszystkich. Opinia klaruje się n a wsi długo, roztropność hamuje języki, a stosunki sąsiedzkie nakładają więzy i zmuszają do pewnego rodzaju obłudy, ale po śmierci Aulari, która gasła w oczach wszystkich, (a przyczynę wiedziano, choć się nikomu nie poskarżyła), po nieszczęściu Jepa, i złym postępku brata starszego miara się dopełniła. Jeden tylko jedyny głos powitał Galderyka. Sam tylko właściciel kawiarni z zawodowego przyzwyczajenia przysunął się do przybysza.
— A, nareszcie przychodzisz, nigdy cię teraz tutaj nie widać. Już więcej jak trzy niedziele minęły od twej ostatniej bytności. Dziewczętom przykrzy się bez ciebie.
— Chłopaków nie brak na ich pocieszenie, — odparł Galderyk — a przytem kpię sobie z nich!... Proszę cię daj mi wina grzanego!
Usiadł na uboczu, oparł łokcie na stole i usiłował zająć się tem, co się dokoła niego działo. Gwar kawiarniany i zgiełk rozmów brzmiał znowu po chwilowej przerwie. Miłośnicy bilardu popychali kule czerwone i białe po suknie niegdyś zielonem. Grający w kręgle spoglądali po sobie z czołami zmarszczonemi od głębokich obliczeń. Właściciel kawiarni wałęsał się od jednej grupy do drugiej, tu ofiarował się z poradą, tam rozstrzygnął jakąś kwestyę. Nikt nie zważał na Galderyka. Pomiędzy dwoma partyami, podczas mieszania kart języki były w ruchu, rozlegały się śmiechy i żarciki.
Opanowała już wszystkich ochota niedzielna, nogi poruszały się w takt tańca... contrapas. Układali pomiędzy sobą plany na jutro, schadzki na zabawie, lub polowaniu.
Raz czy dwa razy Galderyk usiłował wmieszać się do rozmowy, żartować jak inni, ale głos jego brzmiał fałszywie, jakgdyby wyszedł z wprawy, dowcipy nie budziły śmiechu, okazywana grzeczność zostawała bez odwzajemnienia. Sam zresztą czuł się wśród nich obcym... napół tylko żyjącym tu, na ziemi. Wydzierała mu się dusza gdzieś w kraj cieniów. Tak, tak, towarzystwo ludzi stało mu się równie nieznośnem jak samotność.
Zapłacił za swoje wino i poszedł.
Tej samej nocy wśród walki z widziadłem porwała go tak straszna trwoga, że wyskoczył z łóżka i otworzył drzwi, by odetchnąć swobodniej. Silna dłoń pochwyciła go za ramię w chwili gdy powracał i przycisnęła go do muru. Był to Bernadach. Usłyszał hałas i obszedł dom dokoła myśląc że zakradli się złodzieje. Tym razem musiał się wyspowiadać ojcu.
— A więc choroba twoja na tem tylko polega? — rzekł stary wysłuchawszy całej historyi. — Lekarstwo się znajdzie. Zakupimy msze. Tego tylko żądać może Aulari. Msze ją uspokoją i opuści cię. Bądź spokojny, od jutra proboszcz Colomer rozpocznie nowennę.
Ale nowenna proboszcza nie uleczyła Galderyka, choć ani on, ani ojciec, nie zaniedbali udać się każdego ranka do kościoła w odświętnych szatach by uhonorować nieboszczkę. Dnia ostatniego z porady proboszcza Galderyk się wyspowiadał i wykomunikował. Sakramenty miały wzmocnić skuteczność modłów.
I to nie pomogło. Ale Bernadach nie dał za wygraną. Tam, gdzie nie udało się księdzu, może pomódz czarownik. Udano się do Cabirana. Przyszedł do Jeantine i przez cały dzień oddawał się czarnoksięzkim praktykom.
Przedewszystkiem dał wypić choremu miksturę, przez siebie samego sporządzoną z ziół przyniesionych z gór. Kazał mu dalej uklęknąć i powtarzać formułę exorcyzmu, jego zdaniem niezawodną. Urok nie ustępował. Było jeszcze gorzej po, jak przed konsultacyą. Strach niby choroba zaraźliwa udzielił się w końcu staremu i służącej. Wszyscy teraz nie mogli sypiać, wydawało im się, że widzą i słyszą coś podejrzanego. Cały dom opętany... doprawdy!
Spędzali nocy w ogrodzie, opędzając się widmom. Gdy strach przerastał ich siły, zapalali poświęcaną gromnicę i padłszy na kolana modlili się wszyscy troje aż do rana.
Dzień jednak, niosący ukojenie tamtym, nie był już w stanie uspokoić Galderyka. W samo południe, podczas pracy doznawał halucynacyj. Węże ogniste wiły się dokoła niego, wołanie jakieś i jęki wydobywały się z pod ziemi. Wydawało się, że nawet zwierzęta odczuwały coś niezwykłego, że coś niewidzialnego je dręczyć poczęło. Krowy i woły porykiwały, potrząsały głowami, jakgdyby je obsiadły wszystkie bąki całego kraju. Raz, bez widocznego powodu porwały się z całym zaprzęgiem i popędziły na oślep. Bernadach zdołał je powstrzymać nad samym stromym brzegiem Castellanki. Kot zamiast się zakopać, jak to czynił dawniej, w ciepły popiół, jeżył sierść i miauczał, jak opętany, a psy wyły godzinami bez pamięci, nieczułe na bicie i krzyki.
Mimoto jednak prace gospodarcze nie doznawały przerwy. Właśnie nadszedł czas obcinania suchych gałęzi drzew oliwnych i Galderyk pracował jak mógł wraz z ojcem. Codziennie wspinali się do sadu oliwkowego w Saint Jaume położonego na najwyższym piętrze skalistych schodów pnących się ponad wsią. Bernadach pracował koło pni, obcinając suche konary, Galderyk młodszy i lżejszy wdrapywał się na drzewa. Właśnie zapadał wieczór i praca była na ukończeniu. Stary zajęty był związywaniem w naręcz poobcinanych gałęzi, podczas gdy syn zawieszony na konarze drzewa, wyciągniętego daleko nad wąwóz Routeru, kończył rąbać suchą odrośl. Udało mu się wreszcie, kawał drzewa spadł na dół, a w próżni, która się po nim utworzyła, Galderyk ujrzał wiszar, a pod nim domy i winnice Katlaru.
Patrzył zrazu obojętnie, potem z zaciekawieniem, nie mogąc oczu oderwać. Poza wioską, nad brzegiem Castellanki dojrzał cmentarz, a na cmentarzu pośród cyprysów ujrzał grób Aulari. Tam to mieszkało widziadło, stamtąd to wychodziło każdej nocy, by go dręczyć. Straszna godzina nadejdzie niedługo, mrok pada, z rzeki podnosi się opar. Opary kłębiły się w mgły i otoczyły niebawem jakby puchem groby, czarne krzyże i cyprysy. Nagle, jakby wypłynął z czarnego grobowca, z którego Galderyk nie spuszczał oczu, podniósł się obłok biały, począł ku niemu iść powietrzem... Aulari!... widmo! Nieszczęśliwy wizyoner omdlał, krzyk trwogi zamarł mu w gardle, ręka ściskająca gałęź osłabła...
