Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/214

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została przepisana.

    się do tego stopnia co ty matko. Zresztą — wybuchnął żartem — cóż to znowu tak strasznego ta Afryka, nie umiera się od tego, ot przejażdżka za darmo, na koszt rządu!
    — Milcz nędzniku, milcz! — krzyknęła dobywając reszty sił i wyszła nie chcąc słuchać więcej.
    — Jednego wieczoru Galderyk powrócił dobrze podochocony z targu w Prades, gdzie woził z polecenia Bernadacha na sprzedaż kilka worków zboża. Ceny się podniosły właśnie, i Galderyk przyniósł do domu garść dukatów i złotych luidorów, które dzwoniły pięknie, podczas gdy je układał na stole.
    — Cóż nowego słychać w Prades? — spytał stary sprawdzając rachunek.
    — Nic dobrego dla Jepa! — odrzekł podniesionym głosem umyślnie, by dosłyszała go Aulari, krająca w kątku w milczeniu chleb na zupę.
    Porwała się z miejsca i stanęła przed Galderykiem.
    — Cóż takiego mówią?
    — Jep i Sabardeilh zostaną zesłani do kolonij karnych, ale nie oni to tylko sami pojadą.
    — Deportowanych jest przeszło sześciuset, będą sobie mogli rozmawiać w drodze!
    Aulari nic nie odpowiedziała, zachwiała się i padła zemdlona na podłogę.
    Przyszła jeszcze do życia, ale koniec się już