Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czenie, a milczenie ją zabijało. Nie mieć z kim mówić o Jepie, co za męczarnia! Wyczerpało ją to do reszty. Ludzie wiejscy, tak wytrzymali na ból fizyczny, znoszą często daleko trudniej ból moralny, strapienie. Powłoka, kora u nich jest często mało wrażliwa, ale jeśli rana sięgnie głębiej, jest nieuleczalna. Od roku już, od sprzeczki Jepa z ojcem nosiła w sercu ranę wiecznie krwawiącą. Aresztowanie syna dokończyło dzieła, organizm jej przestał walczyć. Straciła sen, żywiła się bardzo niedostatecznie, dławiła ją ustawiczna trwoga, tak że wśród nocy kilka razy dusiła się prawie z braku oddechu. Gardło jej się ściskało gdy brała cokolwiek w usta. Siły ją opuszczały, krok stał się ciężki, powolny jak gdyby nogi poczęły już wrastać w ziemię, jeszcze przedtem nim je do niej zakopią na zawsze. Machinalnie spełniała jeszcze drżącemi rękami obowiązki gospodyni wpółprzytomna, nie rozumiejąc co do niej mówiono, nie czując prawie własnego cierpienia. Stała się służącą cichą pilnującą godzin zwyczajnych, obcą dla swych chlebodawców nie troszczącą się o pomyślność ani o nędzę domu.
To postępowanie drażniło Bernadacha a gniewało Galderyka. Woleliby już gdyby była dla nich usposobioną wrogo niźli, by zrezygnowała. Nieczyste sumienie, w dyspucie, w kłótni byłoby dostarczyło argumentów. Milczenie, mówiło więcej jak wymówki. Postać złamana z oczyma pełnemi