Wśród trzasku łamiących się gałęzi, spadał, toczył się od skały do skały, aż na samo dno przepaści...
Gdy Bernadach na odgłos upadku nadbiegł i chciał wraz z robotnikami z winnicy ratować syna, było już za późno...
Galderyk przestał cierpieć.




XX.
Przymierze.

Bernadach był prawie wesół tego dnia. Zaprzęgał Siwą przed drzwiami stajni do wózka. Pierwszy to raz od chwili, kiedy Galderyk połączył się z Aulari na cmentarzu, stary uśmiechał się pod wąsem. Cios zrazu przybił go do ziemi. Kochał syna, o ile zdolny był kochać kogokolwiek. Nie było w tem ani cienia serdeczności... cóż znowu... ale rodzaj przyjaźni rubasznej, despotycznej, wytworzonej z jednej strony poczuciem wspólności interesów, z drugiej zaś przywyknieniem, jakie rodzi długie, w spólne pożycie. Galderyk był doń podobny, te same mieli obaj upodobania, myśli, to samo ślepe przywiązanie do ziemi, porozumiewali się przeto półsłówkami. A obok tego chłopak posiadał w oczach ojca jedną zaletę wartającą więcej niż wszystkie inne: był najstarszym synem, domniemanym spadkobiercą folwarku Jeantine. Dla jego korzyści, by zwiększyć Galderykową część spadku, stary Bernadach wygnał Jepa i poróżnił się z żoną. Teraz wszystko się zmieniło, był wdowcem, był sam, spadkobiercą zaś został wygnany, uwięziony Jep.
Głęboką była klęska moralna starca. Praca, ten wielki pocieszyciel wieśniaczego serca, przestała mu wystarczać. Mordować się, a dla kogóż to? Dla galernika, dla buntownika? Na to nie miał odwagi. W pewnych chwilach jednak próbował rozumować, próbował przystosować się do nowej sytuacyi, wytworzonej przez nieszczęście. Ponieważ Jep miał po nim dziedziczyć, ponieważ tak nakazywało prawo, a on na to nic nie poradzi, czyż nie lepiejby było pogodzić się ze synem, poddać się rzeczy nieuniknionej? Chłopak, co prawda, miał szkaradne, czerwone przekonania, ale był młody, mógł się nawrócić. Zdarzyło się to przecie już nieraz. Śmierć brata zmieniała postać rzeczy. Przyszły dygnitarz gminny nie mógł tak myśleć jak skromny kowalczuk. Tak, ale zło już się stało i było już zapóźno naprawiać je.
Niedługo po katastrofie z Galderykiem, Bernadach udał się na audyencyę do podprefekta i usiłował wpłynąć na niego, skłonić go do interwencyi na korzyść Jepa, do podania prośby o ułaskawienie. Ale podprefekt odmówił. Niepowodzenie tego pierwszego kroku, napełniło Bernadacha przekonaniem, że wszelkie usiłowania będą daremne. Niedoszły dygnitarz wiejski miał zostać zesłany do Algieru. Dużo przytem było danych, że nie powróci stamtąd... cóż począć... dziedzictwu zabrakło dziedzica, klęska była zupełną. Więc po cóż wszelkie usiłowania zgody, szkoda upakarzających kroków... ten buntownik odepchnąłby go jeszcze pewnie! Zresztą z tego niema żadnych korzyści. Bernadach przez kilka dni męczył się w sytuacyi bez wyjścia.
Ale list Jepa, otrzymany wczoraj, otwarł mu furtkę w przyszłość. Głupio się ten list, co prawda, zaczynał! Jep domagał się swej części spadku, jaka mu przypadała po matce i bracie, Galderyku. Dalszy ciąg, na szczęście, był więcej wart. Jakkolwiek słuszne były jego żądania, Jep rezygnował z nich pod warunkiem, że ojciec zgodzi się na jego małżeństw o z Bepą. Należało się z tem pospieszyć, Bepa zaszła w ciążę, a on mógł zostać lada dzień wysłany. Pojedzie spokojniejszy, jeśli przed wsiadaniem na okręt, zdoła uregulować swój stosunek do kochanki. Zresztą zdaje się na hojność ojca, który pewnie nie da umrzeć z głodu tej, co będzie nosiła jego nazwisko i obdarzy go spadkobiercą. »Jesteśmy i zostaniemy dalej nieszczęśnikami pisał w zakończeniu — ty ojcze w Katlarze, a ja kędyś na końcu świata, w Afryce, ale że będziemy zdala od siebie, po cóż żyć w niezgodzie, po cóż się nienawidzić? Byłeś złym dla mnie, przez ciebie nacierpiałem się niemało, ale i ciebie też ojcze dotknęło nieszczęście i tyś cierpiał, jesteśmy skwitowani«.
Bernadach widział tylko jedną rzecz, tylko jedno zdanie w całym liście: »Bepa zaszła w ciążę« i taka była jego radość, tak silnem pragnienie spadkobiercy, że miał niemal pewność, że Bepa urodzi syna. Syn, to ród ocalony od zagłady, dziedzictwo nie podzielone, to przyszłość otwierająca mu swe czarowne widnokręgi. Ach, już nawet przestał żałować pięciu sous, które wydał na portoryum listu. To prawie darmo! Z wielkiej uciechy poszedł do piwnicy, utoczył sobie litr wina z beczki, nalał pół szklanki parobkowi, trącił się z nim i wypił za jego zdrowie. Chłopak otworzył gębę ze zdumienia. Tak hojnym nie był stary od niepamiętnych czasów. Jego dobry humor odbił się w drugim rzędzie na Siwej, której wydzielił najprzód kilka porządnych razów rzemieniem, a potem podwójną racyę owsa. Dobry kurs musiało zrobić szkapsko owego dnia! Nie szło o zawleczenie swego pana na targ do Prades, ani nawet do Vinça, jak zazwyczaj, musiała podreptać aż w głąb doliny rzeki Têt, do Thuès, do miejsca zamieszkania Bepy i p. Sabardeilh.
Postanowienie to stary powziął szybko. Przed udzieleniem swego placet na małżeństwo, chciał się sam naocznie przekonać o stanie swej przyszłej synowej. Obawiał się oszustwa, którego często chwytają się uwiedzione dziewczęta, by się wydać za swych kochanków. Będzie słuchał, będzie patrzył! Nie zaszkodzi wybadać postronnie, co ona tam porabia, jak żyje, czy nie kręci się tam koło niej jaki fircyk. Chociaż bardzo pragnął dziedzica, starzec nie byłby za nic sprowadzał do Jeantine matki bastarda.
