Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zbliżał. Gdy Bernadach, któremu z interesu i z przyzwyczajenia zależało na gospodyni, spostrzegł niebezpieczeństwo, było zapóźno. Lekarz i lekarstwa nic nie pomogły. Zresztą chora nie chciała wyzdrowieć. Życie stało jej się ciężarem. Widziała jak uchodzi i nie żal go jej było wcale, nie wyrzekłaby słowa, nie uczyniła jednego ruchu ręką, by je zatrzymać. Przerażała ją najwięcej obecność Galderyka. Gdy się pojawił, odwracała się do ściany. Dźwięk jego głosu był jej torturą. Nawet w chwili skonu, gdy proboszcz Colomer przed udzieleniem rozgrzeszenia, chciał ją skłonić do przebaczenia synowi, wargi umierającej nie zdołały wymówić słów miłosierdzia, a ręka, którą ksiądz włożył w rękę szubrawca, cofnęła się, kurczem przerażenia ściągnięta.
— Przez ciebie umieram i będę potępiona rzekła pochylając się ku niemu — niech mój grzech spadnie na twoją głowę!
Patrzyła nań przenikliwie, a wzrok umierającej był tak straszny, że nawet gdy umarła, Galderyk zamykając jej oczy, nie odważył się spojrzeć w twarz matki.