Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/213

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została przepisana.

    łez, drażniła ich bardziej niźli gniew. Samo to, że siadała z nimi razem do stołu, odbierało już apetyt.
    — Czemuż to ciągle popłakujesz? — spytał Bernadach. — Dalejże jedz!
    — Nie głodnam — odpowiadała.
    — Zmuś się. Zgotuj sobie rosołu. Przecież drobiu chyba nie brak. Młody nasz kogut może już pracować, biją się ze starym ustawicznie, poświęć tedy starego. Dobrze usmarzony, z nadziewką z prosięcia, z szczyptą czosnku, będzie przewyborny, obliżemy sobie palce.
    — Dziękuję, mam żołądek zatkany.
    — Podobnie jak twe myśli, tępa głowo. Swojem strapieniem żywisz się na śniadanie, obiad i kolacyę. Obrzydła kuchnia. Upierasz się przytem, by nic do ust nie włożyć i trzebaby cię karmić przemocą, jak gęś karnawałową.
    — To nie moja wina — odparła Aulari. — Miejcie tylko trochę cierpliwości, to już długo nie potrwa.
    — Cóż to za głupstw a znowu pleciesz?... Czy myślisz, że mam ochotę w tym wieku, żenić się powtórnie! Ot puste słowa... nic jak tylko puste słowa. No otrząśnij się raz i przyrządź sobie dobrą miskę zupy. Tylko pierwszy łyk jest trudny, następne przyjdą same...
    — Założyłbym się — dodał niepewnym głosem Galderyk — że Jep, tam w cytadeli nie trapi