Dowie się niebawem, jak rzeczy stoją. Choć nie tak prędko jak pragnął. Ta podróż chyba się nigdy nie skończy! Po Prades, Villefranche, po Villefranche Serdinya, potem Olette. Cóż to za kraj Matko Najświętsza! Dolina, zwężając się ustawicznie, stała się tutaj szczeliną w niektórych miejscach zaledwie tak szeroką, że zmieściła się w niej rzeka i droga. Wsie czepiały się jak mogły stromych urwisk, sady migdałowe i oliwne wydrapywały się jeszcze wyżej w górę, a ponad nimi panował chaos skał, głazów ostrokańciastych i drzew skarłowaciałych. Ani morga uprawnej ziemi. Ludzi tu mieszkających plony żadną miarą wyżywić nie mogły, upłazy za upłazami, przepaści za przepaściami! Oj co za kraj! Siwa się zadyszała, Bernadach poczerwieniał od klątw, a Thuès nie pokazywało się. Znikło gdzieś poprostu.
Wreszcie ukazało się. Siedziało na rzece niby na koniu okrakiem; domy z tej i domy z tamtej strony, kościół zaś pionowo ponad domami wisiał uczepiony do stopnia skalnego. Przy drodze stał zajazd z szyldem ogromnej wielkości. Bernadach wyprzągł konia, a wyprzęgając już począł zasięgać języka. Pytał o niejaką panią Sabardeilh, która, jak mu mówiono podobno mieszka w Thuès, czy też okolicy.
— W samem Thuès — potwierdził oberżysta. — Oto właśnie w tamtym domu. — Wskazał najbliższy dom stojący pośród drzew kasztanowych. — Pan zna zapewne panią Sabardeilh?
— Jej samej nie, ale pewne osoby jej bardzo bliskie, a że miałem tędy przyjeżdżać polecono mi załatwić z nią pewną sprawę.
— Jeśli przywozisz pan pieniądze, to zaręczam, że zostaną ochotnie przyjęte. Biedne kobiety, nie tęgo z nimi.
— A więc pani Sabardeilh nie mieszka sama?
— Myślałem, że panu wiadomo... mieszka razem z pewną swą przyjaciółką z Katlaru, Bepą, córką kowala. Zarabiają tutaj na życie, spędzając całe dni na szyciu bielizny i na praniu. Ale pracy niema wiele w Thuès, nie mamy tu bogaczów, każda rodzina starczy sama dla siebie. Biedaczki zarabiają więc ledwie na chleb powszedni.
— A po rodzinie nic nie zostało tej Bepie?
— Wydaje się, jako rodzice jej swego czasu mieli się dobrze. Podobno jest zaręczoną z jednym z młodych ludzi z Katlaru, który pracował w kuźni jej dziadka. Ale biedaka uwięziono z racyi powstania niedawnego. Siedzi właśnie teraz w więzieniu, a że dziadek umarł, więc dziewczyna pozostała sama.
— Ten młody człowiek ożeni się z nią zapewne, bo jak pan mówi jest po słowie z Bepą, chyba, że ona tutaj znalazła innego kochanka. Słyszałem, że ta Bepa ma być ładna i z ócz jej sypią się często iskry. Ma być kokietką na gruby kamień.
— O panie, kokietką nie jest, a z oczu jej padają nie iskry, ale łzy. Czeka, ale któż wie jak długo czekać będzie zmuszona. Przyszły teść nie godzi się na małżeństwo, a młody narzeczony niema jeszcze lat odpowiednich, by mógł się obejść bez pozwolenia ojca. Pokłócili się z powodu różnicy przekonań politycznych. Mówią nawet, że to stary w porozumieniu ze starszym synem wydał go żandarmom... wstrętne indywiduum.. nieprawdaż?
Bernadach się żachnął.
— Hm, a może miał i racyę! — odparł po chwili krótko.
Odpowiedź jego i ton jakim została wypowiedzianą zwróciły uwagę oberżysty.
— Zresztą — rzekł — opowiadam panu o rzeczach, które pan znasz może lepiej jak ja. Opowiadam tylko to, o czem mi mówiono. Wybacz pan, jeśli się mylę, to wszystko w gruncie rzeczy nic mnie nie obchodzi, ale pytałeś pan, przeto odpowiadałem. Wydaje mi się, że szło panu o dowiedzenie się jak się prowadzą obie te kobiety. Co do tego niema dwu zdań. Wszyscy je tutaj uważają za poczciwe i godne szacunku osoby. Jeśli pan im przynosisz jakąś wieść pomyślną tem lepiej. Przeżyły dość trosk.
— Wizyta moja w każdym razie nie sprawi im przykrości. Idę tam zaraz. Proszę tymczasem napoić moją szkapę i dać jej podwójną racyę owsa. Dni teraz krótkie, powrócę do domu jeszcze przed zachodem słońca.
To powiedziawszy Bernadach opuścił oberżystę. Zaraz za mostem ścieżka wiodąca ku domowi poczynała się piąć w górę. Wioskę przecinały uliczki kręte a domy wzdłuż nich biedne były i niskie. Dym słaniał się po ziemi prawie, a na bruku bawiły się dzieci zamorusane i opalone od słońca. Bernadachowi przyszedł na myśl spadkobierca mający się niebawem narodzić i jakiś cień rozrzewnienia przemknął mu po twarzy.
Na małym placyku była studnia. Pełno dokoła niej stało kobiet czekających na swą kolej napełnienia dzbanka. Uwagę starego zwróciła jedna z nich, właśnie niosła pełny dzban wody. Szła kilka kroków przed nim. Spojrzał... Bepa? Tak, to była Bepa choć trochę się zmieniła, pochyliła, krok jej był powolniejszy, suwała nogami, ale zawsze była ładna, zawsze miała te same piękne włosy i smagłą, a czystą płeć.
Bernadach zawahał się, czy ma się do niej zbliżyć. Wspomniał wszystko zło, które mu zawdzięczała i uświadomił sobie całą nienawiść, jaką czuć dlań musiała. Dumną była ta mała ongi, a nie był pewnym, czy nieszczęście ją ugiąć zdołało. Jak go też przyjmie? Nagle potknęła się. Właściciel Jeantine ujrzał ją już na ziemi, a wraz z nią, swój sen promienny.
— Uważaj! — krzyknął podtrzymując ją ramieniem.
Na wykrzyk, Bepa się odwróciła.
— To wy? — spytała poznając ojca Jepa.
Drżąc ze wzruszenia postawiła dzban na ziemi. Czekała co powie.
— Tak, to ja. Czyż mam minę upiora, że się mnie boisz?
— Nie boję się was, ale tego co mi macie oznajmić. Jep umarł, wszak prawda?
— Ale nie, Jep cieszy się najlepszem zdrowiem dzięki Bogu. Czyż jeszcze mało i bez tego wypadków śmierci w obu naszych rodzinach?
