Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

plebiscytu. Latarnia licho oświetlała pismo Administracyi. Obywatele, chcąc je odcyfrować świecili zapałki. Galderykowi powiedział o co idzie jeden z ciekawskich, jegomość o okrągłym brzuszku, okularach na nosie z obrośniętym podbródkiem, ujętym w sztywną krawatkę. Poczciwiec wspiął się na palce, by lepiej widzieć i widocznem było że treść ogłoszenia pogłaskała go po sercu mile, bo ku wielkiemu zdziwieniu Galderyka poważny jegomość wykręcił się na pięcie jak przy tańcu i klasnął w ręce nim mu odpowiedział.
— To znaczy, że dya... wzięli Republikę! Niech żyje Napoleon!
— Niech żyje Republika!... do kroćset dyabłów! — zaprotestował obok jakiś oponent.
I pokazał mieszczaninowi pięść, nienajwonniejszą pięść robotnika-garbarza. Jegomość cofnął się w tłum.
Galderyka nie obchodził zgoła zamach stanu. Ale miał on dlań mimoto znaczenie doniosłe. Zamach stanu, to znaczyło: Jep w więzieniu, a Bepa opuszczona, była to zemsta obiecana przez pasterza: »Nieprzyjaciele poznają moją potęgę, Jepowi grozi nieszczęście«. Tak mówił czarownik i słowa te wyrzeczone tam, w górskich ostępach spełniały się tu, w niespełna godzinę! Niema wątpliwości, ten Cabiran wie wszystko, może wszystko! Galderyk był ocalony, panowanie Jepa skończone. Dobra nowina dodawała mu skrzydeł, przyspieszał