Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dzono, skazane były na mord i pożogę. W dzień ci sami nieznajomi witali wychylających się z dom ów giestami pogróżki. Mierzyli do nich z kijów, niby z karabinów, uderzali kantem ręki, niby toporem po karku, spoglądając w ich stronę, a nieszczęśnicy aż nadto dobrze rozumieli te giesty.
»Bracia« i przyjaciele katlarscy osamotnieni we wsi, otoczeni chytrymi i zaciekłymi wrogami widywali się co wieczór u dragona. Rozmawiano przy drzwiach zamkniętych. Ale nie o rozmowy szło już teraz. Czyszczono starą i sporządzano nową broń. Najniewinniejszy sprzęt żelazny, widły, kosa, po wyostrzeniu, wyproszczeniu, osadzeniu odpowiedniem, przemieniały się w oręż wojenny, w broń zdatną do masakrowania wrogów Republiki. Podczas gdy sklepikarze i rolnicy spali, przezornie zabarykadowani w pomieszkaniach, podczas gdy stary Bernadach wydelegowany do tych spraw wskutek tchórzostwa mera i jego zastępcy, bojących się odpowiedzialności, odbywał narady ze strażnikami polowymi i układał raporty do podprefektury, konspiratorowie nie tracili czasu.
Kuźnia rozbłyskiwała w późną noc ogniem, a młoty rozpoczynały, na nowo taniec. Uderzenia o kowadło silne i wesołe jakieś, padające z ręki Jepa wstrząsały nerwami proboszcza Colomera, chrapiącego nad rozdziałem »Historyi kościelnej«, epizodem z czasów prześladowań Dyoklecyana,