— Biedna Aulari! Niech Bóg się zmiłuje nad jej duszą! Dużo przecierpiała w życiu.
— Jeśli cierpiała, to zemściła się. Wiesz jak skończył Galderyk? Zostałem teraz sam jeden.
— Samiście tego chcieli. Czyż nie wy obaj z Galderykiem jesteście powodem, że Jep zostanie wywieziony na kraj świata? Zbieracie to, coście sami posiali, tem gorzej dla was!
— Zawsze mnie nienawidzisz jeszcze.
— Nie jestem Panem Bogiem, bym wszystkim wybaczała!
— A gdybym życzył ci o tyle dobrze teraz, o ile źle ci życzyłem dawniej, czyż nie byłoby sposobu porozumienia się?
Bepa potrząsnęła z niedowierzaniem głową. Bernadach ciągnął dalej:
— Jep nie taki zawzięty jak ty. Godzi się na zawarcie przymierza, pisał mi o tem. Dam ci list zaraz, ale tu, na ulicy nie mogę ci powiedzieć więcej.
Oboje w milczeniu szli dalej ulicą. W chwili, gdy przekroczyli próg domu, pani Sabardeilh kończyła właśnie przygotowania do obiadu. Nie wielkie tam były przysmaki. Zupa z chleba, ser owczy i pozostałe z wczoraj orzechy na talerzu.
— Nie liczyliście na mnie — zaczął Bernadach — przepraszam za subjekcyę, ale muszę się sam wprosić. Dzień dobry!
Zdziwienie zamknęło na chwilę usta pani Sabardeilh, ale nie była ona zdolną nie mówić długo, przeto wykrzyknęła:
— Naturalnie, że nie liczyliśmy na was! Tu do nas trochę za wysoko i nie wielu traci czas na składanie nam wizyt. Cóż to was sprowadza do Thuès stary filucie? Czy przyjechaliście żądać pieniędzy od Bepy? Jeśli tak, to najlepiej wrócić zaraz do domu. Zabraliście jej już wszystko, nie boimy się już sekwestratora!
— Dajcież spokój pani Sabardeilh! Nie przybyłem tu ze złemi słowy, nie raczcież mnie niemi. Co się stało, odstać się nie może, myślmy raczej o przyszłości. Póki się żyje, nadzieję mieć trzeba. Uwolnią obu deportowanych po bardzo niedługim pobycie w Algierze. Możecie jeszcze obie być szczęśliwe.
— Szczęśliwą, ja? Pragnę już tylko jednego to jest tego, by zebrać konieczną na podróż kwotę i połączyć się z mężem na wygnaniu. Ale podróż drogo kosztuje, a pieniądze zarobić bardzo trudno. Oto co mnie niepokoi. A przytem, cóżby się stało z Bepą, gdybym odjechała! Ona niema tak twardego łba jak ja. Od czasu jak tu jest zmizerniała strasznie!
— Myślę, że to ją uzdrowi — rzekł Bernadach.
Wyciągnął z kieszeni list Jepa i wręczył go Bepia:
— Masz, czytaj, sądzę, że i pani Sabardeilh posłucha.
Bepa poczęła czytać głośno, spokojnym głosem, ale gdy przyszła do miejsca, gdzie była mowa o jej ciąży, głosu jej zabrakło i ukryła twarz w dłoniach.
— Cóż to takiego! Co ci jest? — spytała stara dama.
Bepa milczała. Bernadach tedy odpowiedział za nią:
— Nic wielkiego, ot tak sobie... nie pierwszej jej się to przytrafiło. I cóż z tego, że nie czekała na pozwolenie mera i proboszcza, by... pani pojmuje... no i w skutek tego...
Potworny człowiek roześmiał się jakby szło o bagatelę.
— Czy to prawda? — spytała dama. — A mała kłamczyni, widzę już od kilku tygodni, że mizerniejesz z każdym dniem, martwię się tem, wyglądasz, bowiem jak pigwa... ależ ja głupia!... hm, skądże zresztą miałam wiedzieć?...
— Wiecie jak do tego przyszło? — tłumaczyła się Bepa. Chciałam skłonić Jepa do ucieczki, chciałam go ocalić... ale na nic się nie zdało, bo żandarmi mimo to go wzięli...
— Niema się co usprawiedliwiać, gdy ci nikt wyrzutów nie robi — rzekł Bernadach — czy tam dziecko przyjdzie na świat trochę później, czy trochę wcześniej mała to rzecz, byleby wziąć ślub. Otóż ślub będzie, daję na to przyzwolenie. Chciałaś Jepa, będziesz go miała, a ja sam nie będę w Jeantine. Pojedziesz ze mną, odbędziesz słabość, a potem zostaniesz na stałe z moim wnukiem, bo wnuk być musi... to warunek! No i cóż, czyś zadowolona? Czegóż ci trzeba jeszcze, byś się przestała gniewać?
— Przebaczcie jej — wmięszała się pani Sabardeilh — tyle się biedaczka nacierpiała, jeszcze przed chwilą była pogrążona w takim smutku! Nie może tak nagle śmiać się... prawda Bepo?
Bepa skinęła głową.
— Jest jeszcze jeden powód — rzekł Bernadach — Bepa nienawidzi mnie zbyt głęboko, by mi podziękować, widzę to po jej twarzy. Basta! To się jakoś później ułoży, gdy mnie lepiej pozna.
— Gdy pójdę za mąż, wola Jepa, będzie moją wolą, jeśli on daruje i zapomni, zapomnę i ja.
— A kiedyż ślub? — pytała pani Sabardeilh.
— Kiedy? — nalegała Bepa.
— Pilno ci... hę! A więc powiedzmy... za dwa tygodnie.
— Ale Jep jest w więzieniu. Jakże będziemy mogli...
— To się go wypuści na godzinę... hm, mało ci... no to może na dłużej. Myślisz, że to i tak mało na to, co macie sobie do powiedzenia? Na szczęście rzecz główną jużeście sobie powiedzieli.
— A więc jedziemy wkrótce?
— Pozwól-że mi przełknąć choć kawałek chleba, ranne śniadanie już się gdzieś daleko zesunęło w żołądek.
— Bieda, że nie mam prawie nic, czembym was mogła potraktować — tłumaczyła się pani Sabardeilh. To obiad biedaków, który tu widzicie.
— Ten serek sam mnie ciągnie za język. Pogwarzę sobie z nim chętnie. Gdy apetyt jest wszystko smakuje.
Usiedli przy stole. Zupa była niemożliwa, ale Bernadach zabrał się do sera. Bepa ugryzła mały kawałek, Bernadach jej powiedział kazanie:
— Dalejże kochana synowo, jeszcze odrobinkę! Nie idzie tu o robienie skromnej, powinnaś teraz jeść za dwoje.
Bepa zarumieniła się, ale zmieszanie jej dosięgło szczytu, gdy ten straszny starzec zmusił ją, by wzniosła szklankę za zdrowie mającego przyjść na świat spadkobiercy.
— Chcę by to był dzielny chłopak — rzekł — urwisz silny i śmiały jak wszyscy Bernadachowie, prawdziwy Katalończyk.
— I dobry republikanin, jak ojciec! — dodała pani Sabardeilh.
Bernadach zmarszczył brwi.
— Dajmy spokój republice, bo się jeszcze posprzeczamy — odparł, — obalono ją, niech sobie leży! To ona jest winną, że posprzeczałem się ze synem.
— Republika temu nie winna, ale raczej wasz upór i wasze przedpotopowe poglądy. Z Jepem zerwaliście dlatego, by zachować spuściznę dla starszego syna.
— Pocóż poruszać te stare historye? Gdy się dmucha na popiół węgle się rozżarzają. Pomówmy lepiej o podróży. Dalej, zbieraj rzeczy dziewczyno, a i pani, panią Sabardeilh, jeśli nie masz do mnie urazy, zapraszam, będziesz także na weselu.
— To panu nie będzie nie na rękę, gdy pojadę z wami?
— Siwa się nie pogniewa, że będzie musiała ciągnąć wszystko troje. Dziś jeszcze wieczór, jeśli taka wola boska będziemy spać w Katlarze.
Pakunki wnet porobiono. Nie były ciężkie, trochę bielizny i odzieży, a to, co zostało w domu nie nęciło zbytnio złodziei. Zamknięto drzwi i wszyscy troje udali się do zajazdu.
Gdy siwą zaprzężono i wsadzono kobiety na bryczkę, Bernadach pożegnał się z oberżystą.
— Tak, to pan zabierasz nam obydwie panie? — rzekł oberżysta ściskając mu dłoń.
Bernadach siedział już na koźle gotów kropnąć siwą batem.
— Ta piękna roślina — odrzekł wskazując na Bepę — schła w Thuès. Gleba była dla niej za chuda. Przesadzę ją do inspektu, gdy zapuści korzenie, wyda lepszy plon.
— Szczęśliwej podróży i pomyślnych zbiorów! — zawołał oberżysta.




XXI.
Ślub w sam czas.

— Bernadach!... Sabardeilh!...
Tak wołał odźwierny cytadeli rozglądając się po niewielkiem podwórku zarosłem trawą, właśnie pogrążonem w półmroku wieczornym. Po tej wolnej przestrzeni spacerowali więźniowie pojedyńczo, parami lub w grupach, zupełnie jak uczniowie w godzinie rekreacyi.
Gdy dwaj przyjaciele wychodzili, wzystkie głowy zwróciły się w ich stronę. Zaciekawienie było tak wielkie, że nawet grający w kręgle przerwali partyę.
— Czy to twoja kochanka cię wzywa? Pocałuj ją odemnie! — zażartował jeden z współtowarzyszy zwracając się do Jepa.
Jego kochanka? Jep nie spodziewał się jej odwiedzin, raczej myślał, że przyszedł ojciec z odpowiedzią na list. Jakaż będzie ta odpowiedź?
Sabardeilh ze swej strony oczekiwał jakiejś niemiłej przeprawy z władzą. Kilkakrotnie już w imieniu współwięźniów zanosił on skargi na brutalność i nadużycia dozorców, był przeto źle zapisany, kto wie, może oznajmią mu nowe jakieś obostrzenie kary?
Ale zamiast twarzy wrogich, w rozmownicy spotkali przyjaciół drogich sobie, panią Sabardeilh, Bepę i Bernadacha. Nastąpiły wykrzyki, uściski, popłynęły nawet łzy, łzy rozczulenia z oczu, które najrzadziej chyba płakały. Pan i pani Sabardeilh łkali rzuciwszy się sobie w objęcia. I w oczach Bepy błyszczały łzy poprzez płomień radości, płynęły po jej, jak burza kwietniowa skąpana w promieniach słońca.
— Jakżeś się ty zmienił mój stary! — biadała pani Sabardeilh — nie poznałabym cię na ulicy!
A Bepa mówiła do Jepa:
— Zapadły ci się policzki, niemasz już policzków, jakże cię mam całować?
— To ze strapienia, że cię widzieć nie mogłem tak długo — tłumaczył.
— I ze złego wiktu — dodał Sabardeilh. Te gałgany głodzą nas częstokroć.
— I źle wam piorą bieliznę — zauważyła pani Sabardeilh. — Widzę, że niemasz ani jednego guzika u koszuli. W sam czas się pojawiłam, daj, przyszyję!
Z założonemi rękami Bernadach zdala przypatrywał się tym wybuchom radości i powitaniom.
Nikt nie zdawał się go spostrzegać.
— No, no — odezwał się wreszcie do Jepa — widzę, że nie tęgie to całe podziękowanie, jakiego się mam spodziewać od ciebie za przyprowadzenie Bepy! Nie pisałem o tem, by ci sprawić niespodziankę. Gdybym był przewidział, że tak będzie, nie byłbym się fatygował.
— Wybacz mi ojcze, daruj. Taki jestem szczęśliwy, że ją widzę!...
— Zgoda, ja ci wybaczę, ale ty, czy mi także zechcesz darować to co zaszło? Nie żyliśmy dotąd w zgodzie, czas najwyższy, by się to wreszcie skończyło! Matka twoja umarła, brat także, z całej rodziny zostaliśmy tylko my dwaj i tamten... co ma się narodzić. Ty jednak jedziesz, ja pójdę sobie też niedługo i to daleko, tam, skąd się już nie powraca, powinniśmy obaj myśleć o... nim, o tym w którym odrodzi się rodzina. Nie chcę by to było dziecko nieślubne. Kazałem ogłosić wasze zapowiedzi, ale... wszystko pod jednym warunkiem: Ja ci oddaję żonę, ty mi oddaj syna.
— Cóż pod tem rozumiesz, ojcze?
— Rozumiem to co jest, mianowicie, że Bepa zamieszka u mnie w Jeantine, że będzie prowadziła gospodarstwo, że wreszcie będziemy razem wychowywali malca.
— Sambym cię był ojcze o to prosił, gdybyś mi był nie zaproponował. Ale nie bądź mój ojcze tylko w połowie dobrym! Jeśli umrę tam, w Afryce, nie zapomnij, że to syn...spiskowca, deportowanego. Nie wpajaj mu nienawiści do Republiki!
— A więc tak ci zależy na twojej Republice? No, no, bądź spokojny, żona twoja będzie niemowlę karmiła republikańskiem mlekiem, będzie mu śpiewała, jeśli będzie tylko miała ochotę Paryżankę. Czegóż możesz więcej wymagać?... W czasie kiedy mój wnuk będzie sobie przyswajał: »przekonania«, ha, to ja stary wtedy już będę jadł kaczyniec, od korzonka poczynając... no miej trochę zaufania... pocałuj mnie! Nie jestem taki zły na jakiego wyglądam.
Poważnie, z szczerem sercem Jep objął ojca i pocałował go. Bernadach zwrócił się do Bepy:
— A ty? Cóż będzie?... hę?
Pocałowali się.
— Teraz, gdy jesteśmy przyjaciółmi — rzekł Bernadach — pomówmy trochę o ślubie. Byłem wczoraj u komendanta... phi... nie bardzo ten pan uprzedzający! Myślałem z początku, że mnie każe zamknąć do cytadeli, zamiast zgodzić się na ślub i ciebie wypuścić: »Pocóż — mówił — żenić tych drabów, czy na to, by nam płodzili nowych buntowników?«
Ale, gdy się dowiedział, że nasienie już puściło kiełki począł się śmiać: »Ha, jeśli złe się już stało, to tem gorzej! Trzeba to naprawić! Żeń ich pan«... i zaraz mi wyznaczył dzień... jutro: »Załatw pan co potrzeba z merem, z proboszczem, ślub musi odbyć się rano!« Wtedy począłem go prosić o wypuszczenie p. Sabardeilh jako świadka ślubu. »Sabardeilh, ten dawny nauczyciel? To twarda bestya!... Skarży mi się tu od rana do nocy na wszystko... gadzina jedna. No zresztą, niech i tak będzie, ale powiedzcie odemnie temu indywidyum z pod ciemnej gwiazdy, że jeśli nie ma ochoty nosić tam, w Afryce podwójnych bransoletek, to niech podczas urlopu nie miele językiem!« Nie będzie mełł panie komendancie, odrzekłem, ale jeśli już taka łaska pańska, to... chcielibyśmy zjeść okruszynkę chleba i wypić naparstek wina po ślubie... niby za zdrowie nowożeńców... w rozmownicy. »Dobrze, rzekł, regulamin nie sprzeciwia się temu, by nowozaślubieni przy deserze obcałowali się do woli... A teraz, w lewo zwrot!...co, nie rozumiesz pan?... do widzenia, mówię do stu dyabłów wynoś mi się zaraz!! Na te słowa... uciekłem, pobiegłem uprzedzić mera, księdza. Wszystko będzie gotowe o oznaczonej godzinie.
— Będziemy mieli ładny orszak ślubny — żartował Jep — gości w mundurach.
— Kogóż to? — spytała Bepa.
— Żandarmów naturalnie! — Żandarm z lewej strony, żandarm z prawej...
— Co za wstyd! — westchnęła.
— Będą wszyscy myśleli, żeśmy złodzieje.
— W Perpignan, nie brak »braci« i przyjaciół. Porozumiemy się z nimi znakami — odparł Sabardeilh. — A zresztą niech sobie widzowie myślą co chcą. Gdy się ma sumienie czyste i pewność spełnionej powinności, można głowę nieść wysoko.
Wszystko się na drugi dzień odbyło wedle ułożonego planu. Wieść o ślubie rozbiegła się po wszystkich kaźniach cytadeli. Jep był popularny. Gdy odchodził wyciągnęło się doń dużo rąk, ściskano go, rzucano żarciki i facecye jak zwykle przed ślubem. Pan młody i jego świadek, eskortowani przez żandarmów, za nimi Bepa i pani Sabardeilh, obie pod rękę z Bernadachem udali się do merostwa.
Ludzie odwracali się, by spojrzeć na orszak. Cóż to za ludzie i gdzie ich prowadzono? Pewnie jakiś biedny spiskowiec! Ale tylu widziano tych nieszczęśników, od trzech miesięcy, że ciekawość ogółu osłabła. Kilku tylko próżniaków wałęsających się po ulicy i »placu Loży« zbliżyło się do żandarmów, by zasięgnąć informacyi, o powodach tej przechadzki. Skoro się dowiedzieli poczęli wołać:
— Ha, ha, temu panu młodemu widać nie bardzo się śpieszy do kościoła, bo prowadzą go przemocą żandarmi.
Inny rzekł do Jepa:
— Proszę cię mój dobry panie, pożycz mi twej żony, nie będziesz mógł i tak dziś w nocy dotrzymywać jej towarzystwa, a sama się biedactwo zanudzi!
— Przyjdź i weź sobie ją! — krzyknął Bernadach pokazując gałganowi pięść.
Przyszli do merostwa. Ceremonia nie wiele zajęła czasu. Urzędnik nawet nie zadał sobie trudu powstać i przeczytać ustawy, nie zawiązał nawet urzędowej szarfy. Spieszyło mu się by jak najprędzej wyekspedyować to »robactwo republikańskie.«
Wyrzeczono parę słów, podpisano akta i orszak poszedł dalej. Szli ulicami starego miasta, pnącemi się stromo w górę. Była to dzielnica najgorszej zażywająca reputacyi. Handlarki miłości w negliżach porannych litowały się nad nieszczęsnym losem dwojga kochanków. Wymachiwały rękami ku żandarmom i posyłały im apostrofy wcale nie nacechowane szacunkiem. Wreszcie weszli do biednego kościółka Matki Boskiej. W ciemnej kaplicy stała postać Madonny obwieszona wotami i szkaplerzami, wyzłocona bogato i jaskrawo. Obrządki prędko skończono.
Podczas gdy wikary pospiesznie odprawiał cichą mszę, każdy modlił się na swój sposób.
P. Sabardeilh wzywał Boga Lammenais’ego, Jezusa Chrystusa, demokratę, by dał pomoc ludowi uciskanemu, by wskrzesił Republikę, Jep trochę na oślep, nie wiedząc dokładnie kogo prosi, Bepa z całym zapałem gorącej duszy błagała Maryi Dziewicy, by dała im się kiedyś połączyć w Jeantine, a wreszcie Bernadach proponował Matce Najświętszej Różańcowej układ korzystny, obiecując niezawodnie, kupić trzyfuntową świecę z prawdziwego wosku, jeśli Bepa urodzi syna.
Po tych wszystkich wzruszeniach należało się w końcu pokrzepić. Apartament nie był nader piękny i stosowny,... rozmownica więzienna. Cztery nagie ściany, ławki, stół, oto wszystko. Ale na tym stole z inicyatywy Bernadacha poukładano stosy placków i kilka postawiono flaszek... rancio... Wino było autentyczne, placki pachły anyżem. Było to niejako przypomnieniem szczęśliwych czasów, pożywienia wiejskiego. Myśli więźniów uleciały też ku wsi rodzinnej. Wypytywali się o sprawy i ludzi, o przyjaciół zarówno jak i wrogów.
— Co słychać z Janem Cadéne? — spytał Jep.
— We czwartek, tydzień temu, ożenił się z Izabelą z Colomines — opowiadał Bernadach.
—Ani ładna, ani młoda ta Izabela. Jakże mógł się żenić z takiem straszydłem?
— Kochanki dobierał sobie piękne, żonę wziął dla pieniędzy... O, Jan Cadéne wcale nie głupi!
— A Filip z Ortes?
— A, ten przeklęty kobieciarz! Dał się złapać na gorącym uczynku z Maryą, żoną kołodzieja z Motlig. Mąż wygarbował mu skórę batem. Bił cieńszym końcem póki sznurek się nie urwał, a potem zaczął bić grubszym. Teraz nieszczęsny kochanek leży w łóżku i rozmyśla.
— Dobrze mu się stało, zasługiwał na to — rzekł Sabardeilh — a Jojotte i Ramon, nic o nich nie wiecie?
— Obaj są w Hiszpanii, w Ribas. Ramon jest starszym czeladnikiem w wielkiej kuźni, zarabia doskonale, Jojotte zaś jak dawniej ciągnie za sznury, a strasznie mu się przykrzy, posmutniał, chciałby jak najprędzej wrócić do Katlaru.
— Biedny Jojotte! Dobrze mu się za skórę nalało widać, jeśli go żarty odeszły. Ale nie mówiliście mi jeszcze o proboszczu Colomerze, cóż z nim się dzieje?
— Zawsze zdrów, różowy i przytem gruby jak beczka — odparła pani Sabardeilh — pasie się dalej.
— A mój następca p. Piffre — spytał nauczyciel — co o nim mówią w Katlarze? Dawniej twierdził, że jest republikaninem.
— Jeśli był nim kiedy, to przestał — odrzekła pani Sabardeilh. — Bardzo gorący z niego zwolennik nowego nahaja. Liże buty podprefekta, jakby były z cukru! Na obchód wieczorny podczas Te Deum, po plebiscycie udekorował merostwo że aż strach! Wszędzie orły, herby z papieru złotego... a lampiony! Widno od nich było na całym placu, jak w dzień.
— A to figlarz! — rzekł dobrodusznie Sabardeilh.
Wyczerpano ploteczki i rozm owa poczęła być poufała. Z jednej strony stołu Jep i Bepa, z drugiej państwo Sabardeilh rozmawiali o swoich sprawach.
Pani Sabardeilh oznajmiła mężowi swój plan podążenia za nim do Afryki jak się tylko da najprędzej.
— Tyle mi tylko potrzeba czasu, by sprzedać tę trochę mebli, które mamy w Thuès i wsiadam zaraz na okręt.
— Podróż to długa, zmęczy cię — rzekł z niepokojem o żonę p. Sabardeilh. — Jeszcze nie wiadomo gdzie nas wyślą, a czyż mogę cię narażać na przymieranie głodem gdzieś wśród puszczy bezludnej!
— Mniejsza z tem! jeśli trzeba będzie umrzeć z głodu, umrzemy razem mój stary.
Po drugiej stronie stołu małżonkowie oparci łokciami o siebie, z twarzą przy twarzy, patrzyli sobie w oczy i mówili różne sekrety półgłosem.
— Jeśli naprawdę będzie syn, jakże go nazwiemy? — spytała Bepa. — Ferreol! jak myślisz? To bardzo ładne imię Ferreol!
— Bardzo chętnie się godzę — odparł Jep.
— Moglibyście mnie się też poradzić — upomniał się Bernadach. — Zapominacie, że będę ojcem chrzestnym. Zgoda, niech będzie Ferreol. No jeszcze jedną kolejkę za jego zdrowie moi mili!
Trącili się. Ale w tejże chwili odgłos bębna przypomniał im, że godzina rozłąki nadeszła. Jep zaplótł ręce około szyi Bepy, nie był w stanie oderwać się. Całował ją i pieścił.
— Schowaj trochę na jutro! — zawołał nie bardzo stosownie Bernadach.
— Jutro? któż wie co nas czeka? — odparł Jep. — Wolę wziąść dziś na jutro i na zawsze!
Bernadachowi spieszyło się do domu. Teraz, gdy małżeństwo zostało zawarte, sprawy rodzinne uregulowane, wedle wszelkich przepisów, nudziło go wałęsanie się po ulicach i gwarzenie z kobietami. Tam, w domu robota nagliła, nie skończono żąć zboża, nie zaczęto siać fasoli. Parobek zostawiony bez dozoru nie będzie się pewnie bardzo wysilał. Ostatni czas był już odjeżdżać do Katlaru.
Wstawszy wczas rano, wedle tradycyi wiejskiej, właściciel Jeantine poszedł do stajni, napoił siwą, która czuła się tu obcą, podobnie jak pan i dziwiła się mocno, że nic nie robi. Bepa i pani Sabardeilh podniecone wrażeniami dnia, nie zamknęły oczu przez całą noc. Czekały na Bernadacha, stojąc w drzwiach zajazdu.
— A gdybyśmy tak poszły w stronę cytadeli? — proponowała Bepa.
— Gdy samczyki siedzą w klatce, samice fruwają dokoła — rzekł stary. — Chodźmy! — zgodził się.
Rozwidniało się dopiero, gdy oczom ich ukazał się czarny gmach, surowo i ponuro rysujący się na różowem od zorzy niebie. Nie było ani jednej chmurki. Zapowiadał się dzień jasny, oślepiająco pogodny, jakich wiele zawsze z samego początku wiosny w Russillonie. W dniach takich wszystko rozwija się nagle. Szli wzdłuż ogrodów podmiejskich, z których buchała fala świeżości i woni rozwitych już fiołków.
W miarę jak się zbliżali do ogromnej, okutej bramy, poczynali się coraz bardziej dziwić wielkiej liczbie przechodniów, którzy o tej niezwykłej godzinie używali przechadzki. Szli oni przed, lub za nimi, ale wszyscy w tym samym kierunku, jakby na jakieś wspólne miejsce zborne. Już wielki tłum ich otaczał, a co chwila przez boczne ulice dopływały świeże masy robotników fabrycznych, dziewcząt, mieszczan, panów w długich surdutach. Pewnie coś się miało dziać w cytadeli. Ale co? Ciekawość Bepy zmieniła się w trwogę.
Bernadach spytał się jednego z przechodniów.
— Będą wywozić powstańców, pierwszy konwój, który jutro ma wsiadać na okręt, idący do Port Vendre.
— A może pan wie, czy powstańcy z Katlaru są w ich liczbie.
Tego nie wiedział opowiadający. Więc była jeszcze nadzieja. W każdym razie należało iść naprzód jak najśpieszniej, jeśli mieli być obecnymi przy wymarszu. Policya i żandarmerya obsadziła obszerny plac przed cytadelą. Batalion piechoty z bronią opartą o ziemię, z bagnetami na lufach, ustawił się w czworobok, a podwójny rząd liniowych żołnierzy obstawiono wzdłuż drogi, którą konwój miał się posuwać.
Z trudem przecisnęli się do pierwszego rzędu, zaraz za plecy żołnierzy. Stąd widać było przez kratę część podwórza więziennego. Pełno na niem było żołnierzy, wszyscy chodzili, biegali, potrącali się, kończąc prędko ostatnie przygotowania. Pośrodku stała grupa dygnitarzy, oficerów wyższych i urzędników cywilnych. Żandarmi na koniach, z karabinami opartymi o udo, pistoletami w olstrach, stali przy wyjściu, a wozy artylerzyckie stacyonowały wzdłuż budynku centralnego, zabierając jeden po drugim deportowanych. Dozorcy popychali ich, wsadzali na wozy, przykuwali po dwu do nagich desek. Niebawem konwój był gotowy, czekano tylko na kawaleryę, dwa szwadrony huzarów odkomenderowane jako eskorta. Oznajmiły ich przybycie dźwięki trąb. Pędziły wyciągniętym kłusem, dopadły podwórzowej kraty, wjechały i ustawiły się, jeden na czele, drugi na końcu orszaku. Nastała nagle cisza, potem padło słowo komendy, powtarzane z szeregu do szeregu. Inne padło w szeregi piechoty stojącej na placu i wprawiło tysiące rąk w ruch.
— Nabij broń!
W oczach więźniów i publiczności, kawaleryi i liniowców tworzących szpaler, otwarli ładownice, przegryźli ładunki. Z trzaskiem metalicznym, rzeźwym, prawie wesoło, zatańczyły w lufach ladsztoki. Bepa i pani Sabardeilh drżały jak liście. Po cóż to nabijano karabiny?
Sąsiedzi uspokoili je. To była tylko pogróżka, ostrzeżenie dla skazanych.. może też i dla publiczności. Jakiś ruch, jakieś podniecenie zauważyć się dało wśród widzów ubranych w bluzy.
Wielu z tych co tu przyszli jako obojętni widzę, poczuło oburzenie, wstręt głęboki do tego całego aparatu rzekomej sprawiedliwości, raczej niemiłosiernej zemsty zwycięzców nad zwyciężonymi. Przecież to byli ich towarzysze, robotnicy, chłopi, te biedne ofiary osądzone bez obrony, skazane bez dowodów winy i rzucone w świat daleki na nędzę i wygnanie. Iluż powróci z pośród wywożonych dzisiaj? Dreszcz w strząsnął tłumem, kobiety płakały, mężczyźni zaciskali pięści. Łkania kobiet, klątwy oburzonych republikanów mieszały się z wykrzykami zachwytu, wydawanemi przez dzieci ubawione widowiskiem i kłótniami wagabundów, którzy rozpychając ludzi łokciami, pchali się naprzód, by lepiej widzieć.
Nagle trąbki zagrały, naczelny szwadron huzarów ruszył kłusem.
— Pałasze z pochew, naprzód marsz! Zamajaczyły kolory: czerwony, niebieski, zamigotały błyski szabel, zachwiały się pióra na czakach, przebiegł przed oczyma patrzących ten huragan, huzarzy przejechali, ukazały się wozy artylerzyckie. Rozległy się w tłumie krzyki:
— Jadą, jadą!
Trzęsąc się na wozach bez resorów, podskakujących po nierównym bruku drogi, przesunęli się długim sznurem skazańcy. Jedni stojąc przesyłali pozdrowienia i rzucali patrzącym słowa protestu, gubiące się we wrzawie, inni przygnębieni, pewnie chorzy, siedzieli skuleni w głębi wozów. Ci zrezygnowani, byli to prawie bez wyjątku chłopi. Gdy ich towarzysze, robotnicy, krzyczeli i dawali znaki rękami, oni zachowywali się cicho, przeżuwając swe nieszczęście, albo też oparci o poręcze wozów, wbili oczy w wznoszące się ponad szczyty dom ów dalekie sylwetki gór, szczyt Canigou, w cały ten krajobraz, znany sobie tak dobrze z dawnych, szczęśliwych czasów, gdy żyć im było danem u ognisk rodzinnych, wśród pól, których już może więcej nie zobaczą.
Wozy jechały jeden za drugim szybko, jak widma znikając, twarze więźniów zaledwie można było rozeznać. Raz, czy dwa razy, wydało się Bepie i pani Sabardeilh, że poznały swych mężów.
Już około dwadziestu wozów w ten sposób przejechało, pozostawały już tylko trzy przed zamykającym pochód szwadronem huzarów. W chwili, gdy ostatni z nich wyjeżdżał z bramy, właśnie naprzeciw obu kobiet, jeden muł z zaprzęgu znarowił się, począł ryczeć i stanął, tamując przejście. We wozie, naprzeciwko ujrzały Bepa i pani Sabardeilh swych mężów opartych o siebie po przyjacielsku. Dwa okrzyki, dwa bolesne łkania się rozległy, a w chwili, gdy więźniowie wychylili się, by coś powiedzieć, padł cios bata, klątwa, muł szarpnął i cały zaprząg znikł w tumanach kurzu, uwożąc ostatnie niewypowiedziane słowa pożegnania.
Potem wypadli z bramy huzarzy, pomknęli, zagrały trąbki i bębny w szeregach piechoty. Powoli tłum się począł rozchodzić, z głuchym, ponurym pomrukiem popłynął ku miastu... Ale tego wszystkiego już nie widziały dwie wdowy. Objąwszy się w ramiona, tuliły się wzajemnie do siebie, jak tam gdzieś daleko na drodze, pośród kurzawy i zgiełku kopyt końskich, ich dwaj nieszczęśliwi mężowie.
Starzec jakiś, robotnik, który właśnie odchodził, zatrzymał się przed niemi.
— Zabrały wam mężów te rozbójniki! Oto moja ręka, uściśnijcie ją! Jestem podobnie nieszczęśliwy, jak wy. Zabrali mi syna, chłopca ośmnastoletniego. To zbrodnia. Ale na tem się nie skończy. Przyjdzie czas zapłaty! Przyjdzie czerwona Republika! A wtedy... oko za oko, ząb za ząb! Zobaczycie, zobaczycie obywatelki!
— To może nie nastąpi tak prędko — wmieszał się Bernadach. — Tymczasem my, chłopi musimy wziąść się do pracy. Czemżeby się stał świat, gdyby rolnicy założyli ręce? Trzeba żyć przedewszystkiem, choćby dlatego, by módz politykować. Chodźmy, chodźmy, trzeba żąć zboże na chleb dla was.

KONIEC.




  1. Hasło wyrażało wyłącznie dążności demokratyczne; naprawa stosunków społecznych była wynikiem logicznym i nie opierała się na doktrynie z góry określonej. Szczegóły przytoczone bierzemy z Gazette des Tribunaux z r. 1852 (sprawozdanie z procesów w Montpellier).
  2. Jacquerie — nazwa ruchów agrarnych we Francyi średniowiecznej. Jacques Bonhomme jest dziś nazwą dla chłopa w rokoszu.
  3. Zamach stanu 1851 r. ograniczył się na rozpuszczeniu ciała prawodawczego. Napoleon poddał pod głosowanie wniosek, nadający mu prezydenturę dziesięcioletnią i prawo zmienienia konstytucyi. Dopiero w 1852 Napoleon ogłosił się cesarzem Francuzów





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Pouvillon i tłumacza: Franciszek Mirandola.